Strona główna/LITWA (PROZA). Wiolonczela

LITWA (PROZA). Wiolonczela

Laura Sintija Černiauskaitė
Z języka litewskiego przełożył Kamil Pecela

W piątki nie chodził na uniwersytet i do dziesiątej rano wszystko odbywało się jak w niemym filmie – dzieci chodziły na koniuszkach palców, w łazience i w kuchni szeptano i ostrożnie mieszano herbatę. Starszego puszczała do szkoły przed ósmą, a pół godziny szeptów później przychodziła kolej na maluchy – czasem budziły go trzaskające drzwi wejściowe albo piski pod oknami, kiedy wchodziły do samochodu.

Od kilku tygodni panowała szara plucha. Przynosiła ze sobą rozrzewniający zapach ulicy i nie zdejmując kożucha, kładła się obok. Nie zdradzał się z tym, że nie śpi, leżał z nosem w poduszce i czekał, aż przestanie. Wzdychała. Siadywała na krawędzi łóżka, które zapadło się w tym miejscu od tej milczącej, zadawnionej melancholii. Czuł jej spojrzenie biegnące nieskładnie po fałdach kołdry. Nie wymawiając ani słowa, wynosiła zapach ulicy do przedpokoju suszyła kożuch i buty nad grzejnikiem.

Przedmioty leciały z rąk niczym bezładne, spychane w mrok świadomości myśli, które zamyka się jak szufladę z nieprzeczytanymi listami. Najpierw rolka papieru toaletowego potoczyła się pod wannę, potem luźne kartki z notesu posypały się na dywan. W czasie śniadania jej stary pastel – brzózka, jezioro i łabędź – odpadł od ściany i wpadł za lodówkę. Piątek, dwudziesty trzeci stycznia. Odwiezie dzieci i wróci wysuszyć kożuch. Wieczorem wybiorą się na imieniny jej samotnej matki. Zapomni, jak zwykle, kupić kwiaty i cukierki, więc w ostatniej chwili trzeba będzie wstąpić do centrum handlowego znajdującego się obok domu teściowej. Dzieci będą chciały gumę do żucia i spóźnią się z tego powodu. Teściowa będzie już czekać nad otwartym pudełkiem takich samych cukierków z pobliskiego centrum handlowego. Nie będzie pił szampana, dlatego żona wypije za dwoje. Po powrocie na długo zamknie się w łazience i on będzie musiał położyć dzieci spać. Potem do świtu będzie siedzieć w kuchni skurczona pod lampą ścienną i gapić się na ciemną plamę ketchupu na parkiecie. On będzie leżał w łóżku i patrzył na ślad wyryty śrubokrętem na ścianie. Zaśnie, ale wkrótce wzdrygnie się w reakcji na ruch – poruszyła ręką. Zawinie się w jej szlafrok i mrużąc oczy od światła lampy, odepchnie od siebie przykurczony w kuchni cień.

– Co ci jest? zapyta.
– Nic.
– Wszystko w porządku?
– Idź się położyć. Zaraz przyjdę.
– Nie siedź długo powie, wróci do łóżka, które nie zdąży się wyziębić, i zaśnie płytkim snem człowieka, który się od czegoś wymigał.
– Pospiesz się, trzeba pojechać po kwiaty zastukała do drzwi łazienki. Widziałeś może rękawiczkę Elzė?

Spuścił wodę i bez pośpiechu podniósł haczyk w drzwiach.

– Skoczę teraz. Zdaje mi się, że czyjeś rękawiczki wisiały w kuchni nad kuchenką.
– Tatusiu, z kaczuszkami? zapiszczał cienki głosik.
– Po co masz chodzić, po drodze kupimy powiedziała.
– Skoczę. Zanim zdążycie się ubrać.

Zarzucił palto i sprawdził, czy w jego wewnętrznej kieszeni jest portfel i telefon komórkowy.

– Sama nie wiem… westchnęła. Marnujesz czas.
– Zaraz będę.
– Tato, twoje rękawiczki!

Z trzeciego piętra zszedł w jaskrawo błękitny półmrok. Na twarz padał mu śnieg, przylepiając się jak mokry bandaż. Obiecywał, że wróci prędko, ale wydawało mu się, że nigdzie się nie spieszy. Po drugiej stronie ulicy centrum handlowe świeciło jak sztuczny tort ze szklaną glazurą. Przyłapał się na tym, że idzie w jego stronę, przeciął ulicę w niedozwolonym miejscu – zaskowyczał zbliżający się samochód, ale oddalił się chodnikiem. Wydawało mu się, że się nie spieszy, brudny śnieg bryzgał na boki, i nie spieszył się, tylko szedł coraz szybciej. W środku było ciasno i cicho, wszystko ściśnięte, twarde jak lód. Nikt tam się nie spieszył, tylko kroki. Niosły go gdzieś niżej, przez girlandy czerniejących domów, a gęstość miękła i topniała, ciepła wilgoć poplamiła żebra i zdusiła gardło niedozwoloną radością.

Oprzytomniał w centrum miasta. Do oczu nadal cisnął mu się mokry śnieg, w butach chlupało, ale na twarzach przechodniów rześkość piątkowego wieczoru pląsała niczym żywotny wirus. Teraz już się spieszył. Spieszył się, jakby tylko ten pospiech mu pozostał.

Wkroczył do suchego, gęstego od kadzidlanego dymu półmroku cerkwi. Ojciec przyprowadził go tutaj w dzieciństwie i zasłonił mu ręką usta, kiedy je rozdziawił, aby zapytać, czy te stojące na złotych świecznikach, skwierczące świece są tu po to, żeby je zdmuchnął. Ale w cerkwi nikt nie rozmawiał i nie zwracał uwagi na świece. Wstydzono się tutaj dźwięku i obchodzono się z ciałami ostrożnie jak z foliowymi reklamówkami, którymi nie wolno szeleścić. Tylko kobiety, ściskające włosy pod mocno zawiązanymi chustkami, poruszały się ze szmerem nad podłogą jak nietoperze. Nie miały nóg, tylko długie, wypełnione pustką spódnice. Wciąż umykał mu moment, gdy bezgłośnie stawały na krzesłach, przytomniał, kiedy zapalały już kolorowe lampki olejne nad czołami Matek Boskich. Tej przeoczonej chwili zawsze mu brakowało.

Wcisnął się między klęczniki i usadowił na brzegu, gotowy czmychnąć w każdej chwili. Kobieta-nietoperz pozostawiła połyskujący ślad na podłodze. Nieco dalej inna prześliznęła się ze szczotką, i jeszcze jedna, podciągnął nogi.

– Niczego, milen’kij, niczego, siditie.

Ich szelest w bursztynowym półmroku cerkwi, pohukiwanie dusz, westchnienia świętych, i natychmiast zwracany ciszy dźwięk, który wyrwał się z piersi, niczym wyrzut ramion tonącego nad zamykającą się na ślepo głębią. Oddychał i wyrywał się, z wszystkich sił podnosił głowę ponad świece. W kącie poruszył się cień i podstarzała zakonnica zwróciła ku niemu twarz, jedyną jasną plamę w tym cienistym, otchłannym bursztynie. Wyszeptała:

– Skoro służba.

Nie zrozumiał sensu jej słów, ale skinął głową.

– Wy nie russkij, gołubczik?
– Niet.
– 
A, nu ładno. Wy prosto tak, duszoj otdychajetie, prawda?

Znowu przytaknął.

– Tak otdychajtie, otdychajtie, milen’kij… – i zakonnica odwróciła się w stronę potrzaskującego ikonostasu.

W jego klatce piersiowej rozwiązał się jakiś węzeł: szarpnął się i rozluźnił. Poczuł się nazwany, jeszcze jedna twarz pośród ołtarzy, która dopiero co powstała w tym rozkołysanym półmroku, gdzie każdy szept wydawał się większy od niego. Małego i realnego jak komórka widziana przez mikroskop. Wszystko inne wzleciało w powietrze przez rozmiękczone granice i więcej już do niego nie należało. Teraz tylko oddychał. Strumień czystego powietrza wypełniał płuca, obumierał i rezonując, wydobywał się z powrotem. W tych tchnieniach niczym pulsująca przeszkoda rysował się słaby ból – to wypływały na zewnątrz stare, porozrywane niczym stwardniała od krwi wata kawałki tego, czym był dotychczas wypchany.

Wynurzył się z powrotem do miasta zmieniającego się w zmroku.

Czuł się lekko wśród rozświetlonych witryn. Ruszali się ludzie, poruszały się samochody, okna były w ruchu – niektóre sklepy nadal były otwarte, w innych już można było poczuć weekendowe rozluźnienie. Zastygł, oczarowany, przy błękitno oświetlonym oknie. Za szybą, w wyżłobieniach otwartych futerałów leżały flety, fagoty i skrzypce, a głębiej, w półmroku, stała oparta o pianino wiolonczela jedna czwarta. Wszedł do środka. Dwie pochylone nad ladą dziewczyny w białych koszulach nawet nie spojrzały w jego stronę.

Poczekał.

– Proszę. Czegoś pan sobie życzy? – podniosła oczy ciemnowłosa z jaśniejącym przedziałkiem na boku.
– Ile kosztuje ta wiolonczela?
– Tysiąc czterysta.
– Z futerałem?
– Tak, z futerałem. Z futerałem? zwróciła się do koleżanki.
– Tak.

Ciemnowłosa patrzyła na niego pytająco, maskując wyuczoną delikatnością przemęczenie i niecierpliwość.
– Czy można płacić kartą?
– Niestety, na razie tylko gotówką.
– W porządku. Skoczę do bankomatu.
– No… na chwilę opanowało ją ogromne znużenie, ale znów wzięła się w garść. Za chwilę zamykamy…
– Dwie minuty. Bankomat jest tuż obok.

Dziewczyna wzruszyła ramionami i odprowadziła go zmęczonym spojrzeniem.

Na ulicy przyczepił się do niego żebrak.

– Paaan, kup pan ikonę, tylko pięć litów, paaan, nic dzisiaj nie jadłem zaciągnęła śpiewnie ospowata twarz idioty. Przy zionącym starym moczem kożuchu trzymał niczym tarczę tanią ikonę.
– Kradziona?
– Co pan, mój dziadziuś jest malarzem, on je rysuje, jeśli trzeba, to jeszcze narysuje… paaan, nic dzisiaj nie jadłem.
– Powiedz, że ukradłeś, to kupię.

W oczach nędzarza zaświeciły przebiegłe ogniki.

–Ukradłem, proszę pana, ukradłem…

Wyciągnął dziesięciolitowy banknot.

– Pięć litów za ikonę, pięć – za prawdę.
– Dzięki, pan, pomodlę się za ciebie.

– Idź, idź wpakował ikonę do kieszeni palta, poczekał, aż żebrak odkusztyka, po czym odwrócił się do ekranu bankomatu, wsadził kartę i wcisnął przycisk stanu konta. Liczba czterocyfrowa. Czyli jednak przelali dzisiaj wypłatę. Wyciągnął wszystko, schował kartę, odliczył pieniądze na wiolonczelę, setkę wcisnął do głównej kieszeni na pieniądze, a pozostałe dokładnie złożył i wsadził do dodatkowej, zapinanej na suwak kieszonki. Tuż obok pod daszkiem zziębnięte kobiety sprzedawały kwiaty. W mgnieniu oka wybrał dwie wiązanki z róż i astrów, zostawił resztę na ladzie i puścił się pędem przez rozpryskujący się śnieg.

Dziewczyny były wyraźnie zirytowane. Położył kwiaty na ladzie i dopiero wtedy pomyślał, że bukiety są jednakowe, kobietom nie zawsze się to podoba. Przy kasie leżał futerał wiolonczeli niczym trumienka małej dziewczynki. Przypomniał sobie, jak rano podniósł z podłogi sweterek Elzė i potem przez pewien czas w powietrzu unosił się lekko zgorzkniały zapach mydła poziomkowego.

– Dla was, dziewczyny, pieniądze i kwiaty, a dla mnie to małe pudełko. Dziewczynkę już pewnie włożyłyście?
– Och, to te kwiaty dla nas? westchnęła ta druga.
– Jaką dziewczynkę? nieznacznie zmarszczyła się ciemnowłosa.
– Żartuję. Dziewczynka wiolonczela.
– Oczywiście ciemnowłosa uchyliła futerał i popchnęła go po ladzie w jego stronę. Cicha i pachnąca, lśniła w aksamitnym zagłębieniu jak ciemna perła.
– Proszę zamknąć powiedział.
– Weźmie pan ze sobą?
– A co?
– Możemy dostarczyć do domu. W taką pogodę…
– Nie trzeba. Jest moja i teraz mogę ją krzywdzić znowu spróbował zażartować, a ona znów nie zrozumiała.
– Dziękuję za kwiaty. Nie trzeba było podziękowała z większym już zapałem ciemnowłosa.
– Bardzo dziękuję dodała jej koleżanka.
– To nic takiego. Ja tylko… dobrego wieczoru rzucił.

Niósł instrument przez pluchę i czuł jakby na własnej skórze, jak kawałki śniegu smagają nowiutki futerał. Należało choć na kilka suchych, bezmyślnych godzin znaleźć schronienie, spokojną przystań pod dachem. Latarnie w okolicach dworca przerzedziły się i sposępniały. Otworzył drzwi, nad którymi świeciły zakurzone litery neonu, w środku był bar i sala z jaskrawozielonymi drewnianymi stołami. Na półkach baru migotały pozostałe tu od świąt lampki, przy kasie nudziła się tęga, niechlujna kobieta z fartuchem na męskim swetrze.
– Duże piwo poprosił.

Ospale napełniła kufel, z łoskotem postawiła go na usianą okruchami ladę i zgarnęła monety. Klientów było niewielu – kilku podpitych już taksówkarzy i drobnych handlarzy z okolic dworca. Usiadł przy zroszonym oknie, wiolonczelę położył pod parapetem i rzucił na nią szalik. Wyciągnął telefon komórkowy – piętnaście po siódmej. Ekran pokazywał pięć nieodebranych połączeń. Wyłączył telefon i wsadził do wewnętrznej kieszeni palta.

Trzy kufle. Mężczyzn przybywało i choć z początku zezowali podejrzliwie, wkrótce przestali się nim interesować. Barmanka się rozchmurzyła, zaproponowała nawet, że przechowa wiolonczelę za barem. Uprzejmie odmówił, a ona wyszczerzyła zęby w odpowiedzi na jego żarcik. Przez drzwi weszły dwie kobiety, otrząsając z kożuchów mokry śnieg. Kiedy obrzucały salę wzrokiem, oczy rudowłosej spoczęły na nim na moment, ale natychmiast zgasiła spojrzenie i odwróciła się do koleżanki. Były tu znane – mężczyźni przy najbliższym stoliku natychmiast się ożywili i zaprosili je do siebie.

Zamówił wódkę.

Źle wietrzona, skąpo oświetlona wieczność. Gawędzi z wciąż nowymi twarzami, odpychając rozmowę i jej sens gdzieś na bok, jakby świadomość w niej nie uczestniczyła, tylko usta. Odrętwiała skóra nie czuje ani stołu, ani szkła. Pozbawiona smaku ciecz płynie po zmartwiałym podniebieniu. Jedyny punkt rozbudzający świadomość znajduje się pod parapetem. Długo, jak na spowolnionej taśmie filmowej, wyciąga portfel z kieszeni – kieszeń z jakiegoś powodu nie jest przy klatce piersiowej, jak przez watę dotyka nowiutkiego futerału: okazuje się, że zdjął palto i położył na wiolonczeli – potem otwiera portfel i próbuje wyciągnąć z niego banknot. Do jego skroni przywiera rudowłosa, która z jakiegoś powodu jest obok niego – odczuwa ją w jakiś gumowy sposób. Odbija się od niego jak od trampoliny i płynie do baru, niosąc jego pieniądze. Zdaje się, że siedzi z nim już od dłuższej chwili, ponieważ wie, gdzie włożyć portfel, wie o tym punkcie pod parapetem skupiającym jego świadomość, pomaga mu wsadzić rękę w rękaw palta, bierze szalik i futerał za czarną, połyskującą rączkę. Próbuje jej powiedzieć, że sam to musi zrobić, długo i uciążliwie zginają się, celując w ciemny otwór taksówki, gdzieś daleko słyszy rżenie rudowłosej, potem jakby z drugiego końca rury odzywa się echem jej zdanie, ciągle to samo, ale jego sens wciąż umyka świadomości. Wchodzą po jasno oświetlonych schodach, zalatuje jakby kocim moczem i jest piekielnie zimno, ślisko, mówi rudowłosa, dawaj, ja pierwsza, i poprzez welwet spodni o jego udo ociera się krawędź wyziębionego futerału.

Potem siedzi na jakiejś sofie i patrzy na kwieciste tapety i pianino, przy pianinie wala się jaskrawa zabawkowa kość dla kota i dziecięce kapcie w kaczuszki.

– Nie płacz mówi rudowłosa. No, czego płaczesz? Pójdę zrobić kawy.
– Gdzie moja wiolonczela? słyszy swój własny głos.
– Tu jest ta twoja wiolonczela, tu.
– Gdzie?
– W korytarzu. Nie bój się, nie zginie ci ta wiolonczela.

Podnosi się.

– Siedź, przyniosę ci. Mu-zy-kant…

Dostaje futerał, guzdrze się z nim długo, zanim otwiera, jest sam w irytująco jasno oświetlonym pokoju z kwiecistymi tapetami, za na wpół zaciągniętymi zasłonami stoi płaski mrok. Rudowłosa przynosi filiżankę z kawą i stawia na krześle obok sofy. Zaciąga zasłony i odwraca się do niego.

Pij kawę, dojdziesz do siebie.

Odkłada wiolonczelę na sofie, nie jest w stanie utrzymać filiżanki, a ona przysiada się z wyrozumiałym uśmiechem i zaczyna go poić, z bliska jej brązowe oczy z przypudrowanymi zmarszczkami i zlepionymi tuszem rzęsami wydają się urocze i znajome. Wypija łyk i mówi „kocham”, a ona się śmieje. „Jesteś cudowną kobietą. Jesteś cudownie piękna”. Teraz przestaje się śmiać, tylko patrzy z bliska, jakby czekała, co on jeszcze potrafi. „Zagram ci”.

Próbuje go podnieść.

– Muszę rozłożyć sofę.

Stoi z trudem, podczas gdy ona kilkoma sprawnymi ruchami rozkłada sofę, zamieniając ją w legowisko dla dwóch osób, i ścieli pościel, tak samo jak tapety kwiecistą i ostro pachnącą innym domem. Jej tyłek, gdy się pochyla, rozstępuje się pod spódnicą jak pękająca brzoskwinia.

Jest nagi i to gumowate odczucie powoli ustępuje, przez nie przesącza się coś podobnego do ciepła skóry, tylko to ciepło nie jest jego. Rudowłosa jest wielka jak barokowy kościół, jej sina skóra nieznośnie pachnie bzem, od tego zapachu robi mu się zimno i mdło. Klęka i kołdra zsuwa się jej z ramion, widać bzowe plamy sutek i bruzdę nad pępkiem, ciało kobiety, która już rodziła. Przygryzając wargi, patrzy z góry na jego nieposłuszne ciało. Nie czuje jej ust, tylko zapada się guma po wewnętrznej stronie skóry. Bzowe piersi plaskają o jego udo, biały półksiężyc pośladków wygina się i potnieje, w rozproszonej mgle jakby krzepnie kontur pożądania – rozsunąć tę spotniałą brzoskwinię i wsunąć w jej wnętrze pulsującą pestkę, tylko że to unosi się gdzieś poza nim, gdzieś obok, i żadne wysiłki woli nie są w stanie zagarnąć tej przywidującej mu się żądzy do wewnątrz ciała i zlać się z nią w jedno.

– Wybacz, dzisiaj nie wychodzi mówi.

Rudowłosa zapala papierosa, przynosi z kuchni popielniczkę. Wciska jej dłoń między uda, ale ona odpycha ją ręką.

– Nie trzeba. Śpij.

Na te słowa on osuwa się w od dawna wyczekujący go mrok. Zapada się w jednej chwili, jak po naciśnięciu guzika.

Światło dzienne. Ostry, obcy zapach. Cięcie bólu w skroni, gdy odwrócił głowę i próbował ją podnieść, oglądając miejsce. A, kwieciste tapety, pianino, meblościanka, majacząca jak pomnik w szarym zimowym świetle. Odsunięte z jakiegoś powodu pomarańczowe zasłony, za nimi – okna sąsiedniego domu, a obok wychłodzona i wymięta poduszka. W kuchni ktoś się krzątał intensywnie, szurał kapciami po parkiecie, zmieniał stacje radiowe, chrząkał i trzaskał naczyniami. Znowu opuścił głowę na poduszkę, przewrócił się na plecy i próbował po prostu leżeć. Poczucie, że wszystko, co istnieje, mieści się w granicach tego zwykłego pokoju, było znośne. Przynajmniej już nie przygniatało. Z meblościanki patrzyła na niego na oko dwunastoletnia dziewczynka z mały buldogiem na rękach. Kolorowa, pstryknięta „głuptakiem” fotografia. Pachniało wystygłą owsianką, ale na korytarzu coś nagle zaczłapało i zapach jego pamięci zagłuszył tani aromat bzu.

– Dzień dobry. Kawa do łóżka.

Mimo wszystko się ubrał, zwilżył twarz i włosy w łazience. Wypłukał usta, starając się nie patrzeć na schodzącą ze ścian farbę i plamy, w których miejscu kiedyś były płytki. Poszedł do kuchni. Okno z łukiem koronek i lśniący stół, na którym parowały dwie filiżanki kawy i stał talerz z kanapkami. Odwróciła się od zlewu i postawiła na stole umytą przed chwilą popielniczkę – po nadgarstku osunął się cienki złoty łańcuszek, twarz była już upudrowana, powieki przykryte ciemnoniebieskimi cieniami, a usta liliowym błyszczykiem. W świetle dziennym wyglądała na zmęczoną, wymiętą, plamy podkolorowanych oczu i ust, objęte ogniem włosów, nie zlewały się w jedność rysów.

– Jak zdróweczko? odpaliła na stojąco LM Super Light i usiadła za stołem naprzeciw niego.
– Tak sobie. Nie jestem przyzwyczajony tak dużo pić.
– To widać strząsnęła popiół, oparła policzek na dłoni. Jesteś muzykiem?
– Nieee… Nie wiem.
– Nie wiesz? Dobry jesteś.

Zamilkła.

– Chodziłem do szkoły muzycznej. Ale ojciec chciał, żebym został adwokatem.
– To co, adwokat?
– Matematyk.
– Nieźle.
– Pewnie z dwadzieścia lat nie trzymałem w rękach instrumentu.
– Zapalisz? rudowłosa rzuciła w jego stronę paczkę papierosów.
– Dziękuję, rzuciłem.
– Ja się truję, końca nie widać.

Strzepnęła popiół i napiła się kawy.

– Pij kawę. Dałam łyżeczkę cukru, jeśli mało, proszę, dosłodź.
– Ma pani córkę?
– Tak  wydmuchała dym przez nos i strząsnęła popiół, dając wyraźnie do zrozumienia, że nie będzie o tym mówić.
– Wszystkie kobiety mają dzieci. Czy na tym świecie została choć jedna…
– Co ci się nie podoba? Dlatego jesteśmy kobietami. A tobie co, moje dziecko przeszkadza?
– Nie nie, broń Boże. Niech pani mnie źle nie zrozumie.

Popchnęła w jego stronę talerz z kanapkami. Wziął jedną z wędzoną szynką i plastrem pomidora, zmusił się, aby ugryźć. W trakcie przeżuwania mdłości minęły. Przeżuwał i świadomie wodził wzrokiem od przedmiotu do przedmiotu, aby tylko nie musiał spojrzeć w twarz rudowłosej. Na parapecie, przy ceramicznym domku-świeczniku leżały zapałki i złożona gazeta z reklamami „Alio reklama”.

– Coś pani kupuje? skinął na ogłoszenia.
– Ach, szukałam używanej pralki. Ale nie wiem… Może znasz kogoś, kto ma do sprzedania?
– Nie. Naprawdę nie znam. Mogę popatrzeć?
– Patrz odpowiedziała i wstała, żeby zamieszać coś w garnku syczącym na kuchence.

Wziął gazetkę tylko dlatego, że nie miał gdzie podziać oczu. Przesuwał nimi po tekstach ogłoszeń, nie chwytając żadnego sensu, i chciał, aby jak najdłużej nie odwracała się od kuchenki. Nagle wychwycił frazę i cofnął wzrok, który zdążył przesunąć się niżej: „Wynajmę przestronny, umeblowany pokój niedaleko centrum…”. Przy ogłoszeniu był tylko numer telefonu stacjonarnego. Potrzymał chwilę gazetę, poskładał ją i położył na kolana.

– Co się z tobą dzieje? zapytała rudowłosa. Żona wygoniła?
– Nie… wszystko w porządku.
– Znam ja takich, u których wszystko w porządku… przysiadła się do niego, ich uda się zetknęły, jej szlafrok z froty pachniał kotem. Jedz jeszcze, czemu nie jesz?

Zrozumiał, że nie będzie tak łatwo, że ona wciąż jeszcze czegoś od niego chce, podniósł gazetę z kolan i położył na stole.

–Chcę pani coś podarować powiedział.
– Naprawdę? ożywiła się rudowłosa. Za co?
– Moment.

Wstał i z gazetą w ręku pospieszył na korytarz. Tam, na gwoździu obok brązowego kożucha wisiało jego palto. Zmarudził chwilę, próbując wyciągnąć ikonę, która uwięzła w kieszeni, rudowłosa przyszła za nim. Oparła się o ścianę i skrzyżowawszy ręce na klatce piersiowej, obserwowała jego niezdarne ruchy.

– Daj, odniosę tę gazetę. Po co ci ona powiedziała pobłażliwie.

Ale w tej chwili ikona puściła i wyciągnął ją w stronę rudowłosej, głupio się wyszczerzając.

– Co to?
– Niech pani weźmie, ode mnie, na pamiątkę. Matka Boska. Podobna w czymś do pani.
– Jak pięknie wymówiła rudowłosa bez wielkiego entuzjazmu. Jesteś prawosławny?
– Nie. Mój dziadek się nimi zajmuje.
– Ale ja jestem katoliczką… Gdzie ją powieszę?
– Może coś pani wymyśli.
– Przestań mówić do mnie „pani” odwróciła się i z ikoną w ręku wróciła do kuchni.

Odwiesił palto, odnalazł wzrokiem leżącą na szafce od butów wiolonczelę i w tej samej chwili wzrok zawadził o aparat telefoniczny.
– Mogę od ciebie zadzwonić? zawołał.
– Dzwoń.

Wybrał numer. Odebrała po dwóch sygnałach.
– Słucham?

Milczał.
– Valentinas? żadnych trzasków, jej głos był głęboki i czysty, jakby patrzeć na pokój dziecięcy przez wypolerowaną szybę.
–Valentinas, to ty?

Odłożył słuchawkę. Rudowłosa nieznacznie poruszyła się w kuchni, dźwięk go zirytował. Odnalazł ogłoszenie i wybrał inny numer. Kilka sygnałów i na drugim końcu kabla odezwało się ochrypłe, inteligentne „słucham”. Zrozumiał, że najprawdopodobniej obudził tę kobietę.

– Dzień dobry. Ja w sprawie ogłoszenia.
– Tak, słucham…
– Pokój nadal wolny?
– Tak.

Zająknął się.

– Przyjedzie pan obejrzeć? zapytała spokojnie kobieta.
– Nie.
– Przyśle pan kogoś? A kto w ogóle miałby w nim mieszkać? była wyjątkowo cierpliwa.
– Nie wiem…
– To potrzebuje go pan czy nie?

Odłożył słuchawkę. Cisnął gazetę na szafkę, zarzucił palto, wcisnął stopy w buty, chwycił wiolonczelę za czarną, połyskującą rącz…

– Wychodzisz? rudowłosa wyrosła w drzwiach od kuchni. Oparła się o ścianę i złożyła ręce na piersiach dokładnie tak samo, jak przed kilkoma minutami. Nie dokończysz kawy?
– Wybacz… Muszę iść. Było bardzo miło.
– To dobrze, że było. Przyjdziesz jeszcze?
– Czemu nie?

Zniknęła w pokoju, poszperała tam i wróciła ze skrawkiem papieru wydartym ze szkolnego zeszytu w linie.

– To mój numer telefonu zwinnie włożyła dłoń za jego palto i wsunęła skrawek do wewnętrznej kieszeni. Jej twarz pachniała pestkami wiśni. Nie zgub.
– Nie.

Przez chwilę nie spuszczała z niego wzroku.

– Pocałujesz?

Pochylił się i cmoknął zaciśniętymi ustami w tłustą, liliową bruzdę na twarzy rudowłosej.

– Jaki skromny!

Naprzeciw jego oczu otworzyły się drzwi obite czarnym skajem, w nozdrza uderzył mróz i zapach gotowanego jedzenia przemieszany z kocim moczem. Szare zimowe światło wpada przez okno dachowe klatki schodowej. Schodzi na dół i z każdym krokiem robi się lżejszy.

Potem siedzi na placyku na ławeczce i otwartymi oczami słucha, jak śnieg z szeptem pada z nieba. W końcu przemarznął, świeży śnieg uciska ulice jak kaftan bezpieczeństwa. Opadające śnieżynki łączą się i rozdzielają, tarcie szlifuje ich wzorzyste rdzenie, a gdy sięgają ziemi, z łatwością oddają się na własność śniegowi. Trzyma wiolonczelę na kolanach i obserwuje, jak na jej lakierowanym sosnowym korpusie lądują pojedyncze śnieżynki.

– A więc to tak  mówi więc to tak  jakby pierwszy raz widział wszystko z bliska.

Przyciska ją do uda. Ostra krawędź wrzyna mu się w mięsień – zapomniał o tej ostrości, do tego musi się przygarbić, bo jest za mała i wszystko jest przez to jeszcze drobniejsze, rozczulające i nieodwołalne – jakby zetrzeć kurz ze zbutwiałej fotografii, drżąc, że się rozpadnie. Pachnie silnie i rozrzewniająco, jakby zamierzała stać się czymś nowym. Klucz zapachu otwiera roztaczający woń pyłu i jabłek korytarz, w którego półmroku niczym orzech w skorupie dojrzewa inne ciało, znane, choć nieczytelne, ponieważ pamięć odważa się przyprowadzić je tylko do tego korytarza. Ale ciało w półmroku czeka na niego, drży nieznacznie i ten ultradźwiękowy krzyk ekscytacji zestala jego kontury na tyle, że teraz można je już dostrzec.

Przytyka smyczek do milczących strun i zaczyna drżeć na całym ciele.

Grudzień – maj 2004 r.

Laura Sintija Černiauskaitė
Przełożył Kamil Pecela

 

Kultura Enter
nr 2020/05 nr 98