700-LECIE LUBLINA. O Jerzym Nowosielskim
Relacja uczeń-Mistrz
„Wszystkich chce uczynić na podobieństwo swoje” – taki stereotyp o Jerzym Nowosielskim funkcjonował na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie przynajmniej do początku lat 80. ubiegłego wieku. Chodziło o jego pracę pedagogiczną. W latach 1981–1986 studiowałem w pracowni u prof. Jerzego Nowosielskiego i pod jego kierunkiem zrobiłem dyplom.
„Nie rób tego” – ileż to razy słyszałem od znajomych – „tak jak wszystkim narzuci ci swój sposób malowania”. Uczyniłem to jednak i to z premedytacją – po każdym roku nauki zamierzałem zapisywać się do innej pracowni. To było logiczne – co pięciu nauczycieli to nie jeden.
Minęło pięć lat i pamiętam, że to jednak do Nowosielskiego powiedziałem – profesorze, chcę pana wycisnąć jak cytrynę. Wtedy już wiedziałem, że mam nieprawdopodobne szczęście, że to jak wygrana w totka, że nie ma w Krakowie pięciu Rembrandtów. Jednocześnie ta świadomość stanowiła bardzo duże obciążenie w relacjach z profesorem. Zazwyczaj przy nim nie pozwalałem sobie na tak swobodne gry słów. Po trochu zakłopotany, przestraszony z trudnością zbierałem myśli w logiczne konstrukcje. Nie sposób przecież rozmawiać z postacią z encyklopedii.
W tym względzie nie byłem wyjątkiem. Ta spiżowość wyraźnie ciążyła profesorowi, zwłaszcza że zupełnie do niego nie pasowała. Aparycję miał niepozorną i bardziej przypominał mikrego urzędnika niż sławnego artystę, a próbując go tak w kilku słowach określić, trzeba by powiedzieć – to taki cichy, kulturalny, miły człowiek. Kiedy przychodził dzień wypłaty stypendiów dla studentów, a pensji dla pracowników, ci ostatni mieli prawo do obsługi poza kolejnością. Niestety nie mieli okazji korzystać z tego przywileju, gdy po należne pieniądze wybierał się prof. Jerzy Nowosielski. Ten zawsze stawał na końcu ogonka i sytuacja robiła się mało komfortowa.
Trudno też sobie wyobrazić, by podniósł na kogoś głos, sam zaś źle znosił agresje i atakowany natychmiast się poddawał. Pamiętam, jak skrytykowany przez niego student, wielce zirytowany, dobitnie artykułował – jak to nie tędy droga, teraz mi profesor to mówi, a co pan robił przez trzy lata. Oczywiście Nowosielski zaczął się tłumaczyć, że w zasadzie to mógł się mylić i wpisał do indeksu piątkę. To była wyjątkowa sytuacja, ale reakcja jak najbardziej naturalna.
Greta była genialną artystką, nie malarką, ale artystką, a to dużo więcej. Kształty budowała kolorem, ale nad nimi nie panowała, uciekały gdzieś za krawędzie płótna i zostawała na nim postać pozbawiona kawałka głowy lub dłoni. Pracowała przy tym bardzo ekspresyjnie i zupełnie nie zwracała uwagi na to, co się wokół niej dzieje. Przy rysowaniu atakowała płaszczyznę, ołówek szarpał papier i po chwili drapał powierzchnię deski.
Profesor, jakże oszczędny, niemalże ascetyczny w gestach, przypominał zegarmistrza. Podczas jednej z wizyt w jego domu miałem okazję obserwować go przy malowaniu. Na długiej niskiej komodzie plecami oparte o ścianę stały niewielkie elementy ikonostasu. Blat usiany był przeróżnej wielkości, wypełnionymi kolorową masą, zakrętkami od słoików. Schylał się, nabierał na pędzel farbę i muskał delikatnie powierzchnię, a później z tą minipaletą szedł dalej, niekoniecznie do następnego obrazu, schylał się, zanurzał pędzel, drobił niewielkimi kroczkami, a wszystkim gestom daleko było do patosu właściwego hollywoodzkim wizerunkom.
Greta była wrażliwa i nieśmiała i raczej bała się być na widoku. Kiedy Profesor chwalił ją, mówił o jej pracach jako o wielkiej sztuce, ona nerwowo wycierała pędzle o szmatę i wyraźnie nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Zdarzało się, że nie wiedząc, co powiedzieć, unikała go.
Greta, Wiesiek i ja trzymaliśmy się razem – przyjaźniliśmy się. Przy nas mogła cytować niemalże każde zdanie Nowosielskiego, swobodnie, tyle że nam odpowiadała na jego pytania, a w ogóle to uważała go za największego artystę.
Do budynku przy placu Matejki przychodził z pewnością nie dla prestiżu czy pieniędzy. Trudno mi sobie wyobrazić, by kiedykolwiek chciał czegoś więcej niż praca ze studentami. Właśnie to coś więcej wydaje się tu być ważnym określeniem. Podczas konsultowania z nami prac czysto techniczna korekta mu nie wystarczała. Partnerska rozmowa była niezbędna, by czynić z nas artystów, nie zwykłych malarzy. Dla zasady wszystkim w indeksach wpisywał piątki, jakby chciał powiedzieć – nie czuję się kompetentny, by oceniać młodszych kolegów po fachu, ale mogę wam coś poradzić, bo przecież więcej czasu spędziłem przy sztalugach.
Nie przypominam sobie, by tak jak w innych pracowniach, trzeba było coś robić na zadany temat. Profesor raczej podpowiadał, doradzał. Nie przepadał za barokowymi fajerwerkami i któregoś dnia opowiadał, jak fajnie mu się pracowało, kiedy korzystał z trzech tylko tubek farb: bieli, czerni i czerwieni. – Polecam, spróbujcie – oczywiście tylko prosił.
Od czasu do czasu Nowosielski demontował starą i ustawiał nową martwą naturę. Nie celebrował zbytnio tej czynności. Asystent lub któryś ze studentów szedł z nim do magazynu rekwizytów i bardzo szybko, po zaledwie kilku minutach razem wracali.
Zdarzyło się, że znalazł tylko część kobiecego manekina, tę od bioder w dół. Przydatny okazał się też kontrabas, lustro i kilka garnków. Po chwili tłumaczył: Bo to jest historia o kobiecie idealnej, tej która dba o toaletę, gotuje, wieczorem gra dla swojego mężczyzny i później idzie z nim do łóżka.
Naturalnie polecał tę kompozycję, ale jeśli ktoś chciał, mógł pójść do domu czy akademika i malować coś zupełnie innego. Mam wrażenie, że nawet oczekiwał tego, by studenci malowali coś zupełnie innego. To były relacje uczeń-mistrz, ale takie starego stylu, jakby instytucja uczelni nie istniała. Uczył, jak pracować dla siebie, czyli przygotowywał do czasu, w którym on będzie niepotrzebny.
Kolega, gustujący w fotorealizmie, odtwarzał góry i często siebie jako taternika na szczycie, ktoś inny na gigantycznym płótnie przedstawił banana. Wiesiek inspirował się sztuką hinduską. Jeden ze studentów przez cały semestr walczył z czarną plamą na białym tle. Mnie samemu zdarzyło się popełnić wiele prac surrealistycznych, a nawet collage z fusami od herbaty i bandażami. Nawiasem mówiąc, współlokatorzy z akademika nie byli zbytnio zachwyceni, bo znosiłem do pokoju przeróżne „śmieci”.
Swoboda panująca w pracowni profesora Nowosielskiego miała też swoje złe strony. W sytuacjach, gdy trzeba było wpasować się w reguły, takie jak choćby plenerowe, pojawiały się problemy.
W plenerze w Szczebrzeszynie uczestniczyli studenci z wielu pracowni. Profesor Marian Buczek, oceniając efekty ich pracy, mówił, że spośród wszystkich uczestników tylko studenci od Nowosielskiego nie dali sobie rady. Wtedy to Damian namalował rynek, a na nim bryły anonimowych budynków oraz kościół i karczmę. Powiedział, że ludzi modlą się, a później idą do knajpy. Dlatego wytyczył na płótnie i mocno zaakcentował ich drogę. Z kolei koleżanka w czarne płaszczyzny wtapiała fioletowe postaci. To były piękne obrazy.
To było niesamowite, byłem dumny, podekscytowany i mocno przestraszony, kiedy profesor zaprosił mnie do siebie. Dom, a w zasadzie bliźniak przy ul. Narzymskiego niczym specjalnym się nie wyróżniał, natomiast we wnętrzu od razu rzucały się w oczy szafy, które profesor przyozdobił jaskrawymi w kolorach i tradycyjnymi w formie ornamentami ludowymi. Zupełnie inaczej potraktował rury w kotłowni. Obmalował je równie kontrastowo, ale w tym przypadku rury dość sugestywnie przywoływały jego obrazy. Zaskoczyła mnie normalność państwa Nowosielskich. Byli tak zwyczajnie ciepli i życzliwi. I prawdę mówiąc, to z panią Zofią nawet lepiej mi się rozmawiało niż z profesorem.
Cały wieczór zdominował jednak ogromny album z reprodukcjami hiperrealistów amerykańskich. Nowosielski był bardzo dumny, że jeden z jego dawnych uczniów pamiętał o nim i przysłał ten prezent ze Stanów Zjednoczonych. Przeglądaliśmy strona po stronie. Nie przypuszczałem, że profesor tak bardzo może być zafascynowany tego rodzaju sztuką. Szczególną atencją darzył dwóch autorów. Bardzo lubił tego, który malował samoloty [prawdopodobnie chodziło o Johna Baedera]. Na pierwszy rzut oka zdawało się, że to efekt żmudnej pracy, ale wkrótce usłyszałem, że chodzi o efekt swobodnych gestów czynionych szerokimi płaskimi pędzlami na ogromnych płótnach. Jednak profesor zafascynowany był przede wszystkim hiperrealistycznymi wizerunkami samochodów. John Salt z niezwykłą pieczołowitością i dbałością o szczegóły malował auta sfotografowane po drobnych stłuczkach, a także kolizjach zwykłych i, jak można się domyślać, również tych w skutkach tragicznych.
W pamięci pozostały mi przede wszystkim dwie ważne profesorskie rady. Pierwsza: Chodzi o to, aby magazynować w głowie „gotowe sposoby” – jak namalować górę, chmury czy drzewa. Z latami coraz trudniej szukać i coraz bardziej przydatne są poznane już rozwiązania. Druga rada brzmiała: Ona [sztuka] jest taka ogromna – i tu rozłożył ręce na całą szerokość, a po chwili tak jakby skulony w sobie potrząsał dłonią w geście wskazującym na mikroskopijność – a jeśli posuniesz ją do przodu o taki, taki tyci kawałek, to dopiero będzie rewolucja w sztuce.
Piotr Łucjan
Piotr Łucjan – ur. 1960 r. w Lublinie. Studia i dyplom ukończył w 1986 roku w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Był dwukrotnym stypendystą Ministerstwa Kultury i Sztuki (1987, 1990). Autor książek: Moja druga wiosna, czyli spóźnione studia filologiczne u profesora Brunona Schulza zilustrowane i uszeregowane alfabetycznie (wyd. Episteme, Lublin 2014) oraz Maski (wyd. Fundacja Chrońmy Dziedzictwo, Lublin 2016). Mieszka i tworzy w podlubelskim Marysinie. W Lublinie przy ul. Bernardyńskiej 12 prowadzi autorską galerię.
Kultura Enter
2017/05 nr 76
Materiały wideo
Ksiądz Rektor Bogdan Pańczak otwiera spotkanie poświęcone Jerzemu Nowosielskiemu (1923-2011).
Kaplica z ikonostasem Nowosielskiego. Sympozjum "Jerzy Nowosielski w Lublinie" z okazji 700-lecia lokacji Lublina. Fot. Łukasz Borkowski, 13.03.2017.
Wystąpienie ucznia Jerzego Nowosielskiego podczas sympozjum "Jerzy Nowosielski w Lublinie". Piotr Łucjan, fot. Łukasz Borkowski, 13.03.2017.
Sympozjum w kaplicy z ikonostasem wykonanym przez Jerzego Nowosielskiego (w tle). Od lewej: dr hab. Wacław Pyczek, uczniowie Nowosielskiego Piotr Łucjan i Małgorzata Skałbania, ks. dr Stefan Batruch, Aleksandra Zińczuk. Fot. Łukasz Borkowski, 13.03.2017.
"Pokój nr 29" Piotra Łucjana z okresu studiów. Collage powstały m.in. z kartek na mięso, bandaży, łyżek wyniesionych ze stołówki. [Wizerunki od lewej; Piotr Łucjan, Mirek Czyżykiewicz, Tosiek Wójcik, Krzysiek Czerwiak i Jurek Dmitruk]. Ok. 1982 rok.
Jerzy Nowosielski. Lata osiemdziesiąte. Fot. Piotr Łucjan.
Obrazy Piotra Łucjana z okresu studiów. Lata osiemdziesiąte. Fot. dzięki uprzejmości artysty.
Obraz Łucjana w stylu Nowosielskiego..."Barbara jako Matka Boska z Dzieciątkiem", 70x60, 1984
PIOTR ŁUCJAN: "Pogrom kielecki", 141x111, 1988 (olej).
Nowość: Zbiory sztuki KUL w niezwykły sposób wzbogaciły się o kolejną ikonę jednego z najwybitniejszych artystów polskich XX w. - Jerzego Nowosielskiego. Wizerunek św. Pawła został odkryty podczas prac konserwatorskich prowadzonych w Muzeum Lubelskim. Przez blisko 60 lat był ukryty pod ikoną Chrystusa Pantokratora. Przez najbliższy rok dzieło będzie można podziwiać w Muzeum Lubelskim, a w przyszłości zajmie ważne miejsce w salach malarstwa polskiego w Muzeum KUL. Źródło:http://www.kul.pl