Strona główna/Andrij w Polsce

Andrij w Polsce

W tym roku uśmiechnęło się do mnie szczęście: dostałem stypendium Gaude Polonia, ufundowane przez Narodowe Centrum Kultury. Radość była podwójna, gdyż mogłem zrealizować swój projekt stypendialny w Lublinie, mieście, które od dawna jest mi bliskie.

Mój pobyt stypendialny trwał pół roku. Nigdy przedtem nie przebywałem poza rodzinnym Drohobyczem tak długo. W ciągu tych sześciu miesięcy mogłem dobrze poznać realia życia codziennego w Polsce. Wcześniej, co prawda, dość często tu przyjeżdżałem, ale poprzednie wizyty były krótkie. Nie zwracałem wtedy uwagi na drobiazgi. Teraz jednak miałem czas na obserwacje. Dlatego, wspominając te pół roku w Polsce, pokuszę się o kilka refleksji. Oczywiście tylko wyrywkowo, ponieważ gdybym chciał wszystko opowiedzieć, musiałbym napisać powieść. Przejdźmy zatem do rzeczy.

W akademiku

Mieszkałem w akademiku „Eskulap” w miasteczku akademickim. Lokalizacja świetna. W pobliżu Ogród Saski oraz mnóstwo knajp i sklepów − jednym słowem, wszystko co najważniejsze dla studenta w zasięgu ręki. Co mnie od razu zaskoczyło?

Studenci swobodnie wchodzą do akademika, trzymając w ręku butelkę piwa lub innego alkoholu, a osoba na recepcji nie reaguje. W naszych domach studenckich w Ukrainie to nie do pomyślenia. Ukraiński student, jeśli nie wróci do akademika przed godziną jedenastą wieczorem, ma realne szanse spędzić noc na ulicy. Natomiast wejście z butelką alkoholu w ręku oficjalnie w ogóle jest niemożliwe. Nie, żeby u nas nie piło się w akademikach – jasne, że się pije, ale po cichu, w ukryciu, z poczuciem wstydu, że przyznawać się do tego nie wypada. To swoista gra: osoba na recepcji udaje, że nic nie widzi, a student udaje, że nie wnosi alkoholu. Jeśli w recepcji siedzi kobieta, sposobem na zawarcie kompromisu bywa tabliczka czekolady.

Natomiast pod akademikami zachowujemy się dokładnie tak samo – i w Polsce, i w Ukrainie studenci potrafią hałasować do rana. Pamiętam, jak pewnego razu w środku nocy obudziło mnie gromkie wołanie: „Polacy, wstawajcie!”. Chociaż nie jestem Polakiem, zerwałem się na równe nogi. Za oknem grupa kibiców skandowała zgodnym chórem: „Motor Lublin! Motor Lublin!”, a potem w tym samym rytmie: „Jan Paweł Drugi! Jan Paweł Drugi!”. Bez dwóch zdań − z akademikiem wiążą się moje najprzyjemniejsze wspomnienia.

Straszno, czy smieszno

Jeśli chodzi o relacje z Polakami, to wszyscy, z którymi rozmawiałem, najpierw pytali o wojnę na wschodzie Ukrainy, a potem wyrażali poparcie dla naszych tam działań. W ciągu pół roku byłem świadkiem tylko jednego przypadku, który można by określić mianem przejawu ksenofobii, choć w gruncie rzeczy sytuacja była raczej komiczna niż nieprzyjemna. Podczas meczu reprezentacji Polski i Ukrainy w rugby, którzy rozgrywano na nowo wybudowanym stadionie Arena w Lublinie, niewielka grupa młodych mężczyzn wywiesiła na trybunach baner z napisem typu: „Lwów odzyskamy, banderowców ubijemy”. Hasło zapisano w obu językach – polskim i ukraińskim, tak aby jego treść była zrozumiała dla członków naszej reprezentacji. Problem w tym, że w wersji ukraińskiej nie było słowa napisanego bez błędu. A gdy po meczu podszedłem do naszych zawodników, okazało się, że wszyscy są rosyjskojęzyczni i tylko się domyślali z grubsza, o co chodzi. Trzeba oddać honory odważnym dziewczynom kibicującym Polakom, które − wykorzystując rozkojarzenie radykałów – podkradły się od tyłu, zdjęły baner i po prostu go zabrały. Każdy performance, nawet nacjonalistyczny, wymaga przemyślenia.

Kuchnia i alkohol

I jeszcze jedno moje pierwsze wrażenie ze spotkań z przeciętnymi mieszkańcami Lublina. Wszyscy w rozmowach są bardzo rzeczowi, czyli rozmawiają o każdej błahostce, tak jakby kupowali lub sprzedawali duży pakiet akcji na giełdzie. Czasami wydawało mi się, że ten oficjalny ton słyszę nawet w wypowiedziach dzieci. I nie jest to tylko moje wrażenie, wielu Ukraińców podziela tę opinię. Poza tym wprawił mnie w zdumienie sposób smakowania wódki, gdy czasem pija się ją małymi łyczkami. My wódkę po prostu pijemy, a smak, cóż, wódka dzieli się na niedobrą i jeszcze gorszą. Dlatego nie można nie zakąsić. Wódkę się zakąsza, zagryza, najlepiej pierwszym daniem z chlebem, potem drugim, i żeby koniecznie było mięso. Generalnie bardzo różni nas gastronomia. To co nazywacie barszczem ukraińskim, u nas zwie się barszczem polskim, z kolei wasze ruskie pierogi to ukraińskie warenyky. Za to bigos macie pyszny, a lubelskich cebularzy nie zapomnę.

Lublinianie o szczególnym statusie

Po drodze do akademika za każdym razem mijałem gromadkę lokalnych pijaczków, którzy prosili o pieniądze i papierosy. Wreszcie, aby pozbyć się natrętów,  zdecydowałem się na mały eksperyment. W odpowiedzi na kolejne nagabywanie mnie przez ich watażkę, zaproponowałem mu układ, czyli 10 złotych za pół roku z góry. Od tego czasu za każdym razem, kiedy mnie widział, odgrywał to samo przedstawienie. Najpierw z daleka wznosił ręce do góry i donośnie wołał: „Oto idzie prawdziwy człowiek!”, a potem energicznie witał się ze mną. Zdaje się, że się nawet zaprzyjaźniliśmy. W pamięci pozostali mi też kontrolerzy w miejskich autobusach. Tak zręcznych i szybkich zawodowców wcześniej nie widziałem. Jeden tak mocno przycisnął mnie kiedyś do okna, że gdy po około 15 sekundach przeszukiwania kieszeni podałem mu bilet, poczułem taką ulgę, jakbym został ułaskawiony minutę przed egzekucją. Na koniec jeszcze przynudzę i wspomnę o polskich politykach. W apogeum kampanii prezydenckiej z czystej ciekawości chodziłem na spotkania z kandydatami. Ciekawość została zaspokojona. Politycy są wszędzie tacy sami – między polskimi i ukraińskimi nie zauważyłem żadnej różnicy.

Nasi w Lublinie

Od dawna Ukraińcy przyjeżdżają do Polski w celach zarobkowych. W czasach kryzysu liczba „zarobkowiczy” się podwoiła, a w przygranicznym Lublinie odczuwa się napływ ludzi ze wschodu. Przynajmniej w niektórych miejscach. Od jakiegoś czasu zacząłem omijać dworzec PKS, żeby nie patrzeć na moich rodaków: zmęczonych, zdenerwowanych, czasem zupełnie zrezygnowanych, bo pracodawca ich oszukał, wykorzystał, a niekiedy po prostu pijanych lub awanturujących się, jak choćby Iwan ze Lwowa. Iwan wyjechał z Ukrainy piętnaście lat temu. Los miotał go tędy i owędy, i nie było takiego państwa w Unii Europejskiej, w którym Iwan nie znalazłby się w tarapatach, a w Czechach spędził nawet półtora roku w więzieniu. Lata mijały, czas robił swoje, Iwan dobił sześćdziesiątki piątki i konkurencja nieubłaganie wypchnęła go na margines rynku pracy. W poszukiwaniu zajęcia dojechał z Portugalii do Lublina i w pierwszym dniu pobytu tutaj… zapadł się pod ziemię. Dosłownie, gdyż nadepnął na niedomknięty właz studzienki kanalizacyjnej i wpadł do środka. Pechowiec, nie mógł się stamtąd wydostać, więc tylko bezradnie leżał i jęczał. Ktoś zawołał służby ratunkowe i wyciągnięto Iwana z pułapki. Następnego dnia został deportowany. Mój przyjaciel jechał z nim autobusem i widział, jak na granicy Iwan pokazał celnikom dokument wydany mu przez konsulat ukraiński, zaświadczający o tym, że jego okaziciel stracił paszport. Na pytanie polskiego pogranicznika, kiedy przyjechał do Polski, nasz bohater zgodnie z prawdą odpowiedział, że przedwczoraj. Nie sprecyzował przy tym, że przedwczoraj przyjechał z Portugalii po 15 latach nieobecności w kraju. W ten oto sposób włóczęga ukraińskiego Odyseusza została oficjalnie zredukowana do trzech dni, a sam bohater szczęśliwie wrócił do Lwowa.

Hulaj słowiańska duszo

Ukraińcy i Polacy, oczywiście, różnią się mentalnie. Wiele jest między nami niedopowiedzianych spraw, wiele trudnych wspomnień. Zapewne jeszcze przez długie lata historia może nas dzielić, ale najważniejsze jest, aby trwał dialog, żebyśmy mimo różnic, chcieli ze sobą rozmawiać. Zresztą odmienność bywa zaletą, gdyż rodzi wzajemne zainteresowanie. Cóż, uważam, że Polacy… o wiele gorzej od nas śpiewają, ale muszę też przyznać, że jesteście dużo bardziej zorganizowani i macie o wiele większy porządek. Nasza słowiańska dusza każe nam dziś hulać, a jutro niczego nie żałować. Wam też słowiańskiej duszy nie brakuje, więc jakby to patetycznie nie zabrzmiało, najlepiej, kiedy hulamy razem – Polacy i Ukraińcy. Może więc obudźmy w sobie tę naszą wspólną słowiańską duszę, żeby jutro niczego nie żałować.

 

Dziękuję Ministerstwu Kultury i Dziedzictwa Narodowego RP, Narodowemu Centrum Kultury, Ośrodkowi Międzykulturowych Inicjatyw Twórczych „Rozdroża”, Warsztatom Kultury Lublinie, Mirosławowi Haponiukowi, Krysi Pasiecznej, Arturowi Derlikiewiczowi i jego dzieciom, Piotrowi Łucjanowi, Oli Zińczuk, Grzegorzowi Józefczukowi, Barbarze Odnous, Sławkowi i Anecie Wójtowicz, Heniowi i Kamie Hennebergom, Elżbiecie i Lechowi Cwalinom, Krzysztofowi Żwirblisowi, Monice Tarajko, Andrzejowi Widelskiemu, Ewie Zarzyckiej i wszystkim, z którymi byłem przez te pół roku w Lublinie. I do zobaczenia w Drohobyczu.

Andrij Jurkewycz

Tłumaczył Andrij Saweneć

Andrij Jurkewycz. Fot. dzięki uprzejmości autora felietonu

"KUL" - podpis Andrija. Cóż, wiemy, że lubi żartować. Fot. dzięki uprzejmości autora felietonu

Andrij i rugbyści. Fot. dzięki uprzejmości autora felietonu

"Sanatorium", stypendialna praca Andrija. Spektakl odbył się 12 lipca 2015 roku w Centrum Kulury w Lublinie

"Sanatorium", stypendialna praca Andrija. Spektakl odbył się 12 lipca 2015 roku w Centrum Kulury w Lublinie. Fot. dzięki uprzejmości Ośrodka Międzykulturowych Inicjatyw Twórczych "Rozdroża"

"Sanatorium", stypendialna praca Andrija. Na pierwszym planie opiekun Krzysztof Żwirblis z Akademii Ruchu, opiekun artystyczny

"Sanatorium", stypendialna praca Andrija. Na pierwszym planie opiekun Krzysztof Żwirblis z Akademii Ruchu, opiekun artystyczny. Fot. dzięki uprzejmości Ośrodka Międzykulturowych Inicjatyw Twórczych "Rozdroża"

"Sanatorium" miało swoje zakończenie w plenerze

"Sanatorium" miało swoje zakończenie w plenerze. Fot. dzięki uprzejmości Ośrodka Międzykulturowych Inicjatyw Twórczych "Rozdroża"