Strona główna/Dekomunizacja czy dekolonizacja?

Dekomunizacja czy dekolonizacja?


Dla Ukrainy za normalny stan uważa się jej obecność w strefie rosyjskich wpływów. Jakakolwiek próba Ukraińców wyrwania się z tej zony, postrzegana jest jak zamach na rzekomą „normę”, dzieło rąk podejrzanych nacjonalistów i rusofobów − pisze znany ukraiński intelektualista Mykoła Riabczuk.

Pod koniec września 2014 roku, kiedy to Charków rozprawił się wreszcie z monstrualnym Leninem na głównym placu, międzynarodowe agencje informacyjne donosiły o wydarzeniu w takim stylu: „W niedzielę w Charkowie, drugim największym mieście Ukrainy, nacjonaliści obalili gigantyczną statuę Lenina przy wtórze entuzjastycznych okrzyków tłumu. W całej Ukrainie ludzie burzą pomniki byłego komunistycznego lidera, symbolicznej manifestacji antyrosyjskich nastrojów”.

Cytat zaczerpnięto z materiałów agencji informacyjnej Associated Press z 29 września 2014 roku. O ironio, ta sama agencja – jak i dziesiątki innych – 25 lat wcześniej również informowała o burzeniu pomników Lenina i innych komunistycznych wodzów, tyle że w Polsce, na Węgrzech, w Czechosłowacji. I wówczas ludzi, którzy obalali te pomniki, przedstawiano w doniesieniach jako szczerych demokratów, nie jako podejrzanych „nacjonalistów”, a ich działania interpretowano jako przejaw antytotalitarnych nastrojów, nie zaś wojowniczo „antyrosyjskich” postaw.

Tymczasem wszystkie wschodnioeuropejskie rewolty przełomu lat 80. i 90., jak też ukraińska pomarańczowa rewolucja 2004 roku oraz ostatnie wydarzenia na Majdanie były jednocześnie antyautorytarne, antykolonialne, demokratyczne i narodowowyzwoleńcze. To, że poważne zachodnie media w tak różny sposób interpretują faktycznie takie same typologicznie wydarzenia w Ukrainie i Europie Środkowo-Wschodniej, świadczy tylko o ich uprzedzeniu do naszej części świata i podświadomym pragnieniu wyeliminowania tej wyraźnie „gorszej” Europy z bardziej ucywilizowanej przestrzeni kontynentu zarówno w dyskursie publicznym, jak też instytucjonalnie, poprzez niedopuszczenie choćby do perspektywy przystąpienia do Unii Europejskiej i NATO.

Niewątpliwie antyrosyjskie nastroje – w sensie antyimperialistyczne, antykremlowskie – są w Ukrainie znaczniej silniejsze, niż były w 1989 roku w Europie Środkowo-Wschodniej. Ale wtedy, przypominam, na Kremlu zasiadał nie Putin, lecz Gorbaczow, postrzegany przez polityków bloku wschodniego raczej jako sojusznik w walce z komunistycznym betonem niż polityczny przeciwnik, a tym bardziej – wróg. Z upływem czasu historyczny kontekst zmienił się radykalnie, ale to nie znaczy, że zasadniczo zmieniły się siły napędowe tej niedokończonej na naszym obszarze pierestrojki, nie znaczy też, że Lenina w Ukrainie obalają teraz nie „demokraci”, ale „nacjonaliści”, którzy nie kierują się historyczną sprawiedliwością, obywatelskim honorem i narodową godnością, lecz jedynie banalną ksenofobią oraz antyrosyjskimi nastrojami.

Uprzedzenia zachodnich mediów są głęboko zakorzenione w światopoglądzie zachodnich Europejczyków. Już 30 lat temu Milan Kundera w swoim znakomitym eseju Zachód porwany albo tragedia Europy Środkowej, przetłumaczonym na większość europejskich języków, w rozpaczliwym tonie opisał polityczne następstwa takiego dyskursywnego wykluczenia.

Ta koncepcja „porwanego Zachodu”, jak smutnie skonstatował ukraiński filozof Wolodymyr Jermolenko: „okazała się ratunkiem dla Europy Środkowej, ale przekleństwem dla Europy Wschodniej. Idea zamiast zburzyć mur między Wschodem i Zachodem, przesunęła go tylko dalej na wschód. Zamiast zwalczać totalitaryzm jako zjawisko uniwersalne, tylko zlokalizowała go geograficznie na terenach ZSSR, czyniąc w ten sposób nasze wschodnioeuropejskie ziemie na zawsze obszarami wyklętymi. (…) od tego czasu skuteczny schemat przekształcił się z rewolucyjnego na reakcyjny, z dynamicznego modelu na konformistyczną kliszę, podtrzymującą status quo”.

Nie bez trudności zachodni Europejczycy stopniowo uświadomili sobie, że Europa Środkowo-Wschodnia okupowana była przez Związek Radziecki i że w żaden sposób miejscowi komuniści nie mogliby zaprowadzić tu stalinizmu bez wsparcia rosyjskich czołgów albo „zielonych ludzików” z MBP [1. Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego ZSRR (ros. Министерство Государственной Безопасности) − radzieckie ministerstwo działające w latach 1946–1953, w którego skład wchodziły m.in. służby specjalne i straż graniczna [przyp. tłum.]. Dlatego też w tych krajach zrzucanie „leninów” z postumentów lub wprowadzenie lustracji uznane zostało za słuszne i sprawiedliwe, ponieważ oznaczało powrót tych państw do normalności, zniszczonej przez Sowietów.

Natomiast dla Ukrainy za normalny stan uważa się jej stałą obecność w strefie rosyjskich wpływów, z wszelkimi tamtejszymi „leninami” i wielkimi wojnami ojczyźnianymi. Stąd jakakolwiek próba Ukraińców wyrwania się z tej zony postrzegana jest jak zamach na rzekomą „normę”, jak dewiacja, dzieło rąk podejrzanych nacjonalistów i rusofobów. Ukraińcy, nie da się ukryć, sami też przyczynili się do utrwalenia tego stereotypu – swoją polityczną ambiwalencją i językowo-kulturowym zrusyfikowaniem. Ale przynajmniej połowa ukraińskich obywateli nigdy się z takim ich postrzeganiem nie zgadzała, więc tym bardziej nie musi dzisiaj tej narzuconej im „normy” akceptować.

Reakcja zachodnich liberałów na niedawne uchwalenie przez ukraiński parlament ustawy dekomunizacyjnej raz jeszcze przypomniała o podwójnych standardach w interpretowaniu wydarzeń, a zarazem o zadziwiającej głuchocie ludzi, którzy nazywają siebie „ekspertami”, to jest znawcami i badaczami Ukrainy, „ekspertami” od postkolonialnej specyfiki naszego kraju. Jakby nie dostrzegli, że Ukraina jest w stanie niewypowiedzianej wojny z byłym państwem-metropolią, w którego strefie wpływów kraj ten faktycznie się znajduje.

Chodzi mi przede wszystkim o list otwarty kilkudziesięciu zachodnich naukowców i ich uczniów, krytykujących dwie ustawy – O potępieniu komunistycznego oraz narodowosocjalistycznego (nazistowskiego) reżimów totalitarnych i zakazie propagowania ich symboliki oraz O statusie prawnym i uczczeniu pamięci uczestników walk o niezależność Ukrainy w XX wieku – oraz ich apel do prezydenta Ukrainy o niepodpisywanie tych dokumentów.

Ustawy, w ich mniemaniu, zagrażają fundamentalnym prawom człowieka do wolności słowa i praktycznie uniemożliwią naukową lub w ogóle publiczną dyskusję na tak zwane trudne tematy. Co więcej: „wpływ tych ustaw na wizerunek i reputację Ukrainy w Europie i Ameryce Północnej będzie bardzo negatywny. Ostatecznie ustawy dekomunizacyjne wesprą działania tych, którzy chcą osłabić i podzielić Ukrainę”.

Skoro zaś absolutnie nie chcę osłabiać i dzielić Ukrainy, i nie jest mi obojętny jej międzynarodowy wizerunek, to powinienem – rzecz jasna – zgodzić się z kolegami i złożyć pod listem swój podpis. Tym bardziej że jako zdeklarowany liberał naprawdę uważam, że nie można prześladować ludzi za ich opinie, choćby nie wiem jak absurdalne i bluźniercze. Z tej to przyczyny protestowałem swego czasu przeciw inicjatywie prezydenta Wiktora Juszczenki, żeby karać za negowanie Wielkiego Głodu jako faktu, tak samo jak za zaprzeczanie, że miał miejsce Holocaust – choć oba kłamstwa uważam za absolutnie haniebne z moralnego punktu widzenia. Nawiasem mówiąc, wielu sygnatariuszy listu w sprawie ustaw dekomunizacyjnych wcześniej wystąpiło również przeciwko inicjatywie Juszczenki, ale żaden z nich, o ile mi wiadomo, nie oburzał się na penalizację w niektórych krajach europejskich negowania zbrodni Holocaustu. Tymczasem wśród sygnatariuszy listu do prezydenta Poroszenki są obywatele państw, w których tak zwane kłamstwo oświęcimskie jest przestępstwem, więc naukowa rzetelność nakazywałaby przejmować się wolnością słowa nie tylko w Ukrainie, ale i u siebie w domu.

Pod listem podpisali się między innymi Jeffrey Burds (o którego agresywnej niekompetencji i antyukraińskich uprzedzeniach pisałem dokładnie dziewięć lat temu w kijowskiej „Krytyce” i „Transitions Online”), Per Anders Rudling i Grzegorz Rossoliński-Liebe, których cały dorobek to nudne mielenie wszystkiego co i bez nich znamy z wielotomowych dzieł sowieckich zawodowych bojowników, walczących z ukraińskim „burżuazyjnym nacjonalizmem”.

Problem OUN, nie wspominając o UPA, jest o wiele bardziej złożony, niż to się wydaje nie tylko wymienionym przeze mnie, ale wszystkim sygnatariuszom listu. Uznanie tych formacji za uczestników walki narodowowyzwoleńczej jest tylko konstatacją historycznego faktu, nie zaś próbą przemilczenia lub wybielenia negatywnych aspektów ich ideologii i działalności. Bez względu na to jak kontrowersyjne jest dziedzictwo tych dwóch organizacji, musimy je oceniać w kontekście walki o niepodległość – całkowicie uzasadnionej ze względu na cel, choć prowadzonej niedopuszczalnymi metodami. Właśnie tak rozpatrujemy przecież Afrykański Kongres Narodowy, Front Wyzwolenia Palestyny, a także choćby dwie żydowskie organizacje, działające kiedyś w oparciu o metody terrorystyczne, czyli Irgun i Lehi. Syjoniści z Lehi nie tylko wyznawali totalitarną ideologię, ale także − walcząc o niepodległe państwo żydowskie z Brytyjczykami, którzy kontrolowali wówczas Palestynę − szukali poparcia u Hitlera i Mussoliniego. W dzisiejszym Izraelu członkom tej organizacji stawia się pomniki, ustanowiono również specjalne wojskowe odznaczenie.

W dyskusji, która rozgorzała z powodu dekomunizacyjnych ustaw na łamach opiniotwórczego czasopisma „Krytyka”, ukraiński politolog Wołodymyr Kułyk przenikliwie stwierdził, że to nie nacjonalistyczna ideologia, nie fatalne zaangażowanie żołnierzy UPA w antypolskich akcjach i nie długotrwały sprzeciw wobec nazistowskich i sowieckich okupantów − czynią z nich bohaterów dla coraz większej liczby współczesnych Ukraińców. Według niego to nowa rosyjska okupacja „zaktualizowała potrzebę zbrojnego oporu”, a tym samym zwróciła uwagę społeczeństwa na bohaterów walki narodowowyzwoleńczej z przeszłości i właśnie dlatego przez ostatni rok przychylność wobec UPA znacznie wzrosła w całej Ukrainie z wyjątkiem Donbasu.

„Choćby tendencyjni zachodni naukowcy i ich zwolennicy w Ukrainie nie wiem jak pragnęli przedstawiać dzieje ukraińskiego ruchu nacjonalistycznego jako historię antysemityzmu, czystek etnicznych i współpracy z nazistami – pisze Kułyk – to coraz więcej ukraińskich obywateli uważa to za walkę o niepodległość, podobną do działań w innych krajach, które znalazły się pod imperialną lub okupacyjną dominacją. Nie przemilczając haniebnych stronic w złożonej historii tego ruchu, nie sprowadzajmy go jednak do odwiecznego przeciwstawiania sobie raz na zawsze wyznaczonych swoichobcych. Ukraińscy intelektualiści i politycy nie mają prawa odbierać narodowi bohaterów, oczywiście nie tylko nacjonalistycznych i etnicznie ukraińskich. Jednocześnie, w polityce pamięci musimy zwracać nie mniejszą uwagę na ofiary, w tym na ofiary przestępstw, których dopuszczali się członkowie tych organizacji, mimo że większość populacji wolałaby uważać takie czyny za bohaterskie”.

Ustawy dekomunizacyjne są rzeczywiście źle napisane – jak, niestety, większość ukraińskich ustaw. Bez wątpienia trzeba je poprawić, o czym trafnie napisał Wołodymyr Jaworski na stronie charkowskiej organizacji strzegącej praw człowieka. Jeśli autorzy listu do prezydenta nawoływaliby do tego ustawodawców, nie zaprzeczając jednak aktualności i konieczności samych ustaw, do ich wezwania mógłbym się ochoczo przyłączyć. Jeszcze lepiej byłoby podkreślić nie tylko dekomunizacyjny, ale i dekolonizacyjny charakter proponowanych aktów prawnych – wszak ulica Suworowa w Kijowie (lub gdzie indziej) nie jest ani trochę piękniejsza od ulicy jakiegoś Czapajewa albo Frunzego. Co ważniejsze, powinno się wyraźnie podkreślić, że wiele przepisów prawnych ma tymczasowy charakter, uwarunkowany wojną. I docelowo nie są one wymierzone w wolność słowa, ale godzą we wrogą propagandę – aktywnie rozpowszechnianą i opłacaną przez sąsiednie państwo.

Być może niektórych z zachodnich „ekspertów” to zdziwi, ale Ukraina rzeczywiście znajduje się w stanie wojny. Przy czym rosyjska agresja ma nie tylko wojskowy, ale również informacyjny, to znaczy propagandowy charakter. W takiej sytuacji pewne ograniczenia dotyczące wrogiej symboliki oraz propagandy – obojętne hitlerowskiej czy też stalinowsko-putinowskiej – są, niestety, nieuniknione. Niechaj więc zagraniczni koledzy wybaczą − narodowowyzwoleńcza walka niesie pewne ograniczenia. Zapewnienie wolności słowa wszystkim, nawet tym, którzy chcą cię zniszczyć, nie zawsze jest łatwe.

Mykoła Riabczuk

Z języka ukraińskiego tłumaczył Paweł Laufer.

Wiec na Placu Niepodległości w Kijowie, 2 marca 2014. Fot. ВО Свобода za: Wikipedia

Wiec na Placu Niepodległości w Kijowie, 2 marca 2014. Fot. ВО Свобода [za: Wikipedia]

Siedziba sztabu Euromajdanu w Kijowie, z fotografią Stepana Bandery nad wejściem, 14 stycznia 2014. Fot. spoilt.exile za: Wikipedia

Siedziba sztabu Euromajdanu w Kijowie, z fotografią Stepana Bandery nad wejściem, 14 stycznia 2014. Fot. spoilt.exile [za: Wikipedia]

Obalenie pomnika Lenina w Charkowie, 28 września 2014. Fot. Kpamua za: Wikipedia

Obalenie pomnika Lenina w Charkowie, 28 września 2014. Fot. Kpamua [za: Wikipedia]

Po obaleniu pomnika Lenina w Kijowie, grudzień 2013. Fot. Mstyslav Chernov/Unframe za: Wikipedia

Po obaleniu pomnika Lenina w Kijowie, grudzień 2013. Fot. Mstyslav Chernov/Unframe [za: Wikipedia]