Bo u nas jest inaczej. Ukraiński „dubai project”
„Bo u nas jest inaczej”. Zawsze powtarzano mi to hasło i nim tłumaczono konieczność podejmowania takich, a nie innych działań. Gdy zacząłem pracę w Kijowie i chciałem pewne rzeczy robić po swojemu, tak jak wydawało mi się, że trzeba je robić, wówczas pojawiało się niechybnie to stwierdzenie: „u nas to jest inaczej”.
O sytuacji współczesnej sztuki ukraińskiej, z Jerzym Onuchem – byłym dyrektorem Centrum Sztuki Współczesnej w Kijowie i byłym dyrektorem Instytutu Polskiego w Kijowie, rozmawia Paweł Laufer.
Paweł Laufer: Jakby Pan opowiedział o sytuacji kultury w Ukrainie osobie, która nie jest zorientowana w tym temacie. Jak o tym opowiedzieć tym, którzy nie wiedzą gdzie Ukraina leży?
Jerzy Onuch: Opowiadanie o czymś, czego nie da się porównać, przyłożyć do warunków innego kraju jest piekielnie trudne. Bowiem, jak można powiedzieć np. Amerykaninowi o sytuacji w Polsce czy w Ukrainie, kiedy w systemie panującym w USA nie ma nawet czegoś takiego, jak ministerstwo kultury, a tym bardziej Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego?
Za każdym razem, kiedy dochodzi do takiej rozmowy i ta rozmowa ma być czymś więcej niż tylko szybką, błyskotliwą odpowiedzią na krótkie pytania w telewizji, wówczas koniecznym jest zbudowanie szerokiego kontekstu dla tych kwestii. Bo co wniesie abstrakcyjne mówienie o tym, że są artyści w Ukrainie? Że są instytucje kulturalne w Ukrainie? Są, oczywiście, że są. Ale tylko na drodze porównania z funkcjonowaniem podobnych instytucji w innych, krajach, można próbować zobaczyć, jak faktycznie to wygląda. Wydaje się, że trzeba cały czas porównywać. Polakowi znacznie łatwiej to przychodzi. Istnieje bowiem porównywalne doświadczenie historyczne. Nie da się odejść od kontekstu 20 lat niepodległości Ukrainy. Aczkolwiek unikałbym porównań zbyt bezpośrednich. Można powiedzieć tak – w „porównaniu” wszystko w Ukrainie jest, ale z drugiej strony…
P. L.: Nie ma…
J. O.: Nie ma. Powiedziałbym to inaczej, kultura i infrastruktura kulturalna w Ukrainie są tak obecne, jak jest obecna tam demokracja. Jest i jej nie ma. Jest – w porównaniu do tego, co dzieje się w Białorusi – i nie ma – w porównaniu do tego, jak sprawy się mają np. w Polsce.
P. L.: Jak z perspektywy swoich bezpośrednich doświadczeń, podczas pracy w Fundacji Sorosa i Instytucie Polskim w Kijowie, ocenia Pan kondycję sztuki współczesnej w Ukrainie?
J. O.: W jakimś sensie czuję się odpowiedzialny za to, co się w ukraińskiej sztuce wydarzyło w ciągu ostatnich 15 lat.
P. L.: Był Pan autorem pewnego poniekąd przełomu.
Kiedy 1997 roku przyjechałem do Ukrainy objąć stanowisko dyrektora Centrum Sztuki Współczesnej w Kijowie[1] (CSW), wprowadzanie liberalnego modelu funkcjonowania sztuki, przeniesienie takiego modelu do Ukrainy z Zachodu (jakkolwiek rozumieć by „Zachód”), wydawało mi się rzeczywiste. Uznałem, że trzeba stworzyć swoiste punkty brzegowe, transplantować je ze sprawdzonego gruntu. Punkty brzegowe, w ramach których ukraińska sztuka współczesna mogłaby się rozwijać.
Kiedy odszedłem z Fundacji Sorosa i kiedy opuszczałem Ukrainę, zastanawiałem się, czy rzeczywiście to była najlepsza droga. Co prawda stworzyliśmy wzorce, mechanizmy postępowania, funkcjonowania. Ale w pewnym sensie była to droga na skróty. Odnoszę takie wrażenie, kiedy patrzę teraz, jak to się wszystko dalej toczy.
P. L.: Czy stworzone, zasugerowane wtedy mechanizmy dalej funkcjonują?
To oddzielne pytanie. One funkcjonują i nie funkcjonują. Natomiast to myślenie postsorosowskie do dzisiaj istnieje, tendencja tworzenia pewnych rzeczy na skróty. Działalność Fundacja Sorosa ma silny aspekt edukacyjny. W gruncie rzeczy tak traktowałem działalność Centrum Sztuki Współczesnej – jako projekt bardziej edukacyjny niż artystyczny. To, co w wymiarze artystycznym zaczęło się później dziać, zaczynając od Pinchuk Art Centre, które ochrzciłem mianem „dubai project”, a kończąc na pierwszym biennale, zorganizowanym w Kijowie (nie wiadomo czy kiedykolwiek zorganizowane zostanie drugie) pod nazwą „Arsenale2012”, ma właśnie taką naturę „dubai project” – tworzenia rzeczywistości artystycznej w Ukrainie na drodze importu sztuki, artystów, menadżerów z istotnym pominięciem własnego kapitału. To oparcie budowy rzeczywistości artystycznej na takim schemacie, w którym wystarczy odpowiednia kwota pieniędzy.
Pytaniem zasadniczym jest tu pytanie o to, na ile w ramach tego schematu, lub wychodząc z tego schematu, ukraińska rzeczywistość artystyczna ukonkretnia się, na ile odmienia się przez swój przypadek. To pytanie o to, czy w oparciu o ten schemat powstają nowe inicjatywy, czy działania oparte na tym schemacie podejmowane są na pokaz, czy zapuszczą głębiej korzenie w grunt ukraiński. Są to pewne drogi myślenia obecne w Ukrainie, które można lepiej zobrazować poprzez analogię z ukraińską piłką nożną. W Ukrainie są dwa bardzo dobre kluby sportowe: Dynamo Kijów i Szachtar Donieck. Są to kluby, które właściwie można by stworzyć gdziekolwiek. Ich istnienie nie jest wynikiem tego, że 50 tys. czy 100 tys. ukraińskich chłopców stworzono warunki do gry, wyławiając pośród nich największe talenty. Jest ono wynikiem tego, że dwie biznesowe grupy postanowiły stworzyć światowej klasy drużyny. W Szachtarze Donieck 90 procent piłkarzy nie są Ukraińcami. To o czymś świadczy. O ile jeszcze w Kijowie działa szkółka piłkarska Dynamo Kijów, o tyle w Doniecku panuje zasada: „the sky is the limit”, pieniądze nie grają roli, każdego dobrego piłkarza można po prostu kupić.
W podobny sposób wygenerowana została ukraińska dynamika w sztuce, w oparciu podobne mechanizmy. Wspomniał Pan wcześniej o „przełomie w sztuce Ukrainy”. Jeśli mówić o przełomie, to z pewnością nowe pokolenie zaczęło się integrować z pozaukraińskim światem sztuki. Ale jednak dalej obecna jest tęsknota, żeby iść na skróty, aby nie podejmować dodatkowych samodzielnych inicjatyw, skoro już coś w mechanizmie funkcjonowania sztuki zaiskrzyło od końca lat 90. Obecna jest tendencja, aby działać na zasadzie: wynajmiemy świetnego kuratora z zagranicy, niech on wszystko zrobi. Tylko co dalej, co z tego wynika?
P. L.: Stawia Pan diagnozę, że w zarządzaniu kulturą w Ukrainie panuje myślenie importowe, a nie eksportowe. Importuje się kuratorów, artystów, piłkarzy zamiast kształcić i wyławiać ich w Ukrainie, zamiast stawiać na przygotowanie rodzimego zaplecza artystycznego, niezbędnego do samodzielnej i równoprawnej obecności chociażby w dyskursie europejskim.
J. O.: Jestem zwolennikiem takiego modelu rozwoju kultury, sportu, w którym mają one szeroką bazę infrastrukturalną, edukacyjną. Nie należy tego rozpatrywać w kategoriach eksportowych czy importowych, raczej w kategoriach konieczności stworzenia silnego rynku wewnętrznego.
P. L.: Czy według Pana taki rynek wewnętrzny istnieje w Ukrainie?
Niemcy stworzyli Mercedesa nie po to, żeby go eksportować. Chcieli po prostu zbudować dobry samochód. To, że był to dobry samochód, pozwoliło potem – wtórnie – eksportować ten produkt.
Nie tylko Ukraińcy popełniają ten błąd, myślę, że Polska też. Ostatnio znowu rzuciliśmy na kolana Edynburg. W ciągu 3 tygodni Edinburgh International Festival 2012 odbyło się 180 imprez z udziałem Polaków! Mój Boże! To jest 9 imprez dziennie!
P. L.: Kto zje tyle Polski?
Świetne pytanie! Kolejne brzmi: ile osób możemy przyciągnąć, gdy jednego dnia odbywa się 9 wydarzeń z naszym udziałem? Mniejsza zresztą z tymi liczmanami, nie w tym rzecz. Gdy zastanowimy się, jaka jest oferta eksportowa, nagle okazuje się, że obracamy się w kręgu pięciu polskich nazwisk. Nie na tym to wszystko polega.
Mamy w u nas Polski Instytut Sztuki Filmowej (PISF), robimy ponad 50 filmów polskich, także koprodukcji. Kiedy PISF powstawał, produkcja wynosiła około 12 filmów rocznie. Problem polega na tym, że dziś produkujemy 50, ale przeciętnych filmów. Rumuni produkują około 20 filmów rocznie, nie mając PISF, ale każdy chce oglądać rumuńskie kino. Jestem przekonany, że jeśli będziemy kontynuować ten proces z udziałem tegoż Instytutu to istnieje duże prawdopodobieństwo, iż pojawią się takie zjawiska, które będą znane szerzej niż tylko u nas. Tym bardziej dotyczy to Ukrainy.
Trzeba próbować stworzyć możliwie najlepszą bazę dla kultury, która w perspektywie czasu wyda dobre owoce. Nawet jeśli nie będą one konkurencyjnym produktem eksportowym, bo tej gwarancji nigdy nie mamy, to niewątpliwie największą wartością takiej sytuacji będzie to, że taką bazę się posiada, że wszystko, co dzięki takiej bazie powstanie, powstanie na miejscu, będzie własne, co nie zakłada w żadnym wypadku izolacjonizmu kulturowego.
P. L.: Jaki jest stan tej bazy, jej możliwości infrastrukturalne?
Wraz z upadkiem Związku Radzieckiego, to wszystko, co zostało stworzone przez poprzedni system i na usługi poprzedniego systemu, ulegało degeneracji i rozpadowi. Pewne rzeczy były prywatyzowane, pewne przestały istnieć, nastąpił uwiąd wielu instytucji. Im większe i poważniejsze były to instytucje, tym silniej tkwiły w poprzednim systemie i w gruncie rzeczy niewiele się w swojej strukturze zmieniły. Nie mogły odpowiadać na wyzwania czasu, nie miały do tego żadnych narzędzi. Większość z nich była pod względem infrastruktury słaba, niedofinansowana, nienowoczesna. Nie widziano potrzeby ich modernizacji. Nie stworzono żadnego mechanizmu zmiany.
W czasach, kiedy mieszkałem w Ukrainie, a mieszkałem tam 13 lat, nie powstawały żadne nowe instytucje kultury. Nie zbudowano żadnych nowych sal koncertowych, galerii, muzeów etc. O ile w związku z Euro 2012 wybudowano stadiony, to w kwestii infrastruktury kultury nic się nie zmieniło przez 20 lat niepodległości. W wielomilionowym Kijowie filharmonia mieści się w starej carskiej resursie kupieckiej. Jej widownia mieści około 800 osób. O czym tu mówić? To są pewne podstawy. Kiedy byłem dyrektorem Instytutu Polskiego w Kijowie, na własnej skórze odczuwałem problemy z infrastrukturą kultury. Trudno było znaleźć partnerów, posiadających właściwe zaplecze techniczne.
P. L.: Jak Pan ocenia wsparcie i współpracę kulturalną z Ukrainą innych krajów?
J. O.: Najważniejsze instytucje kulturalne działające w Ukrainie to te klasyczne instytucje typu Instytut Goethego, the British Council, Instytut Polski, Instytut Francuski. W różny sposób realizowały one swoją politykę. Z mojej perspektywy najbardziej interesujące były działania Instytutu Goethego i the British Council, nie zapominając o Instytucie Polskim, który miał specjalną pozycję i pewną specyficzną misję do spełnienia i cały czas ją ma. Francuzi z kolei koncentrowali się bardziej na prezentowaniu własnej kultury i zachowywaniu jej integralności. Niemcy, Brytyjczycy i Polacy koncentrowali się na projekcie modernizacyjnym. Chcieliśmy wspomóc te grupy, tych ludzi i te instytucje w Ukrainie, które były gotowe wziąć udział w takim projekcie, były gotowe zaryzykować.
P. L.: Ukraina nie ma instytucji w rodzaju Instytutu Polskiego i nie prowadzi żadnej aktywnej, celowej i przemyślanej polityki kulturalnopromocyjnej poza granicami kraju. Czy ukraińska kultura niezależna może z tym sama sobie poradzić? I jak? Co mogą w tym zakresie zrobić ukraińskie NGO’s‑y?
J. O.: Nie mam żadnych wątpliwości, że przemyślana, miękka polityka promocji kraju jest szalenie ważna. Szczególnie dla takich krajów jak Ukraina, która ma ogromny potencjał, ale albo w ogóle się tym nie zajmuje, albo zajmuje się w sposób przypadkowy.
Proszę sobie wyobrazić, że takie ekonomiczne mocarstwo jak Niemcy 40 procent budżetu swojego Ministerstwa Spraw Zagranicznych wydaje na dyplomację publiczną i kulturalną. W cyfrach absolutnych to są ogromne sumy. Nie wiem, jaki procent budżetu polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych przeznaczany jest na dyplomację publiczna i kulturalną. Podejrzewam, że nie więcej niż 10 procent Dlatego obecność Niemców jest tak wszechogarniająca. Za obecnością ekonomiczną, która wydaje się oczywista, idzie jednocześnie obecność kulturalna i naukowa.
Jeśli chodzi o sektor organizacji pozarządowych, jest on w Ukrainie dosyć dobrze rozwinięty. Pytanie, na ile jest on efektywny. Nie zapominajmy, że ludzie, którzy tworzą ten sektor i w nim funkcjonują, są takimi samymi obywatelami Ukrainy jak ci, którzy pracują w instytucjach rządowych. Wszyscy muszą szukać sposobu koegzystencji i funkcjonowania w tej samej tradycji. A że ta tradycja jest jeszcze w dużej mierze tradycją sowiecką, to bardzo wiele NGO’s‑ów ciągnie za sobą jej ogon. Nawet, jeżeli często ukraińskie NGO’s‑y deklarują, że z nią walczą. Walczy się z nią słowami, natomiast w praktyce zwykle wychodzi inaczej.
Kilka miesięcy temu w wypadku samochodowym zginął dyrektor Lwowskiej Galerii Sztuki – Borys Woźnicki. Rozpoczęły się dyskusje, kto ma po nim objąć stanowisko. Niedługo po tym wypadku, w „Ukraińskiej Prawdzie” opublikowany został list, napisany przez grono bardzo wybitnych ludzi. W liście wysuwają oni kandydaturę Tarasa Woźniaka na stanowisko nowego dyrektora Lwowskiej Galerii Sztuki. Pomijając kwalifikacje Tarasa Woźniaka, który być może rzeczywiście jest najlepszym kandydatem na to stanowisko, ten list mnie zirytował. Żadnej z tych osób, a są to ważne postacie w ukraińskiej kulturze i nauce, nie przyszło do głowy, żeby walczyć o transparentny proces wyboru dyrektora, albo w ogóle jakikolwiek proces wyboru.[2] Doszli do arbitralnego wniosku, że mają świetnego kandydata, za którym trzeba lobbować. Użyto dokładnie takiego samego mechanizmu, jakim wybierało się sowieckich sekretarzy. Oczywiście nie jest to problem jedynie ukraiński.
P. L.: Klanowość?
J. O.: W znacznej mierze ukraińskie NGO’s‑y funkcjonują jako materializacja tego sposobu myślenia, z którym bardzo często spotykałem się w Ukrainie, a który sprowadza się do hasła: „bo u nas jest inaczej”. Zawsze powtarzano mi to hasło i nim tłumaczono konieczność podejmowania takich, a nie innych działań. Gdy zacząłem pracę w Kijowie i chciałem pewne rzeczy robić po swojemu, tak jak wydawało mi się, że trzeba je robić, wówczas pojawiało się niechybnie to stwierdzenie: „u nas to jest inaczej”.
Pamiętam, że kiedy zebrałem zarząd mojej Fundacji (CSW) i dałem wszystkim do przeczytania dokument, który do nas dotarł (dotyczył on konfliktu interesów członków zarządu Fundacji), rozgorzała burzliwa dyskusja. Przewodniczący zarządu zaproponował: – słuchaj, a może napisalibyśmy list do Sorosa, że u nas to trzeba troszkę inaczej. Powiedziałem: – można napisać, ale ja bym go nie wysyłał.
Linia prosta to najkrótsza droga między punktem „A” i „B”. Czy w Ukrainie jest jakaś inna definicja linii prostej? Zdaje się, że tak. Zdaje się, że tutaj najkrótszą drogę między punktem „A” a punktem „B” wytycza odrębna logika i wcale nie jest to najkrótsza droga. W Ukrainie argument silnej specyfiki lokalnej i kontekstu pada bardzo często. Argument, który mówi, że pewnych działań nie można wykonywać tak jak należałoby je wykonać, tylko trzeba je robić inaczej. Efekty tego „robienia inaczej” właśnie widzimy.
P. L.: Że jest inaczej.
J. O.: Że niestety jest inaczej. W przeciwnym razie byłoby normalnie, cokolwiek to słowo znaczy. W Ukrainie trwa ciągła ucieczka od norm, bo normy do czegoś zobowiązują. Jeśli uzgadniamy pewne zasady, wówczas trzeba ich przestrzegać. Jeśli tych zasad sobie nie wyznaczymy, możemy działać dowolnie. I tak wolą działać Ukraińcy. Choćby przywołany kazus Lwowskiej Galerii Sztuki pokazuje, że tak naprawdę Ukraińcy nie chcą zmiany takiego systemu. Chcemy swoich porządków, swojego człowieka. Przez to, że to jest nasz człowiek, któremu ufamy, będzie on robił rzeczy, które bardziej się nam będą podobały. Do tego, na szczęście, strukturalnie czy systemowo niczego ten nasz człowiek nie zmieni, najprawdopodobniej.
Druga rzecz to krótka pamięć. Ukraińcy nie chcą akceptować pewnych osiągnięć. Ciągle budują od początku. Właściwie zaczynają od zera. Obserwuję pamięć i spuściznę po CSW, które istniało 13 lat. Z wypowiedzi różnych kulturalnych graczy wynika właściwie, że ta instytucja nigdy nie istniała. Istniało coś, ale tak do końca nie wiadomo co. W związku z tym należy znowu budować od zera. Mało tego, niektórzy ludzie wówczas związani ze mną, czy z Fundacją Sorosa, którą zarządzałem, a którzy robią teraz swoje kariery, zachowują się, jakby wypadli sroce spod ogona. Zachowują się jak stworzeni ex nihilo, jakby zjawili się nagle znikąd, wspaniali, genialni. Niechętnie wspominają o tym, że są w gruncie rzeczy produktem Fundacji Sorosa i jej standardów. Gdyby nie to otwarcie, którego doświadczyli i możliwość działania w Ukrainie trochę inaczej niż „inaczej”, nie byliby tym, kim są i nie byliby tam, gdzie są.
Przez lata we Lwowie odbywał się Tydzień Sztuki Aktualnej. Ostatnio koledzy ze Lwowa przysłali mi informację, że teraz będzie to Biennale. Nowi organizatorzy odrzucają starą rozpoznawalną markę. Chcą znowu tworzyć od zera.
P. L.: Od kilku lat mieszka Pan w Nowym Jorku, kierując tamtejszym Instytutem Polskim. Czy w Nowym Jorku dostrzega Pan obecność kultury, sztuki ukraińskiej? Czy w jakikolwiek sposób jest ona obecna w USA?
J. O.: Jest obecna przede wszystkim dzięki dosyć sprawnie działającym instytucjom, tworzonym przez oświeconą diasporę ukraińską. Nie są to wyłącznie zespoły taneczne przy cerkwiach, takie oczywiście też istnieją. Ukraińcy w USA posiadają instytucje, które mają istotną rangę. Chociażby Muzeum Ukraińskie w Nowym Jorku, które – choć niewielkie – potrafi zorganizować profesjonalną wystawę. Na Columbia University istnieją też Ukrainian Studies (oferowane przez Instytut Harrimana).
Jeśli chodzi o współczesną sztukę ukraińską, praktycznie jest ona tutaj nieobecna, Ukraina jest nieobecna. W 2011 roku w The New Museum w Nowym Jorku odbyła się duża wystawa pt. „Ostalgia”, poświęcona sztuce krajów Europy Wschodniej, w której brało udział dwóch Ukraińców: Serhij Zarwa i Borys Mychajłow. Zostali tak zaprezentowani, że nikt nie domyśliłby się ich ukraińskiej konotacji, utonęli w „rosyjskości”. Sam Mychajłow miał też w 2011 roku bardzo dobrze przyjętą wystawę w MoMA. Ale żadne z tych wydarzeń nie było sygnowane ukraińską marką. Jedynym ukraińskim akcentem w prezentacji Borysa Mychajłowa była informacja o tym, że urodził się w Ukrainie, w Charkowie. Czyli zaakcentowano Ukrainę, jako miejsce, gdzie się urodził. Cóż jednak miał zrobić? Człowiek musi się gdzieś urodzić. Tu albo tam. Można zapytać: gdzie zniknął cały istotny ukraiński kontekst? W promocji tych wydarzeń i twórców nie zauważyłem śladu jakiejkolwiek działalności władz ukraińskich.
Do udziału w pewnych projektach, które organizował Instytut Kultury Polskiej w Nowym Jorku, zapraszaliśmy Ukraińców. Chociażby na dyskusje w Columbia University zaprosiliśmy znanego historyka Jarosława Hrycaka. Na festiwalu Pen World Voices Festival of International Literature, organizowanym pod kuratelą Salmana Rushdiego, Mykoła Riabczuk wziął udział w trzech dyskusjach panelowych. Swoimi wystąpieniami zrobił więcej dla promocji Polski niż być może polscy autorzy – w każdym wystąpieniu podkreślał, że został zaproszony przez Instytut, że Polacy świetnie działają i że Ukraińcy powinni się od Polaków uczyć promocji swojej kultury. To nieco makiawelistyczne. Zaprosiliśmy Ukraińca, żeby promował Polskę. Ale to w jakimś sensie jest nieuniknione, bo tacy ludzie jak Riabczuk znają te obydwa miejsca – Polskę i Ukrainę – i mogą coś na ich temat powiedzieć.
P. L.: Czy widziałby Pan jakieś rozwiązanie, możliwy scenariusz dla środowisk artystycznych i rządowych, scenariusz, który pozwoliłby te problemy rozwiązywać, w tych ukraińskich „innych warunkach”?
J. O.: Trzeba zrozumieć, czym jest współczesna Ukraina, w wymiarze kulturowym, i próbować znaleźć jakiś konsensus. Ukraińcy muszą do końca przejść proces samouświadomienia. Prawda jest taka, że żadna ze stron tego oficjalnego kulturalnego dialogu na jakikolwiek konsensus nie jest gotowa. A bez tego „jakiegokolwiek” konsensusu w Ukrainie nic nie da zrobić. Do tego niezbędna jest dobra wola. Panuje przekonanie, że nie warto siadać do stołu, by podejmować dyskusję, bo dominuje przeświadczenie, że w dyskusjach takich chodzić może jedynie o to, aby znaleźć argument przeciwko tym, którzy siedzą po drugiej stronie stołu. Z góry zakłada się, że nic z tego nie będzie. Bez dokonania inwentaryzacji ogólnej sytuacji, bardzo trudno będzie zrobić jakikolwiek istotny krok. Inaczej będą to kroki doraźne, na oślep. Coś się może uda, albo nie uda.
Ukraina będzie skazana na taką sytuację, dopóki jej elity kulturalne nie podejmą próby dyskusji. W tej chwili Ukraińcy nie mają żadnej wyraźnej, wspólnej, łączącej ich narracji. Nie mają jednego uniwersalnego dyskursu. Musimy zdawać sobie sprawę z tych wszystkich uwikłań, ale też sami Ukraińcy powinni wykuwać rzeczywistość na dostępnym im poziomie. Pamiętajmy, że gdy Ukraina nie istniała jako niezależne państwo, istniała kultura ukraińska. Nie jest więc tak, że jeżeli dla kultury nie będzie wsparcia, potężnego wsparcia państwowego, to nie będzie się ona rozwijać, może słabo, ale rozwijać się będzie, bo to żywa kultura wielkiego narodu. Nie zdejmuje to też obowiązku, mimo braku wsparcia, z jej tworzenia. Z drugiej strony należy liczyć na to wsparcie ze strony państwa, bo jaki jest sens istnienia państwa, jeśli nie jest ono w stanie wspierać własnej kultury, czy własnej tożsamości, nawet jeśli jest ona pokręcona i trudna do ujednoznacznienia.
To, co dzieli Ukraińców, nie jest w gruncie rzeczy aż tak wielkie i aż takie bolesne. Popatrzmy na takie kraje, jak chociażby Włochy, które w gruncie rzeczy są sztucznym tworem, posklejanym z kilkudziesięciu bytów i nawet dzisiaj nie stanowią żadnej jednolitej całości. Funkcjonują jednak jako jedno państwo, bo istnieje pewna zgodność, konsensus, jaki zaproponowano i wspólnie przyjęto przez elity. Jednak, gdyby takie Włochy wziąć pod lupę to okaże się, że jest tam wiele różnorodności, wielorakości. Jest tam bardzo wiele powodów do potencjalnego rozpadu. Mimo to ten kraj nie rozpada się. Ukraińcy mogliby wyciągnąć z tego wniosek. To, co ich dzieli nie jest w gruncie rzeczy aż tak wielkie i aż takie bolesne, tylko trzeba sobie uprzytomnić, że proces budowania, uświadamiania, proces ukraińskiej konsolidacji będą trwały.
Należy też realnie patrzeć na własną kondycję, nie uciekać od przykrej prawdy o własnych niedostatkach. Nie ma nic gorszego niż mówienie nieprawdy, zwłaszcza w promocji, promocji rodzimej kultury. Bardzo łatwo to sprawdzić. W sporcie najłatwiej, poprzez medale zdobyte na olimpiadzie. Gorzej z weryfikacją sztuki, bo tu medali nie dają. Łatwo używać medialnych trików, mówiąc, jakie to odnosi się sukcesy. Wielu ludzi w Ukrainie, szczególnie ze sfer oficjalnych, jest przekonanych o wielkich sukcesach ukraińskiej kultury. Mało kto chce to zweryfikować.
Ostatnio w „Ukraińskiej Prawdzie” znalazłem szanghajski rating 500 najlepszych uniwersytetów w 2012 roku. Autor artykułu z bólem zaznacza, że nie ma w nim ani jednego ukraińskiego. Polskich jest nie za wiele.
P. L.: Jest Uniwersytet Jagielloński i Uniwersytet Warszawski w ostatniej setce.
J. O.: Aby ukraińskie czy polskie uniwersytety mogły się w tym zestawieniu znaleźć, muszą stosować rozwiązania systemowe i standardy, porównywalne do innych uczelni, obecnych w tym ratingu. Jeśli instytucje takie opierają się na nieporównywalnych systemach, automatycznie wypadają, nie przystają do takich międzynarodowych klasyfikacji. To wcale nie znaczy, że są one tak złe, ale brak im brzegowych, porównywalnych kategorii. Funkcjonują w kompletnie innym świecie. Dla przykładu, jeśli ktoś ma doktorat z Harwardu czy Oksfordu, nie może w Ukrainie prowadzić zajęć. Doktorat tych uczelni nie jest w Ukrainie uznawany. Ma to chyba za zadanie zachowanie pewnego wewnętrznego, bezpiecznego status quo. Unikając konfrontacji i porównań na tym polu, zachowujemy dobre samopoczucie, nie oświetlając swoich niedoskonałości. W Ukrainie naliczono około 350 uczelni wyższych [około 238 publicznych i 107 prywatnych – przyp. red.], w Wielkiej Brytanii jest ponad 80 uniwersytetów i uważa się, że to bardzo dużo, we Włoszech jest ich raptem 50 [państwowych i prywatnych – przyp. red.], a w Polsce mamy prawie 500 szkół wyższych [132 publiczne, 338 niepubliczne – przyp. red.]. Tylko co z tego? Co z tego, że np. w Lublinie jest 5 państwowych wyższych uczelni? Jedna dobra w Lublinie wystarczyłaby z nawiązką.
Jednym z ogromnych problemów kultury w Ukrainie są szkoły artystyczne, które charakteryzuje potworny konserwatyzm i to konserwatyzm nie w tym dobrym znaczeniu – nauki klasycznych umiejętności, sztuki klasycznej. Praktykuje się tam kształcenie bliżej niezdefiniowanej mitologicznej „klasyczności”: my tutaj kształcimy „klasycznie”. To „klasycznie” należy rozumieć jako naukę podstawowych, bezpiecznych, rzemieślniczych, utartych i powszechnie akceptowalnych praktyk artystycznych. W rzeczywistości ukraińskie uczelnie artystyczne są zupełnie zamknięte na sztukę współczesną. Nie ma w nich miejsca na poszukiwania. Jedno międzynarodowe biennale sztuki współczesnej, zorganizowane z hukiem w Kijowie [pod nazwą „Arsenale 2012” – przyp. red.], nie zmieni tej sytuacji.
Wspominałem, mówiąc o ukraińskim problemie z pamięcią, że koledzy ze Lwowa przysłali mi informację o organizowanym we Lwowie Biennale, które wcześniej nazywało się Tygodniem Sztuki Aktualnej. W newsletterze pisano, że Lwów ma wspaniałą szansę, aby stać się kulturalną Wenecją Europy Centralno‑Wschodniej.
P. L.: To są takie draczne porównania do czegoś już uznanego i zaklinanie rzeczywistości markowymi hasłami. Ma to podbudować własną wartość. Zwykle jest to cios samobójczy i ostatecznie ośmieszający. Trzeba wydobywać i eksplorować własny kapitał. Trzeba budować własną markę w oparciu o własne zasoby.
J. O.: Te wszystkie hasła i porównania, najchętniej z angielska pisane, są dobre wyłącznie na wewnętrzny rynek. Z zewnątrz wyglądają śmiesznie i naiwnie. Jeżeli ktoś w ogóle przebrnie przez te semantyczne nieporozumienia, ostatecznie kiwnie głową, wzruszy ramionami i zapyta: „o czym oni tam mówią?, O co im chodzi?, Pokażcie, co jest waszą wartością!” W takich postawach widać naiwną próbę udowadniania, że dorasta się do jakiegoś, mitycznego ideału. To rozpaczliwe podkreślanie, że my też tak potrafimy. Tylko, że nikt nie oczekuje od Lwowa bycia kulturalną Wenecją Wschodniej Europy. Bądźcie sobą, ale bądźcie otwarci na świat, na innych, bądźcie też otwarci na siebie samych.
Jerzy Onuch, Paweł Laufer
Jerzy Onuch – dyrektor Instytutu Polskiego w Nowym Jorku. Przez wiele lat prowadził analogiczną instytucję w Kijowie. W latach 1997−2004 był szefem Centrum Sztuki Współczesnej w Kijowie założonego w 1993 roku przez George’a Sorosa.