Bolączki białoruskiego procesu literackiego
Współczesny białoruski proces literacki przypomina „organizm”, dręczony przez różne „bolączki”. Bolą nas kwestie swobody autorskiej i zapotrzebowania na literaturę ze strony władz, wydawnictw i czytelników.
Zapytajcie pierwszego lepszego Białorusina: okaże się, że co najmniej raz w życiu napisał (lub napisała, jeśli to Białorusinka) wiersz. Czasem nawet niejeden tomik wierszy. Inna sprawa, że większość moich rodaków uważa za wiersze wszystko, co niewyjustowane i z rymami. Dla procesu literackiego oznacza to całe mnóstwo problemów.
Naród poetów (splot słoneczny)
Największy z nich to „kwadratowość” poezji. Otwieramy pismo literackie, a tam gładkie wierszyki, wszystkie na jedno kopyto: rymy krzyżowe i okalające, dwusylabowe stopy. Co z tego, że już na początku XX wieku Maksim Bahdanowicz opisał, według klasyfikacji białoruskiego badacza, filologa Wiaczasława Rahojszy, 93 rodzaje strof; co z tego, że pod koniec tegoż stulecia Aleś Razanau wyginał formy wiersza, jak mu się żywnie podobało, tworząc znomy, wersety, wierszakazy i inne nowe formy poetyckie; co z tego, że Adam Hlobus i wielu innych pisało wysublimowane haiku i tanki, że Andrej Chadanowicz popełnił żartobliwy zbiór limeryków, że Wiktar Żybul wydał niejeden tomik palindromów, że Wiktar Łupasin wyśmiał wszystkie sztywne formy poetyckie, że Wital Ryżkou wygrywa poetyckie slamy i u nas, i za granicą, że Anton Franciszak Bryl… Listę tych, którzy eksperymentowali formalnie z wierszami można ciągnąć długo. Ale otwieramy pismo i widzimy „kwadraciki”. Jasne, pisma bywają różne – mówię teraz o popularnym sorcie poezji, prezentowanym w najlepszych periodykach państwowego holdingu wydawniczego. Garść sonetów uchodzi tu za wielki sukces, natomiast wiersze bez rymów zdają się podejrzane: pewien krytyk literacki oświadczył nawet, że uważa wiersz biały za „chorobę poezji, przywleczoną do nas z Zachodu”.
Geniusz Jakuba Kołasa nie wyrażał się w szczegółowych opisach życia wsi – w „Nowej ziemi” Kolas zrymował i zrytmizował nasz charakter narodowy. Gruntowność, trwałość, niezmienność, pracowitość i wierność tradycji – wszystko to wtłoczył w jambiczne wersy, połączone rymami parzystymi, i podniósł do doskonałości wierszowanej powieści. Całe nieszczęście w tym, że z Kołasa zrobiono gigantyczny spiżowy pomnik i ustawiono go na głównym placu stolicy. A młodszego kolegę poety, Uładzimiera Doboukę, który poszukiwał w poezji nowych form, wynalazł poetycki „kombajn”, potrafił zręcznie łączyć różne metra, typy rymów, elementy różnych rodzajów i gatunków literackich – tego Duboukę, którego sam Kupała poklepywał po ramieniu („Jesteś naszym Puszkinem!”) wysłano na ćwierć wieku do obozu. Pauliuka Szukajłę, braci Szaszalewiczów i wielu, wielu innych wyrzucono z pamięci narodu tak skutecznie, że do dziś trudno ich przywrócić.
„Kwadratowość” dotyczy nie tylko formalnych aspektów poezji. Można mówić o pewnej kwadrydze tematycznej. Każdy poeta uważa za swój obowiązek wcześniej czy później powiedzieć coś o Ojczyźnie (albo Matce czy Języku), Przyrodzie, Poezji i oczywiście Miłości, która wciąż pozostaje podstawową materią twórczości poetyckiej. I nawet jeśli coraz więcej twórców zmienia poezję w różnego rodzaju gry intelektualne – jak młodzi poeci współcześni: Wika Trenas, Wolha Hapiejewa, Maryjka Martysiewicz, Ihar Kulikou czy inni – i tak wychodzi na to, że całkiem tradycyjnie idą „na rogi ze starymi” (wyrażenie pochodzi z lat dwudziestych XX wieku, z dyskusji sympatyków grupy Maładniak ze starszymi od nich kolegami, związanymi z pismem „Nasza Niwa”), prędzej czy później „przechorują” to upojenie własną mądrością i zaczną opiewać chabry w życie i koniki na trawie.
I jeszcze jedna ważna okoliczność. Kiedy człowiek chce zbudować dom, bierze murarzy; kiedy ma problemy ze zdrowiem – zwraca się do lekarza, do specjalisty. Białorusini nie wierzą specjalistom. Nam też nic nie brakuje, nie święci garnki lepią i tak dalej. Tym bardziej, że konstrukcje słowne to nie drapacze chmur, a pisarstwo to nie choroba o zawiłej nazwie. Krytyka literacka nie jest więc, oczywiście, traktowana jak zawód, ale jako sposób na wyrównanie osobistych porachunków z literaturą. Samo pisarstwo też nie jest zawodem: lepiej poszlibyście, chłopcy, w jakieś biznesy albo do fabryki, a wy, dziewczyny, za mąż.
Najgorszy w „narodzie poetów” jest brak czytelników. Wszyscy piszą, ale mało kto umie „czytać” poezję. Najlepszy jest za to potencjał: pozostaje czekać, aż ilość przejdzie w jakość.
Przepaść (krocze)
Powiadają, że gdzie dwu Białorusinów, tam trzy partie polityczne. Ale za to jaka różnorodność! Poeci i grafomani są przecież wszędzie (inna sprawa, że w „narodzie poetów” grafomania to coś w rodzaju endemicznej choroby). Ale tytuły państwowe i niepaństwowe? Kiedyś profesorowie dziennikarstwa Białoruskiego Uniwersytetu Państwowego podsumowali taką terminologię żartem: wszystko, co wychodzi drukiem w naszym państwie, jest z definicji państwowe. Wówczas zamiast „prasa niepaństwowa” zaczęto mówić „niezależna”, pojawił się jednak kłopot z antonimem; mawiano też „wydania oficjalne/opozycyjne”, ale potem sytuacja z opozycją tak się skomplikowała, że w „oficjalnej” prasie nie wspominano już o niej bez cudzysłowu i brzydkich epitetów; w końcu w rozmowach zaczęto dzielić pisma na „właściwe” i „niewłaściwe”, ale też szybko okazało się, że ciężko spamiętać, co jest dla kogo właściwe i gdzie są nasi, a gdzie już „nie nasi”.
W procesie literackim podziały te są bardzo odczuwalne. Państwowe pisma literackie – „Połymia”, „Nioman”, LiM”, „Maładość” i inne – otrzymały solidny spadek po Związku Radzieckim: ogólnokrajową sieć dystrybucji, wiernych prenumeratorów, dotacje państwowe i mniej lub bardziej znane marki. Niepaństwowe: „ARCHE‑Paczatak”, „Dziejasłou”, „Litaraturnaja Biełaruś”, „Wierasień” i inne – zdobyły niestandardowych autorów, którzy nie chcieli albo nie mogli pisać kwadratowych wierszyków, i wymagającego czytelnika – zwykle mieszkańca stolicy, oczytanego i rozpuszczonego przez Internet. W pismach państwowych panuje niepisana zasada, żeby milczeć o „niewłaściwych” autorach, niepaństwowe natomiast robią co tylko mogą, żeby pokazać światu zapomnianych twórców, więc na innych „niewłaściwych” czasem nie starcza im już sił ani środków.
Pomiędzy jednymi a drugimi autorami zieje niewidzialna, ale dobrze wyczuwalna przepaść: tych, którzy naruszają ustalony porządek po stronie „oficjalnej”, po prostu zwalnia się z pracy – jak tu więc mówić o normalnym rozwoju literatury, skoro rzadko badacz potrafi utrzymać się na powierzchni na tyle długo, żeby ogarnąć spojrzeniem całość sytuacji. Na szczęście zdarzają się tacy krytycy (Leanid Hałubowicz, Iryna Szauliakowa, Cichan Czarniakiewicz i inni) i ci z literaturoznawców, którzy ryzykują badanie procesu literackiego na bieżąco (np. Piatro Wasiuczenka czy Michaś Skobła). Ale nie jest im łatwo – w każdej chwili mogą oberwać kamieniami z obu stron.
Największe nieszczęście po obu stronach to kultywowanie tematów specjalnych, które – jakkolwiek opisane – zawsze zbiorą pochwały. Zła literatura zawsze zostanie złą, niezależnie od tego, czy traktuje o mateczce Rusi, czy o bohaterze, walczącym z reżimem.
Nikt jednak nie zabroni ciekawskiemu czytelnikowi czytać (tfu‑tfu, bo skoro na ulicach nie wolno już klaskać, może niedługo będą też zamykać za samo posiadanie „niewłaściwych” pism?). I wobec tego im więcej publikacji, tym lepiej, tym ciekawiej, tym większa różnorodność. Kiedy obydwie strony zaakceptują jakiegoś autora, śmiało można go (albo ją) uznać za klasyka. W jednej kompanii mogą się tu znaleźć autorzy o tak różnym światopoglądzie i stylu jak Alhierd Bacharewicz (w skrócie: nadzwyczaj gęste, skomplikowane, wyrafinowane pisarstwo; głębokie analizy psychologiczne, badanie doświadczeń człowieka z absurdalnym społeczeństwem) i Ludmiła Rubleuskaja (również w dużym skrócie: tworzenie i popularyzacja narodowego mitu w formule historyczno‑przygodowej; pisarstwo proste i solidne).
Przepaść pomiędzy wydaniami państwowymi i niepaństwowymi jest tylko jedną z wielu, w które może stoczyć się proces literacki. Dodajmy jeszcze podział na Białorusinów normalnych i białoruskojęzycznych oraz zestarzałe nieporozumienia pomiędzy „normalnymi ludźmi” a twórcami. Krytycy uznają za jeden z wiodących tematów w naszej literaturze ostatniego dwudziestolecia samotność. Białoruskojęzyczny niezależny pisarz w samotności czuje się jak ryba w wodzie.
Język i „język” (język, usta)
Niegdyś sądzono, że rosyjskojęzyczną chlamydię trachomatis można podłapać wyłącznie przez kontakty płciowe, jednak najnowsze badania dowiodły, że paskudztwo roznosi się też przez środki higieny i wszelkie stosunki w ogóle, a w dodatku jest to dziedziczne. Żeby więc zostać zdrowym białoruskojęzycznym Białorusinem, trzeba nosić skafander, ostrożnie dobierać partnerów i zawsze pamiętać, „gdzie leży twój własny ręcznik”.
Rosyjskojęzyczna chlamydia to taka przewlekła choroba świadomości społecznej, o której głupio jakoś mówić, z którą da się żyć (wielu nie odczuwa żadnych dolegliwości), leczenie natomiast jest mocno krępujące – dlatego nikt się nie leczy i przez to zaraża całą okolicę. Zaordynowałabym nam ostrą białorusyfikację: wyższe pensje i lepsze posady dla białoruskojęzycznych, mandaty i powszechna pogardę za publiczne wypowiedzi po rosyjsku, obowiązkowe egzaminy z białoruskiego w pracy dla urzędników i dziennikarzy, ban dla rosyjskojęzycznych polityków, no i oczywiście tylko jeden język urzędowy. Ale przegapiliśmy właściwą chwilę i nie da się już tego naprawić; nie ma co marzyć o planowej, celowej białorusyfikacji, trwającej równie długo jak rusyfikacja (70 lat plus jakieś dwa stulecia). Dlatego najlepsze dzieci naszego narodu, literaci, walczą z chorobą jak umieją.
Daje się tu zauważyć kilka strategii: jedna, autorstwa Wacława Łastouskiego z „Naszej Niwy” – z powodzeniem rozwijana w drugiej połowie XX wieku przez Uładzimiera Karatkiewicza – to tworzenie tak smakowitych fabuł, żeby wraz z nimi chory łykał i białoruszczyznę, podstawową substancję czynną leku. Niektórzy dziś wręcz aromatyzują ten lek, niby umyślnie dodając do niego rusycyzmów (np. Jury Stankiewicz czy Alona Biełanożka). Druga strategia, rodem z puryzmu językowego lat dwudziestych (jaskrawy przykład: Łukasz Kaliuha) polega na tym, że bierzemy perły bezekwiwalentnego, archaicznego i dialektowego słownictwa, rozpuszczamy je w occie autentycznej składni, a następnie zagęszczamy całą tę białoruskość do stanu emulsji, wlewamy do kubka zapomnianej ortografii – tarzszkiewicy, łacinki czy czegoś w tym stylu – i podajemy choremu dożylnie. Ramię w ramię z prozaikami (Siarhiej Bałachonau) i poetami (Michaś Bajaryn, Juraś Paciupa) walczą tutaj tłumacze (Wasil Siomucha, Maryna Szoda, Aleś Razanau i wielu innych). Gra językowa też ma swoje strategie: jedni grają w paronimiczną ataraksję (Źmicier Wiszniou, Arciom Kawaleuski), inni w intertekstualność (poeta Andrej Chadanowicz, prozaicy Uładzisłau Achromienka i Maksim Klimkowicz; krytyczka Iryna Szauliakowa), itd.
Niektórzy twórcy najwyraźniej mają stały immunitet językowy – piszą jak im się żywnie podoba (wymieńmy tu Ryhora Baradulina, Natallię Kuczmiel, Piatra Wasiuczenkę czy Barysa Piatrowicza). Jednak wszystkie te wysiłki w skali narodu przynoszą marne rezultaty. Nie mamy agentów literackich, którzy biegaliby za Białorusinami z białoruską książką jak sanitariuszki za chorym. Sensowni ludzie mogą do upadłego spierać się w Internecie o subtelności języka w rodzaju: dokąd prawidłowo kogoś posłać – w dupu czy w sraku – ale w tym czasie mniej sensowna większość będzie nazywała natywny język narodu „językiem” w cudzysłowie, namolnie pchającym swoje łapki w rozmowę. Człowiek białoruskojęzyczny w naszym społeczeństwie wciąż wysłuchuje od niebiałoruskojęzycznych rozmaitych opinii o języku białoruskim. Kiedy Białorusini słyszą język białoruski, reagują tak (zwykle łamanym rosyjskim): „O‑oo, jak pan dobrze mówi po białorusku! Gdzie się pan nauczył?” albo: „Popieram, tak, tak, trzeba znać swój język”, albo: „Opozycjonista czy jak?”.
Im mniej białoruskojęzycznych pisarzy, tym większe niebezpieczeństwo: każdy, kto pisze po białorusku, dostaje od uświadomionych narodowo krytyków aureolkę. Na przykład rosyjskojęzyczny prozaik napisał książkę po białorusku – jak tu ją skrytykować, trzeba poprzeć człowieka, pochwalić, przygarnąć do białoruskojęzycznego środowiska! Albo, powiedzmy, ktoś inny napisał czerstwą chałę – i znowu krytyk go nie ruszy, bo przecież to nowy gatunek czy inny prąd literacki albo coś w tym stylu, coś, czego w naszym dyskretnym (albo przyspieszonym, jak kto woli) rozwoju nie mieliśmy, a uważamy, że jednak mieć wypada.
Zabójczy obrazek (oczy)
Według statystyki Rotmana z 2007 roku, opublikowanej w czasopiśmie „Nioman”, od początku wieku ludzie mniej u nas czytają. Głasnost’ w drugiej połowie lat osiemdziesiątych przyniosła ogromne nakłady i niebywały wzrost czytelnictwa, ale też doprowadziła do dewaluacji słowa pisanego i w rezultacie w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych zmniejszyły się nakłady literatury pięknej. Bilingwizm, oficjalnie zatwierdzony po referendum w 1996 roku, kiedy rosyjskiemu nadano status języka państwowego, stanowi w praktyce dalszy ciąg rusyfikacji: urzędnicy interpretują prawo o dwu językach na korzyść rosyjskiego i kiedy słyszą białoruski, zaraz robią aferę – przecież mamy dwujęzyczność (przez co nie sposób doprosić się jakichkolwiek formularzy po białorusku).
W rezultacie średni nakład pisma literackiego to dzisiaj 1–4 tys. egzemplarzy, tomu poezji – 300–500 egzemplarzy, prozy może nieco większy. Za to użytkowników białoruskiego segmentu Internetu w samej tylko stolicy zbierze się ponad milion. Oczywiście nie wszyscy oni czytają w sieci białoruską literaturę czy w ogóle cokolwiek po białorusku, ale przynajmniej mają taką możliwość, a białoruskich stron ciągle przybywa.
Pionierem naszej białoruskiej przestrzeni sieciowej jest strona litara.net, deklarująca, że dowiemy się na niej dosłownie wszystkiego o współczesnej literaturze białoruskiej. Są też biblioteki internetowe – radzę zajrzeć na knihi.com, na popularną wśród studentów Białoruską Półkę (Białoruską Bibliotekę Elektroniczną) z wygodną nawigacją; na bellib.net (BELARUSIAN eBOOKS LIBRARY) znajdziecie białoruską literaturę w przekładach na języki obce i literaturę zagraniczną w przekładach na białoruski; jest też specjalny portal dla tłumaczy – prajdzisvet.org, jeden z najciekawszych projektów ostatnich lat. W literaturze białoruskiej specjalizują się księgarnie internetowe prastora.by і knihi.by; białoruskie książki można też znaleźć w innych sklepach w sieci, np. na oz.by albo vilka.by. Tak więc w bibliotekach, księgarniach i na prywatnych stronach pisarzy poczytamy klasykę, a bieżący proces literacki możemy śledzić na blogach, a ostatnio również powoli na portalach społecznościowych.
Poznawanie literatury białoruskiej najlepiej byłoby zacząć od biblioteki portalu kamunikat.org. Zawiera ona nie tylko zbiór zeskanowanych książek i najobszerniejszy jaki znam zasób naszych periodyków; prócz tego są codzienne rozmowy o literaturze i kulturze (z radia), informacje o nowościach wydawniczych, biografie białoruskich autorów – poetów, prozaików, historyków i publicystów. Pojawiają się też książki w formacie ePub, przeznaczonym dla elektronicznych czytników.
Elektroniczne wydania książek to kolejny cel naszej akupunktury. Z jednej strony wydawcy – a tych, którzy robią biznes na białoruskojęzycznej literaturze pięknej można policzyć na palcach (liczymy: Ihar Łohwinau, Źmicier Kołas, wydawnictwo Galijafy, wydawnictwo Medysont, Biełaruski Knihazbor, Harvest, Mastackaja Litaratura) – skarżą się na Internet, że ten odbiera im ostatni kawałek chleba; z drugiej strony, elektroniczną książkę łatwo jest wydać i dystrybuować, co korzystne w sytuacji, kiedy pisarzom brakuje pieniędzy na publikację dysydenckich perełek, a dotacje państwowe są takim samym mitem, jak szklanki przy saturatorach z wodą sodową.
Skrócenie okresu pomiędzy napisaniem książki a jej publikacją i brak ograniczeń w dystrybucji podobają się większości literatów, jednak mają swoją cenę. Jeśli odrzucimy sentymenty w rodzaju faktury papieru, zapachu farby drukarskiej i innych doznań estetycznych, jakie daje nam książka jako artefakt, wciąż jeszcze pozostaje korekta, redakcja i skład tekstu, na których „autorzy internetowi” lubią przyoszczędzić. W dodatku szybka i prosta publikacja rozpuszcza autorów: można uznać się za wielkiego pisarza, założyć blog, nazbierać stałych gości, szpanować każdym najdrobniejszym pomysłem, jakby to było epokowe odkrycie, i przy tym otrzymywać miłe komentarze. Łatwizna!
Tymczasem krytyka literacka, rozumiana jako instytucja, nie istnieje, a ci, którzy od czasu do czasu piszą recenzje, nie mają specjalnej ochoty rozgrzebywać internetowego śmietnika w poszukiwaniu pereł (niekiedy próby takie podejmują na swoich blogach krytycy: Pawieł Abramowicz i Hanna Kiślicyna czy pisarka Maryjka Martysiewicz). Jednak nawet, jeśli znajdują się tacy filantropi, mało kto ich słucha – możecie zasypać mnie statystykami odwiedzin blogów naszych wymienionych wyżej krytyków i niewymienionej rzeszy poczytnych literatów, ale na razie nasze sieciowe batalie zdają mi się kłótniami dzieciaków w piaskownicy. Internet ma wielki potencjał, ale od tego daleko jeszcze do skutecznego poczęcia i szczęśliwego porodu. Bardzo daleko.
Umrzemy ze skromności (zamiast diagnozy)
Powinnam pewnie wychwalać naszą literaturę, sypać nazwiskami i tytułami książek i cieszyć się z boomu literackiego, jaki obserwujemy w ostatnich latach – i to w skrajnie niesprzyjających warunkach językowo‑politycznych. Ale jakoś nie mogę. Powstrzymuje mnie osławiona białoruska samokrytyka na pograniczu masochizmu. Pewnie miał rację filozof i kulturolog Walancin Akudowicz w książce „Kod nieobecności”, (która powinna stać się kultową, ale – z podanych wyżej powodów – jest tylko szeroko znana w wąskich kręgach): „Białorusinom tak długo wszystko zabierano, że teraz boimy się chwalić, bo znów nam ktoś zabierze. I tak będziemy bez końca trzymali garnek złota pod przegniłym dachem”.
Marharyta Alaszkiewicz