Budźmo! Na zdrowie!
Na początku lat 90. mój rodzinny Drohobycz przechodził wiele zmian, które były dla mnie, wówczas małego chłopaka, bardzo widoczne, ponieważ mieszkałem przy targu.
Trzeba powiedzieć, że targ stał się prawdziwym targiem dopiero wtedy, kiedy rozpadł się Związek Radziecki. Wcześniej, za komuny, na targu było ubogo i nieciekawie. Ludzie wychodzili w soboty i sprzedawali głównie to, co wyrosło na grządce albo co zniosły ich kury, dały ich krowy, i do tego jeszcze mięso. Całą resztę człowiek radziecki kupował w sieci sklepów państwowych, które nazywały się uniwermagami[i]. Wszystko, co było niezbędne dla obywatela, co zdaniem władz było potrzebne człowiekowi radzieckiemu, produkował przemysł lekki ZSRR. Ale niektóre rzeczy można było kupić tylko na targu, na przykład prosiaki.
Gdy nadchodził sezon na prosiaki, w soboty z samego rana pojawiali się handlarze ze zwierzętami w lnianych workach oraz kupujący. Harmider był niesamowity. Prosięta kwiczały przeraźliwie, a ludzie targowali się, wymachując plikami rubli. Chłopi wybierali towar według logiki znanej tylko im, ludziom, którzy przez całe życie pracowali na roli. Ich mądrość życiowa była zdumiewająca: wystarczało, by dotknęli spracowanymi rękami zwierzaka, a potrafili dokładnie ustalić, czy się opłaca inwestować pracę i karmę, czy prosiak da dobre sało i mięso na Boże Narodzenie albo Wielkanoc, jednym słowem na święta.
Po dokonaniu zakupu szczęśliwi chłopi opijali udaną transakcję w lokalnej knajpie na dworcu autobusowym przy targu, zwanej „Lubawa”. Świętowali, stojąc wokół wysokich okrągłych stolików. Pili wódkę i zagryzali niewymyślnym jedzeniem: żytnim chlebem, sałem, cebulą i kiszonymi ogórkami. Czasami popijali wodą mineralną w butelkach z grubego szkła, z hucułem i trombitą na etykiecie. Często stukali się kieliszkami z wódką i opowiadali, jaki komu udało się wynegocjować opust. Ten, który zapłacił najwięcej, przeważnie się nie odzywał. I chodziło bardziej o honor niż o pieniądze, bo te u schyłku Związku Radzieckiego mieli wszyscy. Problem polegał na tym, że nie było czego za te pieniądze kupić.
W kraju panował totalny deficyt towarów. Gdy do sklepu cokolwiek dowieziono, obojętnie co, ludzie natychmiast ustawiali się w długich kolejkach i kupowali wszystko, co pojawiło się na półkach, byle tylko pozbyć się rubli. Nawet trumny kupowano na zapas. Nieraz widziałem, jak zapobiegliwi sąsiedzi emeryci oglądali przed domem przed chwilą kupione trumny, które potem przechowywali na strychu.
Przedmiotem prawdziwego pożądania były złoto i dolary. Komu udało się wymienić ruble na walutę, spał spokojniej. Wszyscy już przeczuwali, że nadchodzą wielkie zmiany i im bardziej stawały się one rzeczywiste, tym szybciej opróżniały się półki w sklepach państwowych. A innych sklepów przecież nie było, biznes prywatny oficjalnie nie istniał.
To był jeden z paradoksów późnego ZSRR – ludzie mieli pieniądze, ale nie było towarów. To na lokalnych bazarach pozbywano się rubli i dlatego takim zainteresowaniem cieszył się świński targ. Po dniu targowym chłopi, wychodząc z knajpy, zarzucali worki z prosiakami na plecy i rozjeżdżali się po całym rejonie drohobyckim państwowymi autobusami. Nieprędko przyjeżdżali znowu – dopiero gdy nadeszła pora na kupno kolejnych prosiąt albo, co nie daj Boże, pojawiła się jakaś nagła potrzeba. Czasami zabierali ze sobą dzieci, którym długo miasto kojarzyło się wyłącznie z targowiskiem. Niektóre dopiero po jakimś czasie dowiadywały się, że oprócz nieskończonych rzędów straganów jest tu jeszcze coś innego do zobaczenia. W soboty sprzedawano też konie, ale to już zupełnie inna historia.
Potem nawet targ podupadł. Mieszkałem wtedy w pobliżu i lubiłem się włóczyć z chłopakami między rzędami straganów, wśród tłumów ludzi. To był nasz lokalny Babilon!
Na początku lat 90. bazar znowu odżył. Dosłownie wybuchł kolorowymi swetrami z napisem „Boys”, dżinsami Malwina, gumami do żucia, czekoladkami, zegarkami elektronicznymi Montana… Towary w olbrzymich ilościach przechodziły z rąk do rąk − wprost z… masek fiatów 126p. Handel przeniósł się bowiem z targowiska ze straganami do pobliskiego parku, w którym sprzedawcy ustawiali swoje żółte fiaciki gdzie tylko się dało. Nikt się temu się nie sprzeciwiał, bo wszyscy robili na tym dobry interes. Jednym słowem − zaczęli przyjeżdżać Polacy!
Odkąd zaczęli przyjeżdżać na handel Polacy, my, mali chłopcy, zaczęliśmy bywać na bazarze co sobotę, bo dużo się tam działo i można było posłuchać obcego języka. Targowano się mieszaniną języków: ukraińskiego, polskiego i rosyjskiego. W ostateczności sięgano po język uniwersalny, czyli liczby wypisywane patykiem na piachu. Zdarzało się, że Polacy, nie znając prawosławnego kalendarza religijnego, przyjeżdżali w największe święta cerkiewne i wtedy klapa, interes nie szedł. Mijający ich Ukraińcy tylko rozkładali ręce:
– Dziś wielkie święto, targu nie ma. Nie wiedzieliście?
– Skąd mogliśmy wiedzieć – biadolili Polacy.
Tak poznawaliśmy siebie nawzajem. Docieraliśmy się językowo i kulturowo.
Podczas handlowych transakcji wyszły też na jaw liczne powiązania rodzinne. W ten sposób zawiązały się pierwsze syndykaty handlowe. Krewni z Ukrainy przyprowadzali na targ swoich przyjaciół i znajomych, żeby ci kupowali od konkretnego sprzedawcy, ich powinowatego. Potem zaś, gdy torba z towarem szybko pustoszała, krewni zacieśniali więzy, czyli szli na „krótki” obiad. Wiemy, co oznacza „krótki” obiad dla Słowian! Sporo takich sobotnich obiadów pamiętam. Rodzina w Polsce, którą, jak się wydawało, dawno temu straciliśmy, cudownie się odnalazła. Połączył nas targ obok domu. I nie miało znaczenia, że wujek Tomek to syn dalekiego kuzyna, zaś ciocia Kasia była zaledwie chrzestną krewnego mojego taty. Bez wątpienia nie DNA było tu najważniejsze – po prostu Ukraińcy i Polacy stęsknili się za sobą. Żelazna kurtyna na dziesięciolecia rozdzieliła nasze miasta i wsie, ale nie ludzi.
A jak wyglądały te „krótkie” obiady po powrocie z sobotniego targu? Zdecydowanie więcej się rozmawiało, niż jadło i piło. Gadało się o wszystkim. Przede wszystkim o tym, jak się komu żyje. Potem z niejednego domu słychać było przez otwarte lufciki: „Dzwoń, dzwoń, dzwoń dzwoneczku”. I dalej: “Hej, hej, hej sokoły…”. „Budźmo!” – wykrzykiwali dorośli i wychylali kieliszki. „Budźmo!” – powtarzaliśmy my, dzieci, i stukaliśmy się kubkami z herbatą, wprawiając ucztujących krewniaków w rozbawienie. „Budźmo!” – skromnie mówił wujek Tomek i pił z nami herbatę, bo ktoś musiał prowadzić samochód. „Budźmo!” – głośno odpowiadał ciocia Kasia, która nie miała prawa jazdy, i stukała się kieliszkiem z innymi dorosłymi. „Budźmo!” – odpowiadaliśmy wszyscy razem. „Budźmo!” – wybrzmiewało w wielu domach w sobotnie popołudnie w Drohobyczu…
A potem Polacy wracali do siebie, a my, dzieci, bardzo czekaliśmy na kolejny koniec tygodnia, gdyż w naszym miasteczku polski targ w sobotę wydawał się nam największą atrakcją. Z czasem coraz mniej fiatów 126p stało w miejskim parku, a potem w ogóle przestały parkować. Polakom poprawiło się na tyle, że handel z nami przestał się im opłacać. Sytuacja się odwróciła: teraz to my, Ukraińcy, zaczęliśmy jeździć handlować do Polski. Ale tę historię opowiem innym razem.
Andrij Jurkewycz
Tłumaczył z języka ukraińskiego Andrij Sawaneć.
i] Uniwermag (ros.) − supersam.