Strona główna/Cyrk – opowieści. Opowieść druga. Otwock, Zakopane – precz z nudą!

Cyrk – opowieści. Opowieść druga. Otwock, Zakopane – precz z nudą!

Na początku był… dom dziecka

Moja cudowna zabawa w cyrk rozpoczęła się w 1996 roku. Podjęłam pracę w Domu Dziecka w Otwocku. Po niespełna pół roku otrzymałam propozycję udziału w warsztatach cyrku dziecięcego w Niemczech. W domu dziecka pomyśleli, że to mnie zainteresuje, skoro od razu zajęłam się przygotowaniem układów tanecznych z dziećmi. Zgodziłam się. W podjęciu tej decyzji pomogły mi na pewno studia wychowania fizycznego, które skończyłam jako pierwsze (pedagogikę opiekuńczo-wychowawczą studiowałam później).

Przyznam się, że byłam najstarszą uczestniczką niemieckich warsztatów. Z tego powodu w pierwszej chwili obawiałam się, że może to nie jest dla mnie. Szybko złapałam bakcyla i stwierdziłam, że dzięki poznanym metodom dla moich podopiecznych mogę bardzo dużo zrobić. Dzieci z otwockiej placówki były mieszaniną: mieliśmy wychowanków z upośledzeniem umysłowym w stopniu lekkim oraz pochodzących z różnego typu rodzin patologicznych. Okazało się, że zajęcia cyrkowe pozwalają wyprowadzić je na zupełnie inne drogi życiowe, niż znane im dotychczas. Dziecko z rodziny patologicznej ma inne potrzeby, dla niego ważna jest chwila uwagi, żeby mogło pokazać, co potrafi.

Odblokowałam dzieci po wielkich traumach domowych. Miałam małą (około sześcioletnią) Klaudynkę – kiedy przyszła do domu dziecka w ogóle nie mówiła. Jąkała się tak strasznie, że nie potrafiliśmy jej zrozumieć. Była niesamowicie zdolna fizycznie, więc natychmiast dołączyła do nas – to była najmłodsza członkini grupy cyrkowej. Kiedy już nauczyłam dzieci podstaw, to później rzucałam hasło „wymyślamy sami”, ponieważ we wszystkich dzieciach jest potrzeba tworzenia. Klaudynka bardzo chciała powiedzieć co wymyśliła – to pomogło jej mówić. Oczywiście małymi krokami. Miałam poczucie, że zrobiłam coś fantastycznego: dziecko dzięki mnie powoli zaczynało się komunikować! Co za radość! W tej chwili ma dwadzieścia jeden lat, dowiedziałam się, że w Otwocku wygrała konkurs tańca pani Edyty Herbuś: dostała główną nagrodę – roczny kurs tańca. Powiedziała, że zawdzięcza to mnie, bo kiedy była mała, tę sprawność fizyczną mogła zdobyć właśnie na moich zajęciach. Dziś, z perspektywy czasu najbardziej cieszy mnie, że zrobiłam coś dobrego dla dzieciaków, zostawiłam w ich pamięci wyjazdy, atrakcje, oklaski…

Jedyny taki dom…

Byliśmy jedynym domem dziecka w Polsce, który miał grupę cyrkową. To zwracało uwagę na nas. Niemiecki cyrk Larifari, który obchodził dziesięciolecie, zaprosił nas na swój jubileusz. I tym sposobem, w 1998 roku, znalazłam się z całą grupą cyrkową na warsztatach wymiennych w Tedenhausen. Tu dzieci uczyły się od innych dzieci pod okiem instruktorów i codziennie wieczorem były pokazy dla mieszkańców. Burmistrz miasteczka zaprosił naszą grupę do ratusza, przyjął poczęstunkiem i ciepło powitał na swojej ziemi. Wręczył rekwizyty cyrkowe jako prezent powitalny i codziennie przychodził na wspólne pokazy do namiotu cyrkowego. Na zakończenie tygodniowego pobytu organizatorzy zabrali mnie do sklepu ze sprzętem cyrkowym i powiedzieli „wybieraj”. Kupiono nam bardzo dużo sprzętu. Dzięki niemu mieliśmy większe możliwości.

Kiedy dzieci umiały już dość dużo, zaczęły być zapraszane na różne festiwale, do uświetniania imprez. Występy mobilizują dzieci do pracy – zarówno te przed kolegami, jak i na przeglądach oraz konkursach. Zaproszeń miałam tak dużo, że przeważnie nie zdążyłam wypakować sprzętu, a już było następne zaproszenie, już wyjeżdżaliśmy. Bardzo często występowaliśmy w domach handlowych z okazji świąt, pięć razy braliśmy udział w OSPAR-ze (Ogólnopolska Scena Prezentacji Artystycznych Realizacji). Tam występowały dzieci niepełnosprawne, i dzieci z placówek opiekuńczo-wychowawczych. Gala z wręczaniem nagród odbywała się najczęściej w teatrach. Do wszystkich instytucji zapraszających nas wychodziłam z propozycją, żeby dzieci w sympatyczny sposób przyjąć i uhonorować za występ. Chodziło mi o to, żeby nie czuły się takie… biedne. Zauważmy, że przecież o domach dziecka mówi się zawsze „bidul”. Dla nich proste rzeczy – przyjęcie w ładnym miejscu, z prawdziwym obiadem (a nie kanapką do ręki!) – wiele znaczyły. Starałam się też o dobre wychowanie, bo ich rodziny rzadko mogły przekazać im dobre wzorce. Każde dziecko miało jakieś niewłaściwe przyzwyczajenia, złe nawyki, było dużo chęci do kradzieży. Moja grupa bardzo chciała pokazać się od najlepszej strony. Sami o to dbali: kiedy przychodził do nas ktoś nowy czuwali nad tym, żeby nie zakłócić dobrej opinii o nas, żeby nic się nie zepsuło. To wszystko rozszerzało więc proces wychowawczy.

Bardzo chciałam zapewnić grupie dobre warunki. Dużą pomoc otrzymywaliśmy od pani dyrektor i od pani księgowej. Zapewniły nam busik, który woził nas na te wszystkie imprezy. Mieliśmy krawcową, która szyła kostiumy dzieciom. Nie dysponowaliśmy własną salą, ale zawsze znalazło się miejsce do ćwiczeń. Dyrektorka starała się o to, ponieważ zajęcia przynosiły nam popularność. W zajęciach uczestniczyły te dzieci, które chciały. To jest ciężka praca: dużo ćwiczeń, trzeba poświęcić wiele czasu. Grupa liczyła około piętnastu osób. Niektórzy rezygnowali, bo byli zmęczeni lub okazywało się, że nie mają predyspozycji. Kilka osób wytrwało w zespole przez cały okres mojej pracy w domu dziecka czyli do 2005 roku.

Ostatni projekt pod tytułem „Aktywizacja i uspołecznienie poprzez cyrk dziecięcy” (nagrodzony przez Wojewodę Mazowieckiego) realizowałam w domu dziecka w 2004 roku. Do udziału zaprosiliśmy wybranych uczniów ze szkoły podstawowej z Otwocka. Kryterium było pochodzenie z rodziny patologicznej i zainteresowanie ćwiczeniami fizycznymi. Wspólnie wyjechaliśmy na kolonie: w ciągu dwóch tygodni jedne dzieci uczyły drugie sztuczek, trików figur. Później w roku szkolnym, te dzieci przychodziły do nas na zajęcia cyrkowe.

Po pierwszych sukcesach, kiedy zrobiło się o nas głośno, posypały się propozycje pracy w innych miejscach. Doba zaczęła mieć za mało godzin! Przez rok pracowałam równolegle w Domu Dziecka w Józefowie. Dostałam ofertę pracy w Ognisku Wychowawczym na Starówce i tam pracowałam już do emerytury. W międzyczasie pracowałam przez dwa lata w Młodzieżowym Ośrodku Wychowawczym z młodymi dziewczynami po wyrokach.

Powrót do Zakopanego

Kiedy przechodziłam na emeryturę, okazało się, że moja mama potrzebuje opieki. Musiałam pożegnać dotychczasowy dom i wrócić do Zakopanego (pochodzę ze stolicy gór: tu urodziłam się i wychowałam). W tym czasie przeszłam poważną operację, która sprawiła, że nie od razu mogłam zabrać się do pracy. Chciałam rozpocząć jakąś działalność w Zakopanem. Ale wiadomo, jak to jest – pan doktor mówi: „Nie, to niebezpieczne”. Dopiero, gdy mama miała opiekę, rozejrzałam się za pracą. Trafiłam do środowiskowej świetlicy dla dzieci. Tam również nie brakowało osób stykających się na co dzień z patologią. Stara zasada się powtórzyła: dzieci z rodzin patologicznych są bardzo zdolne. Później świetlica miała wielkie problemy i z bólem serca musiałam pożegnać grupę. Bardzo było mi żal żegnać się z dziećmi, które po prostu uczyły się w lot! Jeszcze nie zdążyłam im czegokolwiek pokazać, a one już wszystko potrafiły! To był krótki, czteromiesięczny rozdział.

Po krótkiej przerwie zwróciłam się do dyrektora gimnazjum, gdzie działał projekt pod tytułem „Parasol”. Bardzo zależało mu, żeby dodać do programu zajęcia akrobatyczne. Prosiłam go, żeby nie stosował nazwy „zajęcia cyrkowe”. Słowo „cyrk” kojarzy się zawsze z czymś śmiesznym i nawet dzieci, które są bardzo zdolne, zostają wykpione przez kolegów: „Ty, cyrkowiec, ty klownie!”. To krzywdzące, ale tak jest. Bardzo dużo dzieci rezygnuje z tego powodu. Dawniej moje zajęcia wszystkim kojarzyły się z Julinkiem. Pytano mnie nawet, czy pracowałam w cyrku. Na szczęście podejście do cyrku zmienia się. Jednak, żeby tak się stało, trzeba się z cyrkiem spotkać. Przyzwyczaiłam się już do tego, że zanim ktoś zobaczy, jak wygląda moja praca, ma mylne wyobrażenie. Dopiero jeśli pokażę nagranie, zaproszę na występ, słyszę: „Matko, jakie fajne rzeczy robicie, ja spodziewałem się czegoś innego!”. Także nasza rzeczywistość zmieniła się – na ulicach są pokazy kuglarskie, artyści estradowi zapraszają często akrobatów do swoich występów.

W gimnazjum było dużo sprzętu cyrkowego, ale… stał zamknięty w pudle. Nie było nikogo, kto miałby odwagę poprowadzić takie zajęcia. Dyrektor dał mi te narzędzia – z jednej strony bardzo chciał takich zajęć w szkole, z drugiej strony bał się, że będzie wykpiony. Szybko spotkałam się z dużym zainteresowaniem. Gimnazjaliści uczą się wolniej niż maluchy, które mają lepszą sprawność. Nastolatkom trudniej nagiąć ciało do pewnych ćwiczeń. A jednak ta młodzież tak nieprawdopodobnie się zaangażowała, że w tej chwili patrzę na nią z podziwem: dziś robią mostek, szpagat, żonglują na kuli! Jestem szczęśliwa i dumna, gdy widzę, z jaką radością przybiegają na zajęcia. Zaczęliśmy występować – najpierw w Zakopanem, później na festiwalach, aż w końcu dostaliśmy zaproszenie do Genewy – wtedy dyrektor nie miał już wątpliwości, że to słuszna droga. Coś pozytywnego wydarzyło się i sprawiło, że wszyscy uwierzyli w sens naszej działalności. Koszty pokrywali rodzice i dyrektor szkoły – a były one coraz większe, bo dotyczyły strojów, transportu i nowego sprzętu.

Rozpoczęłam także zajęcia kreacyjne w szkole podstawowej. Po roku pracy z dziećmi udało się zrobić coś dość trudnego i niekonwencjonalnego… Pomysł dotyczył rodziców… Oni są zawsze lękliwi, jeżeli chodzi o wychodzenie na scenę z dziećmi. Obiecałam im: „Nie będę was męczyć żadnymi próbami!”. Każdej mamie powiedziałam, że przygotuję figurę akrobatyczną z jej dzieckiem, według jego umiejętności, przecież to żaden problem! O dziwo nikt nie odmówił. Na scenie mieliśmy kilkanaście osób (wszyscy z dziećmi), mamy w plażowych sukienkach, w głośnikach „Na plaży fajnie jest…” – Majki Jeżowskiej, bańki mydlane, parasole, piłki, dmuchane krokodyle… – pół sali gimnastycznej zajmowały same plażowe rekwizyty. Rodzice nie protestowali, kiedy kazałam im wykonać z dziećmi jakąś trudniejszą figurę. Czuwałam nad wszystkim dla bezpieczeństwa. Dyrektorka wcześniej powiedziała, że mi się to nie uda, ale po przedstawieniu zachwycała się: „Boże, to było super!” Siostra zakonna też nie szczędziła pozytywnych uwag: „Wspaniały pomysł na rodzinną zabawę, takie zespolenie!”. To był mój cel: żeby mama z dzieckiem poćwiczyła. Ojców ciężko było sprowadzić ze względu na pracę. Matki wychowują dzieci, więc łatwiej im było przyjść. Kiedy odbierały dzieci z zajęć zostawały 10 minut na mini próbę i robiły to chętnie.

Myślę, że rodzice zapisujący dzieci na zajęcia nie wiedzieli dokładnie, co je spotka. Teraz są zadowoleni, bo widzą postępy. Podobno aktywność moich uczniów nie kończy się po wyjściu z sali ćwiczeń. Matki opowiadają mi: „czytam gazetę, a tu mam nogi córki koło swojej głowy!”. Dzięki temu wiem, że w domu jest ciąg dalszy – stanie na głowie, rękach… Nie ma porównania z lekcjami wychowania fizycznego, ciągle słyszę od rodziców i dzieci, że WF kuleje.

Precz z nudą!

W wysiłku, który proponuję, nie chodzi o sławę sportowca, ale usprawnienie własnego ciała. Uruchamiamy je, ładniej się ruszamy. Straszę moich gimnazjalistów: „Słuchajcie, niedługo obrośniecie w tłuszczyk, bo tylko komputer i nic więcej”. Rozwój może odbywać się na różnych płaszczyznach – jest tyle dziedzin! Rodzice wysyłają dzieci na różne zajęcia – jeden świetnie maluje, drugi jeździ konno, trzeci jeszcze coś innego. W ten sposób, jeśli komuś nie idzie w nauce, może pokazać się z innej strony. Pozwala to dowartościować się i zaistnieć w grupie rówieśniczej.

Dziś idziemy w stronę teatralności akrobatyki: staramy się robić sceny teatralne, żeby uniknąć suchego „wyjdę, zażongluję i zejdę”. To się spotkało z uznaniem jurorów podczas festiwalu: wystawiliśmy akrobatyczne pasa doble, tango argentyńskie i plażę. Za plażę dostaliśmy wyróżnienie, a za tango trzecie miejsce. Choreografię do tanga ułożyła dziewięcioletnia dziewczynka. Za każdym razem informuję na pokazach, kto jest autorem choreografii. Dzieci są podwójnie dowartościowane. Wychodzą z nich wszystkie uśpione talenty!

Musi być medal!

Podstawą ćwiczeń akrobatycznych są zasady bezpieczeństwa. Powtarzam to na każdych zajęciach. Jeżeli uczestnik popchnie inne dziecko, oznacza to dla niego koniec – przeważnie opuszcza grupę. Trzeba pilnować dyscypliny od początku, bo kiedy przejdziemy do bardzo poważnych figury, można komuś lub sobie zrobić krzywdę nieodpowiedzialnym zachowaniem. Na szczęście, kiedy ktoś połknie bakcyla, zależy mu na pozostaniu w grupie.

W szkole podstawowej musiałam się rozstać z trójką dzieci. Najpierw rozmawiałam z dzieckiem, dałam mu szansę, starałam się – nie pomagało. Nie mogę jednak zatrzymać w grupie osób, które zagrażają bezpieczeństwu pozostałych. Dzisiaj, kiedy widzę u kogoś „różki”, działam inaczej: staram się go mobilizować. Zawsze chwalę postępy, wystawiam go, żeby pokazywał ćwiczenia, które dobrze mu idą. Mówię: „Już jesteś świetny, jeśli jeszcze coś dołożysz, wszyscy będą z ciebie bardzo dumni”. Ja jestem dumna, zawsze podkreślam, że jestem z nich bardzo dumna. Uderzam w silną stronę uczniów, nie w wady.

Pracowałam często z bardzo trudną młodzieżą – to były na przykład nastolatki z małymi wyrokami, ze słownictwem od którego włos jeżył mi się na głowie. Jak zrobić z nimi układ? Po pierwsze należy mówić o swojej pasji z… pasją! Ale to jeszcze za mało. Trzeba każdego próbować poznać i umieć zrozumieć. Nie działa metoda przymusu – takie dziecko powie, że nic nie musi.

Myślę, że dla każdego dziecka – niezależnie od pochodzenia – ogromną motywację stanowi perspektywa występu. Niedawno moja grupa występowała na zakończeniu roku w Szkole Podstawowej nr 5 w Zakopanem, gdzie uczy się pięcioro z naszych dzieci. To było dla nich ogromne przeżycie – pokazywali się przed swoimi nauczycielami, kolegami, koleżankami. Kiedy zaczął się nasz pokaz, widzowie o mało nie weszli na scenę, żeby lepiej widzieć. Była niesamowita cisza. Potem spotkanie w klasie było niezwykłe miłe dla małych artystów: koledzy gratulowali, chwalili: „O, potrafisz takie rzeczy!”. W pracy z dziećmi, tak jak w sporcie, musi być „medal”.

Zachętę stwarzają też propozycje: kiedy widziałam, że ktoś jest bardzo zdolny, zachęcałam, by kontynuował tę pracę w swoim życiu. Może to da mu chleb? Tak aby po tej pięknej zabawie zostało coś więcej. Jedna z moich podopiecznych prowadziła sama zajęcia w ognisku wychowawczym w Warszawie i letnie kolonie w Konstancinie. Okazało się, że moja inicjatywa pozwoliła komuś znaleźć sposób zarabiania pieniędzy, sposób na życie.

Ewa Pręgowska

współpraca: Monika Kalinowska