CZAS IZOLACJI. Świat bez maski
Świat bez maski. Zapiski z kwarantanny
Jacek Zalewski
Zamknięte uniwersytety, odwołane imprezy masowe i wiece wyborcze, zakazane procesje, spacery i niektóre zakupy. Wyjście po butelkę wódki – rzecz do niedawna oczywista, niemal odruchowa – jawi się jako czynność heroiczna, wymagająca sprytu i umiejętności wyprowadzenia w pole policji. Nieoczekiwanie zrobiło się cicho i ta cisza w mieście potrafi przerazić – czy ktoś w ogóle zdawał sobie sprawę z faktu, że świat to miejsce, w którym jest za głośno? Ziemia na dewastację życia społecznego zareagowała ulgą: skutkiem tego, że człowiek niemal z dnia na dzień stał się marginesem, niestosowną dykteryjką, faux pas przyrody, skorupa ziemska przestała się telepać i od dawna nie była równie spokojna. To nadzwyczajna wiadomość, ale zignorowaliśmy ją, codzienne rachowanie liczby ofiar koronawirusa jest jednak bardziej ekscytujące, nudna dotąd dziedzina statystki została oficjalnie zrehabilitowana i dostarcza nam wrażeń, jakich pozamykani w domach oczekujemy, do jakich rościmy sobie prawo.
Zabójczość nowego wirusa nie jest nadzwyczajna, nadzwyczajny jest jednak strach przed nim, strach jakiego ludzkość in corpore dotąd nie doświadczyła. Jest on w gruncie rzeczy dobrodziejstwem, panika jaką wywołał umiarkowanie zabójczy zarazek daje nam doskonałą sposobność przeprowadzenia próby generalnej przed właściwym atakiem. Kiedy pojawi się faktyczny zabójca, być może będziemy mieli już doświadczenie w radzeniu sobie z kryzysem, a może nawet – kto wie – nauczymy się czegoś na błędach, których teraz popełniamy co niemiara.
Jest to pierwszy wirus, którego losy śledzą media całego świata, jego charakterystyka, przemieszczanie się, sposoby zabezpieczania się przed nim są przedmiotem intensywnego zainteresowania wszystkich, to prawie celebryta. Celebrytami są też chorzy: kim jest pacjent zero? Co jadł? Gdzie podróżował? Z kim się spotykał? – Na cóż nam to wiedzieć, skoro do życia (i śmierci) nie jest nam to w zupełności potrzebne? Motywacja jest podobna jak przy śledzeniu serwisów plotkarskich: nie strach, a niezdrowa ciekawość. Niewykluczony jest tedy scenariusz najgłupszy z możliwych, zamiast umierać jak dawniej, w samotności, z dala od świata, w najlepszym razie wśród rodziny, będziemy odchodzić ostrzelani zdjęciami paparazzi, rozdając autografy i ciesząc się piętnastoma minutami pośmiertnej sławy.
Przymusowy areszt we własnych domach sprawił, że sięgnęliśmy po stosowne lektury: w dobrym tonie jest przywoływać Dżumę Alberta Camusa i Miłość w czasach zarazy Gabriela Garcíi Márqueza. Ja jednak sięgam po książkę nieoczywistą, a może i niestosowną: Rok 1984 George’a Orwella. Do dzisiaj pamiętam towarzyszącą pierwszej lekturze fascynację konstruktorami świata totalnej inwigilacji, mój podziw dla ich zdolności tworzenia społeczeństw skończonych, gdzie rozwój – wymagający przecież jakiejś dozy wolności – został zlikwidowany dekretem. Stworzyć świat może nie doskonały, ale kompletny – oto sztuka, jakiej może dokonać tylko tyran i to nie każdy. I jeżeli skrycie pociągają nas takie projekty, to dlatego, że możemy w dużej skali, a co najważniejsze z zewnątrz, obserwować zabawy, którym sami chętnie byśmy się oddali, gdyby nie towarzyszące nam skrupuły i brak okazji do projektowania z podobnym rozmachem.
Przerażenie poczułem dopiero, kiedy przeczytałem, że koszmar totalności nie jest ograniczony do jednego tylko kraju, że za granicą panują takie same reguły. Ucieczka z niewoli i wydostanie się na zewnątrz jest niemożliwe, ponieważ zewnętrze nie istnieje…
Zaraza uczyniła nas niewolnikami na podobnych zasadach. Protestujemy przeciwko przymusowi siedzenia w domu, zakaz wstępu do lasów niemal uczynił z nas buntowników, ale w szerszej perspektywie nie ma to żadnego znaczenia. Różnica jest iluzoryczna, albowiem cały świat obecnie przechodzi kwarantannę. W lesie bylibyśmy tak samo zamknięci jak w pokoju: ze świata nie ma dokąd uciec.
Miasto, wreszcie puste, pozbawione swojego najbardziej irytującego balastu: człowieka. Jakaż chętka, żeby przespacerować się po tych wyludnionych ulicach, napawać cudowną obojętnością kamiennych budowli, ciszą niczym niezmąconej przestrzeni! Mieć takie miasto na własność, nie potykać się o bliźniego, nie oddychać tym samym powietrzem, nie musieć patrzeć na jego grymasy, nie czuć jego zapachu – to zawsze było moim pragnieniem. Ileż to razy wychodziłem na ulicę w skrytej nadziei, że mocą jakiegoś niesłychanego wydarzenia, może nawet nieszczęścia, wszyscy znikają! Tak właśnie wyobrażam sobie przedsionek nieba: martwe budowle i nikogo dookoła. A gdyby tak – marzyłem nieraz – zbawienie rozpoczęło się od mojego miasta, gdyby osądzono wszystkich z wyjątkiem mnie… albo na odwrót: być osądzonym i skazanym na wieczność tutaj, ale sam! Oto niebo, jakiego nie odmówiłbym i w którym czułbym się u siebie.
Krótki spacer przez głuche centrum wystarczy, żeby nabawić się niebezpiecznej iluzji, że jest się jedynym depozytariuszem tego z nagła otwartego terytorium. Łatwo bowiem zapomnieć, że po drugiej stronie murów, wewnątrz kamienic, biur i wieżowców tkwią tysiące nieszczęśników uwięzionych tam na tygodnie i miesiące za sprawą kaprysu przyrody i decyzji administracyjnej rządu. Każdy z nich chętnie wydostałby się z prowizorycznego więzienia, w jakie zmieniło się jego mieszkanie i miejsce pracy, na powrót wypełniłby swoją obecnością ulicę i w jakiś sposób zdegradował ją. Tłum to najgorsza choroba miasta, tymczasem tysiące desperatów czeka na pierwszy sygnał, żeby przywrócić miastu dawny, chory porządek.
Miasto opustoszałe jak po kataklizmie – źle napisałem, zwroty z czasów spokoju tracą teraz rację bytu. To w istocie miasto w trakcie kataklizmu, z rzadka spotykanych ludzi traktuję z paranoiczną podejrzliwością, jak żywe bomby biologiczne i mam wrażenie, że sam traktowany jestem podobnie, co uważam za ze wszech miar rozumne.
Takie miasto marzyło mi się od dawna: trzeba uważać, o czym się marzy.
Owo zdumienie, kiedy jednak spotkamy kogoś na ulicy. Co tam robi? Czego szuka? Dlaczego nie przestrzega zaleceń i zamiast siedzieć w domu, naraża nas – dosłownie – na przykrość bezpośredniej konfrontacji? Po tygodniach kwarantanny przechodzień jawi nam się jako anomalia, skandaliczna aberracja, groteskowe nadużycie. On sam zdaje sobie z tego sprawę, wie, że jego obecność jest warunkowa, a pozwolenie w każdej chwili może zostać cofnięte. Spójrzcie, jak idzie: niepewnie stawia kroki, dyskretnie rozgląda się na boki, a gdyby nie lęk przed śmiesznością, co chwila oglądałby się za siebie w obawie przed policją. Jego nieufność jest w zupełności uzasadniona, miasto odwykło od człowieka, a człowiek od miasta. Miejsce, które jeszcze niedawno traktował jak własne, nagle stało się zagrożeniem.
Teraz dopiero widać, jak bardzo miasto nie potrzebuje człowieka, jakim jest on zawalidrogą i szkodnikiem. Miasto idealne? Jeden człowiek na kilometr kwadratowy.
„Bądźcie pozdrowieni za potrzebę oczyszczenia rąk z niewidzialnego brudu świata…” – Kazimierz Dąbrowski chyba nie przewidział, że kiedyś jego słowom dopisana zostanie zupełnie niesłychana interpretacja. Jego złowieszczo proroczy wiersz pokazał, że w świecie, w którym wszystko stanęło na głowie, nadwrażliwość jest nową normą. Wreszcie, dodajmy, ponieważ jedynym uczciwym stanowiskiem wobec świata jest osłupienie, a w dalszej kolejności protest. Rzeczywistość? – Dziękuję, emigruję gdzie indziej. Nic bardziej racjonalnego, niż weto wobec świata, który zasługuje w najlepszym razie na ostrożność lub – przyznajmy to – na tęgą dawkę nieufności. Obmywać dłonie z brudu świata, unikać kontaktu z nim, także fizycznego – coś, co powinno być naszym programem już dawno, w końcu doczekało się pełnego poparcia społecznego. Świat nie zasługuje, żeby go dotykać, jest brudny nie tylko w sensie fizycznym, przeto wszelki kontakt z nim winien być ostatecznością okupioną sporą dawką wyrzeczenia.
Nadwrażliwcy teraz triumfują, ilu ich było ukrytych pośród nas, cierpiących tajemnie, wstydzących się swojej normalności à rebours? Nie wiemy i raczej się nie dowiemy, aczkolwiek oto podnoszą głowy, zaczynają swobodnie oddychać: nadszedł ich czas. Mogą też – i mają do tego pełne prawo – z wyższością patrzeć na tych, dla których dotąd byli pogardzanymi dziwakami, w najlepszym razie kimś godnym litości. To, co jeszcze wczoraj było zbzikowanym rytuałem garstki nieszczęśliwców, dzisiaj staje się obowiązkiem każdego. Wreszcie usprawiedliwione jest trzymanie się z daleka od wszystkiego, omijanie ludzi i tego, na czym spoczęły ich dłonie. Jeszcze trochę, a dotyk stanie się tabu w całej swojej rozciągłości. Szturchnąłeś kogoś? Nie ma takich słów, jakimi wyrazisz swoją skruchę. Niechcący dotknąłeś czyjejś ręki albo – zbrodnia najgorsza z możliwych – twarzy? Nie wywiniesz się przed ciupą. Ciało innego, w sensie społecznym, a kto wie czy i prywatnym, zostanie zakazane całkowicie. My zaś, patrząc na niego, będziemy po cichu zadawać sobie niedyskretne pytanie: ciekawe, kiedy po raz ostatni dotykał drugiego człowieka?
Hipermarket. Orszak potępieńców karnie i w milczeniu posuwa się w stronę wejścia na halę. Każdy z tych kandydatów do piekła ma twarz zakrytą maseczką, spoza niej czujnie spoziera na innych. Nie chodzi tu jednak o pustą ciekawość, czy bliźni wygląda w niej równie idiotycznie, co my. Do kawałka tkaniny na twarzy szybko się można przyzwyczaić, każdy egzemplarz jest inny, niektórzy chcą się wyróżnić, więc poza funkcjonalnością dochodzi jeszcze kwestia estetyczna, to już prawie rewia mody. Uświadamia nam ona, że nie ma takiego nieszczęścia, którego nie chcielibyśmy oswoić, a może i zbanalizować poprzez spłycenie go i nadanie mu charakteru anegdoty. Jeżeli tedy patrzymy na kogoś, kto stoi obok, to głównie w celu sprawdzenia, czy pod spodem wciąż tkwi człowiek, czy może strach, bezradność i posłuszeństwo zdegradowały go do poziomu bezwolnego automatu wykonującego jeszcze codzienne działania, podejmującego rutynowe czynności, ale żyjącego już tylko z przyzwyczajenia.
Widzimy jego trwożliwe spojrzenie i wiemy doskonale, że nasze nie jest mniej wylęknione, znamy nawet powód owego wspólnego lęku. Jeżeli tedy badamy to, co zostało z twarzy drugiego i szukamy tam czegoś więcej niż pustki, to przede wszystkim dlatego, iż mamy nadzieję, że nasza własna twarz nie wygląda tak samo, że nie stała się zastygłą skorupą i że wciąż możemy się łudzić posiadaniem resztek jakiejś głębi, czegoś istotnego, czego nie zabierze nam Bóg, Demon ani zaraza.
Niektórzy doszukują się w takim wizerunku gombrowiczowskiej gęby – błąd. Gębę można przyprawić sobie lub komuś, można ostatecznie stać się gębą, jednak obecna sytuacja to człowiek minus gęba, to człowiek wreszcie pozbawiony gęby, ktoś, kto wreszcie mógłby z tego powodu odetchnąć z ulgą, gdyby – ekwiwokując – gęby nie zasłaniał mu kawałek nienawistnej szmaty.
Maseczki nie unifikują i nie standaryzują, nie czynią z nas, niczym sui generis mundur, żołnierzy w groteskowej wojnie przeciw niewidzialnemu wrogowi. One odbierają nam to, co w nas najbardziej indywidualne: twarz.
„Twarz jest żywą obecnością, ekspresją. Życie ekspresji polega na rozbijaniu formy, w jakiej byt, pokazując się jako temat, jest właśnie dlatego ukryty. Twarz mówi. Ukazanie się twarzy jest już mową” (Emmanuel Lévinas). Niepodobna przecenić twarzy jako tego, co stanowi o sposobie, w jaki wchodzimy pomiędzy ludzi – teraz nam to odebrano. Stąd ów niepokój, skądinąd uzasadniony, kiedy w słusznym oddaleniu dwóch metrów od nas pojawia się istota z zakrytą twarzą. Kim jest? Czego się po niej spodziewać? Czy jej obecność nie jest dla mnie zagrożeniem? Przynajmniej na to ostatnie pytanie potrafimy sobie dość precyzyjnie odpowiedzieć: inny, którego jeszcze niedawno powitalibyśmy, a w przypływie desperacji być może nawet poszukiwali jego towarzystwa, teraz nie tylko zwiastuje niebezpieczeństwo, ale jest też rywalem w walce o przestrzeń i zasoby. Maska skutecznie blokuje mowę, inny to afatyczny wróg, istota nie z mojego świata, bardziej obcy niż stwór z odległej planety.
Na szczęście pozostają jeszcze oczy, wprawdzie pozbawione kontekstu, ale wciąż zaświadczające, że ich właściciel posiada jakieś życie wewnętrzne, być może podobne do naszego, zatem jednak coś nas z nim łączy, mamy z nim więcej wspólnego, niż gotowiśmy przyznać, to już prawie czułość. „Przez maskę prześwitują oczy, nie dający się ukryć język oczu. Oko nie lśni, lecz mówi” – jeszcze raz ów francuski filozof, którego niebywała intuicja okazuje się prawdziwa w tej sytuacji bez precedensu. Zasłonięcie twarzy dowodzi, z jak wielką katastrofą komunikacyjną mamy do czynienia i jak wiele tracimy jako istoty głębokie.
Twarz: coś, czego do niedawna mieliśmy dość, od czego z obrzydzeniem odwracaliśmy wzrok, a nawet uciekaliśmy, nagle stało się czymś tak niedostępnym, jak tylko możliwe. Oto ponura aporia: niegdyś utrata twarzy była gorsza, niż utrata życia, obecnie tracimy twarz, żeby ratować życie. Kto wie, być może jest to sposób na ostateczną rehabilitację twarzy, przedłużający się wymóg ukrywania jej może wyzwolić ostateczną tęsknotę za twarzą, pożądanie jej bez mała seksualne. „Kiedy przyjdzie kiedyś zdjąć maseczki, będziemy się czuli na ulicach nago, będziemy się podniecali ustami, jak w XIX wieku kawałkiem nóżki spod spódnicy do ziemi” (Michał Witkowski). Nie zdziwiłbym też się, gdyby za jakiś czas dekretem zlikwidowano maski i wprowadzono urzędowy nakaz wystawiania gęby do każdej ulicznej kamery. Jest tu bowiem kłopotliwy dla władzy paradoks: w świecie, w którym inwigilacja stała się religią, z dnia na dzień zakazano nam posiadania twarzy.
Nie dotykaj nosa, ust, w ogóle nie dotykaj twarzy. Przez oczy także można się zakazić. Najwięcej tego dyabelstwa jest na dłoniach – nie dotykaj dłoni, niczego nie dotykaj, a zwłaszcza siebie. Dobrze, że wirus nie przenosi się przez myśl: na razie można jeszcze myśleć swobodnie i bez ryzyka, że jakaś buntownicza idea sprowadzi na nas nieszczęście.
Kościół, totalna władza ani żadna instytucja nie potrafią nam odebrać pewności samego siebie równie skutecznie, co zaraza. Przed zagrożeniem ze strony drugiego człowieka możesz schronić się w sobie i we własnych otchłaniach znaleźć ratunek, zaraza jednak niszczy tę twierdzę od środka. Moje ciało jest moją własnością? Nie w czasie epidemii, kiedy zwraca się przeciwko mnie, staje się podejrzane, a w dogodnej chwili uderza i niszczy bez skrupułów. To jest właściwy moment, żeby marzyć o pozabiologicznej formie egzystencji.
Epidemia dotknęła także język, mało tego, sam język stał się plagą, z którą na próżno walczymy i której – ostatecznie – poddajemy się z braku alternatywy. Jeszcze niedawno wydawało nam się, że panujemy nad językiem, zważamy na dobór słów, niekiedy nawet – bezczelni w uzurpacji – roiliśmy sobie, że tylko od nas zależy, jakim językiem się posługujemy. Dzisiaj to niemożliwe. Zewsząd atakują nas słowa, przed którymi nie uchroni żadna kwarantanna, których nie zniszczy żaden lek ani szczepionka. „Koronawirus” – słowo nie brzmi nadzwyczajnie złowieszczo, ale przez samą nadobecność zwiastuje grozę, a my mamy świadomość, że nie usuniemy go z językowego krwioobiegu równie łatwo co z naszych ciał jego desygnatu. Trzymamy się z daleka od koronawirusa, siedzimy w domu, przestrzegamy kwarantanny, a mimo to słowo towarzyszy nam każdego dnia, bez mała dwadzieścia cztery godziny na dobę. Czytamy o koronawirusie, myślimy o koronawirusie, projektujemy swój plan dnia z uwzględnieniem koronawirusa, wyprawiamy się do sklepu, mając nadzieję, że nie dopadnie nas koronawirus i zasypiamy, mając nadzieję, że następnego dnia będzie lepiej. Koronawirus jest z nami przy biurku, idzie z nami do kuchni, a wieczorem wpuszczamy go do własnego łóżka. O jego zgubnym działaniu najlepiej świadczy brak emocji, z jakim je wymawiamy lub czytamy. Nie zgrzyta, nie kłuje, jeżeli niepokoi, to w umiarkowanym stopniu. Przez nadmierne wyeksponowanie stało się dla nas przezroczyste, a my zatraciliśmy wobec niego czujność i miast traktować je jak intruza, widzimy w nim atrakcję. Owszem, delektujemy się nim, pożądamy go i sycimy się każdym jego przejawem. Jakiż niepokój nas ogarnia, kiedy zbyt długo o nim nie słyszeliśmy, kiedy nie dostarczyliśmy sobie niezbędnej dawki negatywnych wrażeń! Bez wątpienia, po nieuniknionym przezwyciężeniu epidemii, jego zniknięcie pozostawi po sobie pustkę, a nas wtrąci w żal jak po utracie czegoś bliskiego. Jeszcze będziemy z sentymentem wspominać słowo, które powinno nas przyprawiać o gęsią skórkę.
Kiedy napisałem do profesor Jadwigi Mizińskiej o sukcesie, jaki święci to słowo w naszych umysłach, odpisała, że pobiło częstością użycia inny popularny wyraz na „k”. Doprawdy, niedługo zatęsknimy za tym poprzednim wyrazem, jeszcze będziemy sobie życzyć jego kłopotliwej supremacji i marzyć o regresie, jakim była jego wszechobecność w przestrzeni publicznej. Tymczasem hołubimy nowość i pozwalamy jej triumfować w naszych myślach, rozmowach i przy lekturze gazet.
Kolejne modne słowo to „obostrzenia”. Jeżeli dobrze pamiętam, nigdy nie miałem powodu go użyć, możliwe nawet, że dotąd się z nim nie spotkałem, teraz jest wszędzie. Zupełnie jakby czekało swojego czasu, tych piętnastu minut lingwistycznej sławy. Jest w tym jakaś upiorna paralela: z jednej strony nikomu nieznany wirus żyjący od tysięcy lat w organizmach nietoperzy i cierpliwie dojrzewający do swojego debiutu – a z drugiej słowo, schowane w kąt języka i również czekające na moment chwały. Spotkały się właśnie teraz i sprzymierzyły, by rozprzęgać nasze życie i organizować je na nowo.
„Pacjent zero” wyleczony, wyszedł ze szpitala w asyście kamer. Fetowany przez telewizję powiedział, że czuje się dobrze, dostał kolejny „dar życia”, dziękuje Bogu i lekarzom.
Łatwo sobie wyobrazić, choć może jeszcze nie przy tej epidemii, że życie stanie się towarem deficytowym, a my snując się po pozbawionym człowieka globie, zrazu będziemy dziękowali za każdy kolejny dzień, by potem przeklinać go i szukać sposobu na zrzeczenie się dokuczliwego daru.
Owo rozczarowanie epidemią, z jakim spotykamy się tu i ówdzie. Marzył nam się spektakl na miarę wyginięcia dinozaurów, groza doprowadzająca do wrzenia krew, kapitulacja poprzedzona efektami specjalnymi, tymczasem apokalipsa sprowadza się do siedzenia w domu i taśmowego oglądania filmów przez internet. Być może faktycznie nie zasługujemy na nic bardziej spektakularnego, możliwe nawet, że jesteśmy niegodni końca świata, pozwolono nam go obejrzeć przez szybę, podczas gdy ten właściwy szykowany jest pokoleniom bardziej wartym tego zaszczytu. Umrzeć… z nudów, na kwarantannie – czy jest afront bardziej dojmujący, dyshonor bardziej uwłaczający naszym podszytym ambicją pragnieniom degrengolady?
Jesteśmy bohaterami własnych wyobrażeń o końcu świata – okazuje się, że w rzeczywistości nie jest on tak widowiskowy, jak go sobie dotąd wymyślaliśmy, jakiego byśmy pragnęli, ale jeżeli jakimś cudem przeżyjemy go, będziemy już marzyli z mniejszym rozmachem.
I to jest być może najbardziej przykry długofalowy skutek aktualnego końca świata.
kwiecień 2020
Jacek Zalewski
Jacek Zalewski – ur. w 1975 r. w Lublinie. Absolwent filozofii UMCS w Lublinie. Pisarz i dziennikarz. Zadebiutował w nieistniejącym już lubelskim miesięczniku kulturalnym „Na przykład”. Autor filozoficznej książki „Wstęp do wątpienia” oraz powieści „Szpila” (w druku) w której opisał realia pracy w dużym portalu internetowym. Autor wielu esejów publikowanych m.in. w „Twórczości”, „Akcencie” i „Czasie Kultury” oraz tekstów naukowych zamieszczanych w publikacjach książkowych uniwersytetów m.in. Lublina, Rzeszowa, Torunia i Olsztyna.
Kultura Enter
2020/03 nr 95–96