Dlaczego? Ale…
Zapraszamy do lektury wybranych tekstów z kwartalnika „Kresy”. Cykl przedruków inaugurujemy kontrowersyjną wypowiedzią Jana Sowy (wraz z polemicznymi replikami Macieja Gduli i Piotra Kosiewskiego) w rozpisanej przez „Kresy” ankiecie „Sztuka, lewica, dialog?” poświęconej tematowi ideologicznych uwikłań krytyki sztuki. Artykuł Piotra Kosiewskiego w wersji „papierowej” został opublikowany w „Kresach” nr 3 (80) 2009.
Czy należy komentować zamówiony tekst? Zdaję sobie sprawę, że – jako redaktor pisma – znajduję się w uprzywilejowanej sytuacji. Jednak mimo to zdecydowałem się napisać kilka słów polemiki.
Dlaczego?
Z wielu powodów to robię. Tekst Jana Sowy „Galeryjne mendy muszą być trendy, czyli system lewicowej mody”, ogłoszony w tegorocznym numerze 1−2 „Kresów”, wywołał spore zamieszanie. Pojawiło się wiele oburzonych głosów. Pytano, dlaczego redakcja opublikowała artykuł, którego autor sięga po argumenty rodem z jakiegoś tabloidu czy prawicowego tygodnika? Dlaczego − zatem? Ponieważ został zamówiony. Ponieważ rolą redakcji nie jest ograniczanie swobody dyskusji. Ponieważ sztuka w Polsce jest dzisiaj w dobrej sytuacji i nie ma potrzeby trzebienia każdego krytycznego głosu w imię obrony jakiejś zagrożonej wspólnoty. Został wreszcie wydrukowany, ponieważ poruszane przez Jana Sowę kwestie są elementem aktualnego sporu. Wokół nich trwały i nadał będą trwać debaty. To zapewne najważniejszy z wymienionych przeze mnie powodów.
Zarzuty padające w tekście Galeryjne mendy muszą być trendy – koniunkturalizm, uleganie modom, nieetyczne czy niemoralne postępowanie – nie są po raz pierwszy stawiane. Artyści od dawna muszą się z nimi mierzyć. Nie ma jednak sensu obnosić się z moralnym oburzeniem: co to za zaglądanie do garnka i pod kołdrę. Pisanie o twórczości od zarania było związane z podglądaniem życia artystów. Dziś także nie patrzymy na dzieła w oderwaniu od funkcji społecznych pełnionych przez ich twórców, przyglądamy się głoszonym przez nich poglądom, zwracamy uwagę na płeć czy też seksualność autora. Wszystko to nie sprawia, że należy się zgadzać się z argumentacją przedstawioną przez Jana Sowę. Przeciwnie, trzeba o tym dyskutować, publicznie, otwarcie, a nie tylko w korytarzach galerii i modnych pubach. Niezależnie od tego, czy określa się swoje własne sympatie jako lewicowe, liberalne, czy prawicowe. Niezależnie od tego, czy jest się zaangażowanym działaczem, czy też zdystansowanym obserwatorem. Wreszcie niezależnie od tego, czy ceni się twórczość krytykowanych przez niego artystów, czy też potępia się ją w czambuł.
Ale…
Sztuka została całkowicie wchłonięta przez kulturę mieszczańską, stając się luksusową armaturą burżuazji, jej intelektualną rozrywką lub fabryką ekstremalnie drogich bibelotów przeznaczonych do dekoracji mieszczańskich salonów – pisze w swoim tekście Jan Sowa. I dalej dodaje: Artyści stają się gwiazdami mediów, a ich portrety zdobią okładki wysokonakładowych magazynów […], banki kolekcjonują sztukę, a galerie sztuki wyglądają jak banki (s. 178).1 Nie jest to zbyt nowa diagnoza, ale nie mam poczucia, by autor tych słów stroił się w szatki domorosłego odkrywcy. Więcej, sztuka – jak sam podkreśla – od samego początku wikłała się w relacje z władzą.
Od dawna można także usłyszeć zarzuty podobne do stawianych przez Jana Sowę. Są one formułowane przez krytyków współczesnej twórczości z prawej i lewej strony. Znacznie ciekawsze są jego uwagi na temat sztuki określanej mianem zaangażowanej. Namawia on, by nie poprzestawać na pytaniu o to, o czym są prace, nie zadowalać się deklaracjami artystów czy hasłami wygłaszanymi przez krytyków i kuratorów, lecz dociekać – jak pisze – kto i jakie instytucje realizują projekty, za czyje pieniądze, kto je ogląda i o nich rozmawia (robotnicy? gospodynie domowe? więźniarki? naukowcy? inni artyści? dziennikarze wysokonakładowych mediów? menedżerowie korporacji?) itd.. I dodaje, że rozważana z takiego punktu widzenia sztuka jawi się jako aktywność prawie całkowicie zamknięta w obiegu burżuazyjno−kapitalistycznym. Nie ma więc mowy o jej lewicowym zaangażowaniu. (178)
Pozostaje zatem wspomniane przez niego: „prawie całkowicie”. Jan Sowa mówi: tak, można znaleźć przykłady sztuki zaangażowanej, ale należy sprawdzać czy jakieś przedsięwzięcie, inicjatywa, projekt […] może przyczynić się do społecznego postępu.Proponuje więc podwójny sprawdzian: nakazuje przyglądać się odbiorcy i jednocześnie patrzeć na realny wpływ, zmianę jaką wprowadza działanie artysty. Wreszcie domaga się, by sztuka taka nie tylko deklaratywnie, lecz realnie miała charakter partycypacyjny.
Cały wywód Sowy może brzmieć przekonywująco, ale pozostaje kilka dość zasadniczych pytań. Na przykład kto jest według niego pożądanym, lewicowym odbiorcą. Czy jedynie wyliczeni przez niego robotnicy, gospodynie domowe, więźniarki? Może to naiwna wątpliwość, ale nie wiem też – to bardziej zasadnicza kwestia – czym według niego w ogóle jest lewicowość. Czy według niego lewicowy projekt ma mieć charakter powszechny, czy jest adresowany jedynie do określonych grup społecznych? Za tym idzie kolejne pytanie: o skuteczność obranej strategii. Czy celem jest zaistnienie w sferze publicznej poglądów lewicowych, wpływanie na opinie, a następnie doprowadzanie do realnych zmian, czy też sytuuje się siebie jako alternatywę, stale pozostającą w kontrze do głównego nurtu. Pierwsza z tych postaw zawsze grozi uwiarygodnianiu istniejącego status quo (ktoś radykalniejszy powie, że jedynie temu służy). A druga? Na pewno nie zmusza do wchodzenia w kompromisy, daje komfort ideowej czystości i poczucie bycia nie skalanym.
Jak pisał niedawno Jan Sowa przy okazji Kongresu Kultury Polskiej: ci, którzy decydują się odegrać […] krytyczną rolę w liberalnej farsie i uważają, że wbijają w ten sposób szpicę wywrotowej awangardy w konserwatywny mainstream, wpadają de facto w pułapkę, którą mainstream zastawił już kilka dekad temu na nowe ruchy społeczne na Zachodzie – marginalizacja przez partycypację. Zadziwiające jest dla mnie w tym wszystkim wyjątkowe przywiązanie tego rodzaju krytyków do wiary we własną esencję. Ich zdaniem nieważne, jak głęboko zabrną w oficjalny dyskurs, wciąż wypowiadają się swoim własnym, czystym i niezależnym głosem. W rzeczywistości padają raczej ofiarą władzy dyskursu – to on mówi nimi.2 Czyli można sądzić – prymitywizując ten subtelny wywód – każda postawa nie−liberalna, czyli na przykład lewicowa, która zdobywa znaczenie i jej głos staje się silnie słyszalny, nie mówiąc już o tym, że dąży do zajęcia hegemonicznej pozycji, staje się podejrzana. Gorzej, zostaje zneutralizowana i służy jedynie wzmacnianiu dominującego nurtu (co prawda w tym samym tekście Sowa zauważa, że nie da się zwalczyć alienacji przy pomocy wyalienowanych środków, ale jak to pogodzić z wcześniejszym wywodem autora?).
Odłóżmy jednak na bok ogólne kwestie. Nie mam bowiem złudzeń, że kontrowersje wzbudziły przede wszystkim passusy w tekście Jana Sowy poświęcone dwóm artystom. To one, a nie rozważania o „prawdziwej” i „pozornej” lewicowości, wzbudziły najwięcej emocji. Nie ulega też wątpliwości, że autor był bardzo świadomy swej prowokacji.
Za swój cel obrał dwóch twórców kojarzonych w Polsce z lewicą: Wilhelma Sasnala i Artura Żmijewskiego. W przypadku pierwszego z nich uważa, że opowiedzenie się za lewicą było sposobem na własne kompleksy, podbudowaniem własnej pozycji (by nie być już „galeryjną mendą” przywoływaną w tytule artykułu) oraz – o zgrozo! – cwanym ruchem marketingowym. Sowa ma rację, zwracając uwagę, że trudno w twórczości Sasnala wskazać na mocne wątki i tematy o charakterze lewicowym. A czy twierdzi to sam artysta? Nie zauważyłem podobnej jego deklaracji. Nie raz zresztą mówił, że ma wątpliwości czy sztuka, a zwłaszcza jego, ma moc realnej zmiany. Chociażby w rozmowie zamieszczonej w „Kresach” podkreślał: Sztuka może być pretekstem do dyskusji, lecz nie daje odpowiedzi. Ja w to nie wierzę. I dalej mówił:nie wierzę, że zmienia świat. Oczywiście Dziady w 1968 roku potrafiły zmienić rzeczywistość, ale nie wiem czy nie był to zbieg okoliczności. […] Czy zdarza się, że ktoś ogląda film, a następnie wychodzi na ulicę i chce dokonać rewolucji? Jestem w stanie wyobrazić sobie, że kino potrafi wzbudzić tak silne emocje, nie zbudowane na refleksji, lecz bardzo prymarne. Natomiast nie wierzę, że sztuka tak intymna, jak malarstwo może zmienić świat.3 Wreszcie Sasnal nie raz podkreślał, że dla niego lewicowość to postawa obywatelska. Jego wystąpienie służyło publicznemu poparciu bliskich jemu poglądów. Sowa na to wszystko opowiada: to nieprawda.
Innego rodzaju zarzuty stawia Arturowi Żmijewskiemu. Są one jeszcze bardziej poważne. Według Sowy dokonuje on nieetycznych manipulacji i – co gorsze – zbija na tym symboliczny kapitał. Tymczasem od artysty lewicowego trzeba oczekiwać wyczucia i empatii.
Czegóż tu nie mamy: obłuda, koniunkturalizm, wreszcie nieetyczność. Jan Sowa okazuje się… surowym moralistą. Nie pierwszym zresztą w dziejach, który lewicowość wiązał z postawą osobistą. Ten sposób myślenia ma bardzo długą tradycję. Twórcy wiązani z lewą stroną nie raz już byli pod tym kątem sprawdzani. Robili to zarówno ich zwolennicy, jak i przeciwnicy (by przypomnieć modną przed paru laty książkę Intelektualiści Paula Johnsona). Dla jednych i drugich istnieje silny związek między osobistym życiem twórcy i głoszonymi przezeń poglądami. Oczywiście, można kpić z tego, czy miarą lewicowości jest status majątkowy i społeczny, postępowanie w życiu osobistym (tym akurat nie zajmuje się Sowa), czy tym bardziej etyczność w samym procesie twórczym. Jednak dla moralistów z pytaniem o te wszystkie kwestie wiąże się fundamentalna kwestią wiarygodności.
Nie będę jednak zajmował się ani zarzutem o leczeniu własnych kompleksów, ani wizją artysty lewicowego jako obowiązkowo klepiącego biedę. One kompletnie mnie nie interesują. Nie czuję się jakimś dysponentem lewicowych idei i nie muszę innych przymierzać do idealnego podług mnie wzorca. Pozwolę sobie również pominąć pytanie o etyczność działań artystycznych, bynajmniej nie z powodu lekceważenia tej kwestii. Wręcz przeciwnie, uważam ten problem za istotny. Jednak zbyt łatwo stawia się podobne zarzuty (bo też mają one dużą siłę rażenia).
Kwestia etyczności i nieetyczności działań wymaga dłuższego wywodu i tylko przypomnę, że podobne zarzuty stawiano także artystom wymienianym przez Jana Sowę jako pozytywne wzorce: Grzegorzowi Klamanowi i Zbigniewowi Liberze (czy zasadnie, podobnie jak w przypadku Artura Żmijewskiego, to już inna sprawa). Pisano przecież między innymi o nieludzkim wykorzystywaniu przez pierwszego z nich szczątków ludzkich, a drugiego oskarżano o żerowanie na Holokauście. Jan Sowa jakoś o tych wątpliwościach zapomniał.
Zatrzymam się jedynie przy innym zarzucie postawionym w jego tekście. Pisze on o koniunkturalizmie i zbijaniu społecznego kapitału na deklarowanej lewicowości. Wyrzuca to Wilhelmowi Sasnalowi, ale też – może mniej wprost – kieruje swe oskarżenia wobec Artura Żmijewskiego. Niejako przy okazji dostało się także „Krytyce Politycznej”. Według Sowy mamy dziś do czynienia przede wszystkim z podążaniem wygodnym i modnym szlakiem. Artyści poszli za tym, co jest oczekiwane przez dominujący nurt. Wykonywane przez nich gesty służą jedynie uwiarygodnieniu się i zdobyciu poklasku establishmentu. W tym momencie zaczynam mieć wątpliwości: o jakim establishmencie on pisze? O jakimś hipotetycznym bycie czy też umieszcza swoje zarzuty w lokalnym, polskim kontekście? A jeżeli tak, to czy ma myśli nadwiślański establishment artystyczny, czy też myśli o znacznie szerszej grupie?
O poglądach światka galerii artystycznych nie chciałbym wyrokować. Nie znam ich na tyle, by silić się na jakieś uogólnienia. Nie on zresztą był podstawowym adresatem wypowiedzi obu twórców. W drugim przypadku teza o lewicowości polskiego mainstreamu – lub oczekiwaniu składania takich deklaracji – jest delikatnie mówiąc zaskakująca. Nie uda się tego wywnioskować zarówno z wyniku badań dorosłej części populacji, jak i na postawie analizy poglądów dominujących w debacie publicznej, w obiegu medialnym czy na scenie politycznej. Warto sięgnąć do rozlicznych badań opinii publicznej, także tych wykraczających poza doraźny medialny cel, jak Diagnoza społeczna przygotowana pod kierownictwem Janusza Czapińskiego. Wszystkie pokazują dominację postaw prawicowych, konserwatywnych i tradycjonalistycznych. Tak było w 2005 roku, tak też również obecnie (patrz badania CBOS−u z sierpnia i września 2009 roku).4
Pisałem już w „Kresach” na temat wprowadzenia Igora Stokfiszewskiego do działuIdee w bardzo ważnych Tekstyliach bis. Nie chcę jakoś obsesyjnie zajmować się tym tekstem, ale warto go przywołać, bo to dzieło środowiska, z którym jest związany Jan Sowa. W swym tekście Stokfiszewski – jak wiadomo – ogłasza dominację postaw lewicowych w pokoleniu lat 70.5
Tę tezę odzwierciedla również dobór haseł. Łatwość, z jaką pominięto w nim głośnie – także medialnie − nazwiska reprezentantów młodej prawicy zaskakuje, ale pokazuje, jak prezentowana wizja rzeczywistości jest naznaczona własnym doświadczeniem.
Podobny problem mam z tekstem Sowy. Nie pamiętam, by na fali protestu przeciwko rządom Jarosława Kaczyńskiego mieliśmy do czynienia z serią lewicowych nawróceń. O ile mnie pamięć nie myli, w wyborach 2007 roku wygrała partia obnosząca się z konserwatywnym obliczem, projekt centro−lewicowy raczej nie mógł mówić o sukcesie, zaś media nie stały się nagle „różowe”.
W 2006 roku Pentor przeprowadził badania dla tygodnika „Wprost” wśród dziennikarzy reprezentujących największe polskie media.6 Pominę kwestię dotyczącą preferencji partyjnych (z radykalną dominacją Platformy Obywatelskiej). Z dzisiejszej perspektywy istotniejsze są odpowiedzi na inne pytania zadane w tej ankiecie. 75 procent dziennikarzy uznaje podatek liniowy za korzystny dla gospodarki, 65 procent uważa, że szkolnictwo wyższe powinno być częściowo odpłatne, 68 procent za najlepszą formę polityki prorodzinnej uznaje zmniejszenie kosztów pracy (ale też – trzeba to przyznać, 61 procent popiera częściową dopuszczalność przerywania ciąży). To tylko jeden przykład. Czy rzeczywiście w polskiej sytuacji najbardziej oczywistym i koniunkturalnym ruchem było deklarowanie przez artystów lewicowych sympatii (pamiętając – dodatkowo – o medialnych atakach na sztukę po 1989 roku)?
Nie będę upierał się, że zadeklarowanie przez Wilhelma Sasnala lewicowości było jakimś heroicznym czynem. Oczywiście, że nie! On jedynie ogłosił publicznie – jako artysta – swe poglądy polityczne (co w Polsce – wbrew temu, co twierdzi Sowa – nadal nie jest zbyt dobrze widziane) i do tego okazały się one lewicowe (a słowa „lewica” było, a w niektórych kręgach nadal jest używane jako obelga). Rozumiem, że antylewicowe postawy były obce w kręgu Ha!art−u. Jednak, powtarzam, nie do niego przede wszystkim była zaadresowana deklaracja artysty.
Uważam również, że gest Wilhelma Sasnala przyczynił się do uprawomocnienia w obiegu publicznym postawy lewicowej (nawet jeżeli była to jedynie werbalna deklaracja). To nie lewicowość – jak uważa Sowa – posłużyła Sasnalowi do legitymizacji i potwierdzenia jego, także ekonomicznej pozycji. Wręcz przeciwnie – sądzę – to ekonomiczny sukces spowodował, że media, z dominującym w nich neoliberalnym wzorcem, zaakceptowały jego polityczne samookreślenie (nawet jeżeli uznały ten gest za jakąś artystyczną fanaberię). Podobnie jak międzynarodowy sukces prac Artura Żmijewskiego pomógł w dostrzeżeniu jego wypowiedzi w polskim popularnym obiegu.
Powiedziałbym nawet, że dzięki akcesowi Wilhelma Sasnala, a zwłaszcza Artura Żmijewskiego do „Krytyki Politycznej”, po raz pierwszy od lat sztuki wizualne stały się istotnym partnerem w szerszym nurcie intelektualnym, artyści zyskali odbiorców dalece wykraczających poza krąg bywalców tradycyjnych galerii. Natomiast manifest Stosowane sztuki społeczne tego ostatniego stał się – od wielu lat – pierwszym publicznie dyskutowanym tekstem jakiegoś artysty.
I ostatnia już kwestia. Czytając wypowiedź Jana Sowy można odnieść wrażenie, że znajdowanie się na marginesie nobilituje. Nie neguję istnienia artystów o autentycznie lewicowym światopoglądzie – pisze – stanowią oni jednak grupę niewielką, a ich praktyki ze względu na dominujący model sztuki−na−usługach−burżuazji nie mają szans przedostać się do centrum artystycznego dyskursu i muszą wegetować na jego obrzeżach (zarówno symbolicznych, jak i geograficznych). (s. 181). Tylko czy wymieniani przez niego w tekście artyści – Zbigniew Libera, Grzegorz Klaman, Robert Rumas czy Roman Dziadkiewicz – są na marginesie polskiego życia artystycznego? Czy są nieobecni w głównych galeriach (na przykład Zachęta, Zamek Ujazdowski), ich twórczość nie jest dostrzegana przez krytyków i ignorowana przez główne media? Na szczęście nie. Chyba, że Sowa ma myśli innych, nawet nie wspomnianych przez siebie, twórców. Nota bene sam również nie bardzo pasuje na bohatera lewicy pozbawionego prawa głosu.
Czy przypadkiem nie mamy do czynienia z bardzo określoną, świadomą strategią autodefiniowania siebie jako mniejszości: jedynej, prawdziwej, autentycznej? Z przywdzianiem szat prześladowanej ofiary. To może być status bardzo pociągający, a nawet sexy. Co więcej, być może jest to strategia bardziej perspektywiczna. Nie od dziś wiadomo, jak szybko się zużywa się to, co znajduje się w centrum establishmentu (o czym przekonał się ostatnio nawet tak bardzo sprawny Damian Hirst). Nawet jeżeli w istocie jest się częścią mainstreamu, to lepiej przekonywać innych o swoim wykluczeniu. Co ciekawe, to postawa dobrze ćwiczona na polskiej prawicy, która nawet uzyskawszy w ostatnich latach znaczący wpływ na wielkie media, nadal uważa się za prześladowany zakon nosicieli prawdy. W przywoływanych już uwagach o Kongresie Kultury Polskiej Jan Sowa pisał: Trzeba zmienić zasady rządzące dzieleniem postrzegalnego tak, aby być słyszalnym z miejsca, które się z własnej woli zajmuje, a nie z tego, które wyznacza dla nas władza.7 Ciekawe, jakie będzie to miejsce. Jakiś czas temu Cezary Michalski pisząc o nieprzejednanych reprezentantach polskiej konserwatywnej prawicy, użył określenia: męczennicy na pluszowym krzyżu. To, jak podkreślał, dość wygodna postawa. A być może także zaraźliwa.
________________________________________________________________________
1Wszystkie cytaty z Jana Sowy, jeżeli nie zaznaczono innego źródła, pochodzą z tekstu Galeryjne mendy muszą być trendy, czyli system lewicowej mody, „Kresy” 2009, nr 1−2.
2J. Sowa, Kongres, http://obieg.pl/wydarzenie/14142#19