Strona główna/Dlaczego Białorusin nie słyszy głosu kultury?

Dlaczego Białorusin nie słyszy głosu kultury?

Posługujący się językiem białoruskim działacz kultury nie ma szans stać się liderem politycznym. Czy białoruska inteligencja ponosi odpowiedzialność za postawę dużej części swoich rodaków? Oczywiście – inna postawa białoruskiego społeczeństwa jest niemożliwa.

19 grudnia 2010 roku w Białorusi odbyły się wybory prezydenckie. Po raz kolejny „zwycięstwo odniósł” Aleksander Łukaszenka. Piszę ten wyraz w cudzysłowie, bowiem, tak jak podczas poprzednich wyborów, głosowanie trwało aż 5 dni, a cała procedura znów wyglądała jak operacja specjalna (obowiązkiem każdego studenta, wojskowego, milicjanta, urzędnika, nauczyciela szkolnego lub akademickiego i praktycznie każdej osoby pracującej było właśnie zagłosować w przededniu 19 grudnia). Przedstawiciele opozycji zostali dopuszczeni do obserwacji procesu liczenia głosów – i to dopiero w ostatnim dniu głosowania – tylko w kilkunastu spośród ponad sześciu tysięcy punktów wyborczych, istniejących wówczas na terytorium całego kraju. Wyniki uzyskane przez poszczególnych kandydatów na prezydenta w częściowo kontrolowanych przez obserwatorów punktach w Mińsku, a także w obwodach witebskim, grodzieńskim, homelskim, były następujące: Aleksander Łukaszenka otrzymał od 35 do 52 procent głosów, zaś jego główni oponenci mogli legitymować się następującą liczbą głosów: były wiceminister spraw zagranicznych i jeden z koordynatorów akcji „Europejska Białoruś” Andrej Sannikau otrzymał od 16 do 23 procent, wiceprezes Zjednoczonej Partii Obywatelskiej Jarosław Romańczuk – od 5 do 11 procent, znakomity poeta białoruski oraz lider akcji „Mów prawdę!” Uładzimir Niaklajeu – od 5 do 8 procent.

Warto dodać, że Uładzimir Niaklajeu jako polityk formalnie wystartował dopiero na początku 2010 roku, stając na czele wspomnianej akcji, o której było głośno w kraju przez cały miniony rok. Jednak od kilkunastu lat jest on w Białorusi postacią bardzo znaną. Po pierwsze, jeszcze w latach 80. Niaklajeu zdobył rozgłos m.in. jako autor tekstów wielkich muzycznych przebojów, których popularność przekraczała granice ówczesnej Białorusi Sowieckiej. W czasach pierestrojki był aktywnie popierany przez reformatorską frakcję Komsomołu – oficjalnej białoruskiej młodzieżówki; w 1988 roku stanął na czele nowego czasopisma „Krynica”, wydawanego w językach białoruskim i rosyjskim w nakładzie ponad pół miliona egzemplarzy, co było nie lada osiągnięciem, jeżeli brać pod uwagę ilość mieszkańców kraju (ok. 10 mln). Od roku 1994 Uładzimir Niaklajeu działał jako redaktor naczelny zupełnie innej „Krynicy” – wydawanego już tylko po białorusku pisma intelektualistów i czołowych pisarzy Białorusi. Zaraz po objęciu władzy przez Aleksandra Łukaszenkę pozycja Niaklajeua nie była zagrożona, bo część zaprzyjaźnionych z nim działaczy byłego Komsomołu (którego działalność, dzięki staraniom Białoruskiego Frontu Ludowego, została w latach 1991–1993 zawieszona), i innych cieszących się wówczas dużymi wpływami osób, przed wyborami 1994 roku poparła właśnie Łukaszenkę, dostrzegając w tym szansę własnego awansu politycznego.

Trzeba powiedzieć, że pomimo faktu stałego poparcia Niaklajeua przez komsomolców (m.in. przez ostatniego szefa organizacji za czasów komunistycznych, a po roku 2000 korespondenta „Gazety Wyborczej” Alaksandra Fiedutę), najwybitniejsi białoruscy intelektualiści, wrogo nastawieni do władz komunistycznych (np. Ryhor Baradulin, Uładzimir Arłou, Walancin Akudowicz, a nawet legendarny Wasyl Bykau) nigdy nie odwrócili się od niego, widząc w Niaklajeuie co najmniej osobę spoza establishmentu, walczącą o tożsamość białoruską. W drugiej połowie lat 90. Niaklajeu próbował wpływać na otoczenie Łukaszenki – już jako szef Związku Pisarzy Białoruskich i redaktor naczelny głównego dotowanego przez państwo tygodnika artystyczno­‑literackiego „Litaratura i Mastactwa”. Ta współpraca szybko się załamała, bo reżim już wtedy postawił sobie zupełnie inne cele, niż promowanie demokratycznej kultury białoruskiej. Dlatego w 1999 roku Niaklajeu został zmuszony do emigracji. Wyjechał do Polski, później mieszkał w Finlandii, jednak w roku 2004 postanowił wrócić na Białoruś. Jego utwory oczywiście zostały usunięte z kanonu lektur szkolnych, ponieważ nie przyjął ugodowej postawy wobec reżimu.

Uładzimir Niaklajeu prowadził w 2010 roku najbardziej agresywną i nowoczesną pod względem technologicznym kampanię wyborczą. Ponadto, według oceny niezależnych ekspertów, spośród grona opozycyjnych kandydatów miał najlepsze wsparcie finansowe. Charyzmatyczny Niaklajeu błyskotliwie recytował własne wiersze: wers „Przyszedłem, żebyście zwyciężyli” został efektownym hasłem całej kampanii. W ostatnim dniu głosowania, 50 minut przed zamknięcem lokali wyborczych, Uładzimir Niaklajeu został dotkliwie pobity przez milicję. W ciągu kilku minut informacje o tym fakcie dotarły do setek tysięcy Białorusinów, co zdaniem obserwatorów stało się jeszcze jednym z powodów mobilizacji sympatyków opozycji podczas wiecu w centrum Mińska. Wtedy właśnie demonstranci zostali brutalnie rozpędzeni, zaaresztowano co najmniej 790 osób, w tym siedmiu kontrkandydatów urzędującego prezydenta. Samego Niaklajeua tej samej nocy służby specjalne porwały ze szpitala, wywożąc w nieznanym kierunku (później okazało się, że został zamknięty w tzw. „amerykance” – więzieniu KGB, które od czasów terroru stalinowskiego cieszy się ponurą sławą).

Cały świat objęła kampania protestów przeciwko porwaniu i uwięzieniu białoruskiego poety i polityka: głos w niej zabrali m.in. Vacláv Havel, Wisława Szymborska, Tom Stoppard, Jewgienij Jewtuszenko, George Bush jr, PEN­‑kluby z wielu krajów i kontynentów. Jednak w Białorusi na ten temat panowała cisza. Poza kilkoma ośrodkami intelektualistów oraz obrońcami praw człowieka nie było prawie żadnych gwałtownych protestów. Dlaczego? Prawdopodobnie dlatego, że posługujący się językiem białoruskim poeta czy jakikolwiek inny działacz kultury nie ma szans we współczesnej Białorusi stać się wieszczem narodowym, ani cieszącym się istotną popularnością liderem politycznym.

W tym miejscu potrzebne jest sięgnięcie do białoruskiej historii – tej niezbyt odległej i tej najnowszej. Pamiętam jak w latach 80., jako doktoranta Mińskiego Uniwersytetu Lingwistycznego zaskoczyła mnie rozmowa z pewną poważną personą, Białorusinem, doktorem filologii. Powiedział mi, że nie chce słyszeć o Jance Kupale (znakomitym białoruskim poecie, współtwórcy języka białoruskiego i współczesnej literatury), ponieważ „ten Kupała coś tam narozrabiał z kobietami…”. Odpowiedziałem mu ostrożnie, że jeżeli porównywać pod tym względem Kupałę z rosyjskim klasykiem poezji Aleksandrem Puszkinem, okaże się że Kupała był najuczciwszą i najcnotliwszą osobą pod słońcem. Mój oponent w tym momencie zaczął krzyczeć: „Nie pozwolę tu obrażać wielkiego Puszkina, bo ta cała białoruska literatura, i Janka Kupała również, do niczego się nie nadają, nikt jej za kilka lat nie będzie czytał! Prawdziwa literatura to literatura rosyjska…”. Jeśli takie poglądy ma profesor akademicki, to co można powiedzieć o przeciętnym Białorusinie, którego znajomość białoruskiej literatury ogranicza się do przeczytania w szkole podstawowej i średniej kilkudziesięciu utworów dobranych przez Ministerstwo Edukacji pod presją cenzury politycznej. Dzisiejszym uczniom, dokładnie tak jak za czasów sowieckich, nie wolno czytać większości najlepszych utworów białoruskiej literatury narodowej, a dzieła stworzonej w języku białoruskim literatury emigracyjnej są zupełnie zakazane. Oczywiście dziś druk i kolportaż tych książek nie byłby problemem. Ale jeżeli w absolutnej większości szkół w Białorusi na język białoruski poświęca się jedną lub dwie godziny akademickie na tydzień (na których uczy się głównie teorii języka), absolutna większość moich rodaków nie jest w stanie nawet zrozumieć utworów najbardziej utalentowanych pisarzy lub filozofów białoruskich. Potrzebne są nie byle jakie wysiłki, aby przezwyciężyć następstwa zwykłego braku czasu – a często też banalnego lenistwa – i samodzielnie nauczyć się języka swoich przodków.

Powracam znów w pamięci do lat 80. Około roku 1984 w lokalnej gazetce pod nieliterackim tytułem „Chemik” (wydawano tę gazetkę w Nowopołocku, „mieście wielkiej chemii”) ukazały się moje pierwsze tłumaczenia na język białoruski kilku wierszy Heinricha Heinego, Adama Mickiewicza oraz Władimira Majakowskiego. Po kilku tygodniach od wydania tej publikacji wezwano mnie do „wydziału kadrowego” Nowopołockiej Politechniki, gdzie wówczas pracowałem jako wykładowca­‑asystent. Czekał na mnie pewien pan (nazwiska dziś już nie pamiętam), który przedstawił się jako podpułkownik KGB obwodu witebskiego, odpowiedzialny za „zwalczanie przejawów nacjonalizmu”. Widocznie uważał za taki przejaw publikację moich przekładów w gazecie „Chemik”: „Leonie Pietrowiczu, – przemawiał do mnie (oczywiście po rosyjsku), – musi pan zrozumieć, że język białoruski nie ma żadnych szans na przetrwanie. To język archaiczny, i jest rzeczą niemożliwą wyrażenie w nim jakichkolwiek poważnych treści”. Towarzyszowi podpułkownikowi szczególnie przeszkadzało, że przełożyłem na język białoruski Majakowskiego („naszego poetę proletariackiego”). Odpowiadałem mu, że jako lingwista z zawodu nigdy nie sądziłem, że jakiś jeden język może być lepszy od drugiego. Byłem ostrożny i udawałem, że po prostu czegoś nie rozumiem: po trochu wierzyłem jeszcze, że podpułkownik przyjmie moje argumenty i wycofa się. Oczywiście dla niego ta rozmowa była tylko formalnością: wykonywał polecenia. Trochę później, za czasów pieriestrojki, zrozumiałem, że politykę wynarodowienia w byłym Związku Sowieckim zaplanowano na ogromną skalę, za jej realizację płacono duże pieniądze, zwłaszcza tym przedstawicielom „małych narodów”, którzy zdradzili swoją tożsamość i inicjowali zastąpienie w urzędach, w systemie edukacji, w instytucjach kulturalnych ojczystego języka przez rosyjski (obszczeponiatnyj). Ci, którzy próbowali stawić czoło rusyfikatorom, a nawet tylko wyrażali swoje odmienne zdanie w tej sprawie, w czasach stalinowskich najczęściej lądowali w GUŁAG­‑u lub w Kurapatach; a w późniejszym okresie przymusowo trafiali do szpitali psychiatrycznych; w innych okolicznościach szykanowano ich „tylko” lub wyśmiewano.

Szanse na pewne zmiany w tej sprawie pojawiły się na przełomie lat 80. i 90. Akurat wtedy rodzima elita kulturalna mówiąca głównie po białorusku stanęła na czele ruchu antykomunistycznego, ruchu, który za swój cel nadrzędny obrał przywrócenie niepodległości i demokracji w Białorusi. Od samego początku te ugrupowania inteligencji były aktywnie wspierane przez kółka młodzieży białoruskojęzycznej różnych orientacji, które powstały w latach 80. w Mińsku i w kilku innych większych miastach Białorusi: w Witebsku, Grodnie, Brześciu, Mohylewie, Nowopołocku, Orszy, Baranowiczach, Mohylewie. Przeprowadzone wiosną 1990 roku częściowo demokratyczne wybory do Rady Najwyższej Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej przyniosły temu ruchowi, na którego czele stanął Białoruski Front Ludowy (BNF) z Zianonem Paźniakiem na czele (z zawodu historykiem sztuki i archeologiem), względny sukces. Oznaczało to, że w sytuacji trudnej konkurencji deputowanymi zostali dwaj bardzo znani pisarze białoruscy, Nił Hilewicz i Anatol Wiarciński, oraz kilku mniej znanych działaczy kultury, architektów, malarzy, historyków itp. Fałszerstwa, które także i wtedy miały miejsce podczas obliczania głosów, nie pozwoliły odnieść ostatecznego zwycięstwa kilkunastu znakomitym pisarzom (m.in. Ryhorowi Baradulinowi, Hienadziowi Buraukinowi, Siarhiejowi Zakońnikowi, Arturowi Wolskiemu, Adamowi Maldzisowi) lub malarzom (takim jak Alaksiej Maraczkin, Mikoła Kupawa, Symon Swistunowicz). Mimo wszystko niewielka frakcja BNF­‑u wspierana przez nielicznych deputowanych i formalnie nienależących do niej inteligentów i robotników, zdołała przekonać całą Radę Najwyższą w 80 procentach składającą się z nomenklatury komunistyczno­‑gospodarczej, że ogłoszenie niepodległości kraju jest niezbędnym krokiem w uratowaniu narodu białoruskiego od zagrożeń zewnętrznych oraz wewnętrznych (przede wszystkim od następstw klęski w Czarnobylu). Wtedy również został zainicjowany proces odrodzenia szkoły białoruskiej. W roku szkolnym 1994/95 ponad 75 procent uczniów pierwszych klas w Białorusi poszło do szkół z białoruskim językiem wykładowym (w obwodzie mińskim ta liczba dochodziła nawet do ok. 90 procent!). Rodzice protestowali przeciwko temu sporadycznie, w skali całego kraju były to pojedyncze przypadki (warto pamiętać, że w Białorusi mieszkała procentowo największa w całym Związku Sowieckim grupa żołnierzy i kagebistów pochodzenia niebiałoruskiego, łącznie z funkcjonariuszami emerytowanymi i ich rodzinami). Jednak już wtedy, szczególnie po objęciu władzy przez Aleksandra Łukaszenkę, aktywnie obwiniano inteligencję białoruskojęzyczną za… kryzys gospodarczy, który trwa w kraju pod rządami komunistycznymi i łukaszenkowskimi od momentu ogłoszenia niepodległości państwa białoruskiego w 1991 roku. Propaganda ta niestety miała i wciąż ma swoje skutki. Rozdrażnieni Białorusini starszego i średniego pokolenia kojarzą pogorszenie warunków swojego codziennego życia właśnie z nowymi postaciami, które pojawiły się na białoruskiej scenie politycznej na początku lat 90., bo to były osoby charyzmatyczne, nazwiska których łatwo zapamiętano dzięki codziennym transmisjom na żywo obrad Rady Najwyższej.

Te dramatyczne okoliczności w istotnym stopniu pozwoliły Aleksandrowi Łukaszence, za pośrednictwem zmonopolizowanej przez niego białoruskiej telewizji, uformować w oczach dużej części mieszkańców Białorusi wyobrażenie białoruskojęzycznej inteligencji kraju jako łajdaków, którzy za wyimaginowane pieniądze wrogów na Zachodzie (a teraz już także i w Rosji) żerują na karku całego narodu białoruskiego.

Swoją rolę odgrywają również represje ze strony reżimu. Obrońcy praw człowieka odnotowują, że w latach 1995–2011 praktycznie każdy demokratycznie nastawiony pisarz, muzyk, malarz, filmowiec, człowiek teatru czy dziennikarz białoruski siedział w więzieniu – choćby kilka dni – lub dostawał olbrzymie, jak na dochody jego i jego rodziny, kary pieniężne za udział w różnych akcjach protestacyjnych, na ogół wymierzone bezpodstawnie. Niestety przeciętny Białorusin o tym wie niewiele, a jeżeli już, to najczęściej mówi: „Po co im to wszystko? Niechby siedzieli cicho… jak ja”. Własne tchórzostwo postrzega jako działanie racjonalne: taki człowiek prędzej powie, że wspiera politykę Łukaszenki (chociaż często tak naprawdę nie utożsamia się z nią), ale nigdy nie wesprze ludzi publicznie demonstrujących swoją niezgodę. Równie częstą postawą jest traktowanie działaczy kultury jako darmozjadów, na których jakoby „ja pracuję”. Jaka jest w takim razie odpowiedź na pytanie: czy białoruska inteligencja ponosi odpowiedzialność za postawę dużej części swoich rodaków? Oczywiście – inna postawa białoruskiego społeczeństwa jest niemożliwa. Inteligencja jest odpowiedzialna za to, że w ciągu długich lat nie zajmowała się poszukiwaniem trwałych kontaktów z różnymi ośrodkami społeczeństwa białoruskiego, była zbytnio indywidualistyczna, ba, nawet zakochana w sobie. Część pisarzy i artystów uważała za swoją sprawę wyłącznie tworzenie arcydzieł, ale nawet posiadając dyplomy nauczycieli akademickich nigdy nie pracowała z młodzieżą, ucząc jej po prostu języka białoruskiego.

Dziś doświadczamy konsekwencji tego wszystkiego. Współcześnie w Białorusi Uładzimir Niaklajeu miałby tylko teoretyczne szanse zostać następnym prezydentem.

Drugi wniosek wynikający z powyższych uwag jest następujący: inteligencja białoruska musi dziś jednocześnie walczyć i pracować, a to jest niezwykle trudne zadanie. Jest to nadal zadanie do pokonania. Przynajmniej chcę w to wierzyć.

Lawon Barszczeuski