DZIAŁ WSCHODNI. Kolory Chaldei
OD AUTORA
Tytuł mojej książki brzmi Kolory Chaldei. Jest to rzecz o Rosji. Traktuje o podróży dość niezwykłego Polaka na Wschód, o tym, co wynikło z tej przygody.
Nie jest to, Boże broń, powieść o charakterze dokumentu, w ogóle nie jest to powieść, prędzej – jak powiedziałby Umberto Eco – dzieło otwarte – Opera Aperta. Do tego, co napisałem o Witkacym, każdy z czytelników może samodzielnie dopowiedzieć to, co sam przeczytał, o czym słyszał, co przyszło mu na myśl.
Nie skończyłem jeszcze pracy nad książką i dziś proponuję czytelnikom Kultura Enter zaledwie pojedyncze rozdziały Odysei mojego bohatera.
KOMPAN (fragment powieści przeznaczonej do druku)
Szklanka, stojąca na krawędzi stołu, upadła na podłogę. Szkło rozprysło się po kuchni. Całe szczęście, że w szklance zostały zaledwie ostatnie krople wódki. Ach nie, jest jeszcze jedna butelka, a w niej więcej, niż połowa. Biorę ją do ręki, sięgam po kieliszek, napełniam. Ruchy moje są ociężałe i dystyngowanie powolne. Pić najlepiej jest w ciemności, nalewając tylko sobie, w ciszy, bez obcych palców wydzierających czarę, bez gardeł zawieszonych nad stołem, pustego gadania. Pomięty, tłusty papier, czerstwy chleb…
-Nasze zdrowie, raz i dwa… Jak tam, bracie? Nadal nic nowego?
-Niech będzie, twoje zdrowie!
Lustro… Patrzę weń i widzę samego siebie, wznoszącego toast. Zbliżam kieliszek do odbicia. Szkło dzwoni ze strachu. Wypiwszy, okręcam kieliszek w dłoni. W tafli lustra widzę rozumne oczy, spoglądające spod gęstych brwi. Nie wolno niczego zmienić, tak jak nie ma już miejsca dla zmian w książce pełnej zapachu farby drukarskiej. Jestem postacią z powieści, postacią wpisaną w ten konkretny czas, czas wybrany spośród wielu możliwych.
Pada gęsty śnieg, który przypomina, iż samotność czyni nas głuchymi i nieprzeniknionymi. Poczucie pustki staje się wszechogarniające, zaś świadomość porażek, czyhających w przyszłości jest bardziej bolesna i przewierca na wskroś.
Wszystko jest białe, wszystko zlewa się w jedną jasną linię. Zdaje mi się, że nie ma tu domów, że idę polem, bezdrożem nie wiedząc, która ścieżka wiodąca przez zaspy śnieżne, doprowadzi mnie do stacji. Tatr nie widać zupełnie. Gdzieś tu jest granica, jest tu gdzieś przejście przez strefę alkoholowej obojętności.
Lustro… Przeklęte kapcie, stojące pod łóżkiem! W mundurze podporucznika gwardii wydaję się sobie przerysowanym, fałszywym, niczym postać z kiepskiej książki. Zdaje się, jakby przeszłość i teraźniejszość nie miały ze sobą nic wspólnego…
W rękach bagnet od karabinu, ale nie mogę już dokładnie odtworzyć biegu wydarzeń… Ta niewykonalność jest cechą materii nie fikcyjną, a faktyczną, wymuszonym ograniczeniem, któremu musi podporządkować się nawet najbardziej pomysłowy narrator, czy tego chce, czy nie. Ech, dajcie mi tylko pofilozofować!
Ośnieżony, pokryty lodem Stochód. To lód czy może zwierciadło? Podzwania, trzaska zamarznięte pod końskimi kopytami… Żołnierze stoją w szeregu i patrzą. Idę przez neutralną strefę wzdłuż własnych i wrogich pozycji, nie rozumiejąc, gdzie idę. Ubrany w odświętny gwardyjski mundur, z kodeksem Boziewicza, z podbródkiem wysoko uniesionym.
Przychodzi mi na myśl Chaldeja, moja kobyłka, która zginęła na brzegu tej przeklętej rzeki…
Idę. Rzuciłbym ten karabin, padłbym na ziemię, żeby tylko móc się zatrzymać, żeby tylko nie czuć bólu poobcieranych nóg. Nagle ciemna plama staje mi przed oczami… Safonow. Jeszcze żywy, zdrowy jeszcze, z karabinem zgrabnie wiszącym na ramieniu, z czapką na bakier. „Wielmożny panie, całkiem żeś zdurniał? Gnasz jak opętany! Dokąd to?!”
Zamknąłem oczy, opada na mnie zmęczenie. Jak dziecko! Zawsze postępowałem jak nieposłuszne, rozpieszczone, niewychowane dziecko, nie rozumiałem najprostszych rzeczy! Teraz chciałbym się wytłumaczyć, opowiedzieć, opowiedzieć koniecznie… ale po co? Po cóż dotykać słów ciemnych?
Eukodal, Eter, Heminę i Haszysz,
I Meskal z Koko, nie licząc już wódy,
I Peyotl straszny (precz, o wizje! A kysz!)
Papier i pastel gotowiąc już wprzódy1.
Nie pij z martwymi, z żywymi pij! Mój rękopis to księga martwych. Nie myśleć, tylko nie myśleć! Papier i farby wrzucić do ognia!
Witkacy. Rękopis nienapisanej powieści. Zakopane, 2 lutego 1937
ZBĘDNY CZŁOWIEK
Z największą pokorą szykowałem się do śmierci – niechby póki co nie tej prawdziwej, na razie do wymyślonej.
Chandra, depresja! Najwyraźniej wszyscy jak leci cierpią na te chorobę i – co warto podkreślić – jest to źródłem niemałego zadowolenia, bo wszyscy gorąco pragną opowiedzieć o niej światu. Jakoś mi tak smutno…”, „Od rana mam kiepski nastrój…”, „Nie mogę opędzić się od myśli o samobójstwie…”.
«Il pleure sans raison dans ce coeur qui s’ecoeure. Quoi! nulle trahison? Ce deuil est sans raison»2. Przyszły mi na myśl listy Chopina: „Ja sam nie wiedziałem, skąd bierze się ta tęsknota…”
Mam pod ręką jedynie węgiel – jednak niełatwo jest przedstawić chandrę. Naznaczona bólem, blada, zapadła twarz, wilgotne wargi, pozbawione blasku oczy a pod nimi – czarne kręgi. Poruszający, cierpiętniczy obraz, niemy spokój, wzburzenie, trwoga. Kark zgięty, paznokcie obgryzione, pozycja embrionalna…
Niech Bronisław dalej myśli, że moja „subtelna, rzewna dusza płonie w mym wnętrzu i przemienia mnie całego”. Nie będę zaprzeczał jego przekonaniu.
Zdążyłem zapomnieć słowa tego wiedeńskiego mędrca, doktora de Boren, u którego pobierałem nauki. Mawiał on: „pierwsze symptomy depresji to dążenie do zmiany miejsc i jednocześnie – do samotności!”
Czasem wydaje mi się, że jestem faktycznie chory, a czasem – że udaję tę niemoc. Nie jest wcale trudno przekonać samego siebie, wejść w rolę, odegrać „mózgowe lenistwo”, poczucie winy, uciszyć duszę przed burzą, której nie da się uniknąć; wykuć na pamięć prosty, niewyszukany monolog: „Nie okażę skruchy! Nie mogę sobie przebaczyć! Gotów jestem być ofiarą! Pragnę dla siebie jedynie śmierci, byle tylko nie cierpieć, nie czuć strasznego brzemienia życia”.
Jestem hermetycznie zamknięty na statku, ucieczka poza granice możliwa jest jedynie we wspomnieniach, bądź poprzez śmierć. „Nad jeziorem słońca rozpalona kula”…
Stanisław Ignacy Witkiewicz,
uczestnik Australly British Science Congress.
Liniowiec «Orsova»,Wschodnie linie królewskie.
16 czerwca 1914.
DAMA PIK
Pamiętam, że w „Przełęczy” Karpowicz zabrał mnie do osobnego gabinetu, gdzie oglądaliśmy żartobliwe karykatury, które w czasie wojny rysował dla niego Sychulski. „Karp” dał Kazimierzowi kredyt w postaci śniadań, obiadów, kolacji, mocniejszych trunków… Pisarze, aktorzy, politycy, legioniści… Karykatury moje, ojczulka, Leona, Jacka… Znajome to były twarze. I nagle w zestawie czterech stylizowanych kart do gry z zajadłymi brydżystami – Karpowiczem, Jarockim, Kozickim – zupełnie nieoczekiwanie ujrzałem Irenę! Zgrabna figura, złote włosy, zielone oczy – Psyche i Lilit w jednym. Hipnotyzująca, erotyczna aura, syreni głos. Jakże to o sprawach zakończonych niepowodzeniem pisał Horacy w „Ars Poetica”? „Piękna w górnych partiach kobieta niechybnie kończy się rybim ogonem…”
Ach, odległy tysiąc dziewięćset dziewiąty… Irena Solska. Duże białe ręce leżą na stole: pierścionek zaręczynowy i pierścień… Widzę, jak otwierają torebkę, jak zbliżają się do twarzy, jak dotykają skroni, trzymają chusteczkę do nosa, na ledwie chwilę zbliżoną do oczu…… Irena… Powtarzam jej imię, przeżuwam je niczym zakąskę do wódki.
Jej szczerość zawsze wydawała mi się wątpliwą, po dwakroć wątpliwą. W każdej sytuacji Irena stawała się aktorką, odgrywała rolę, stwarzała pozory miłości, maskując obojętność, stawała się niewiarygodna, wymyślona – od samego początku aż do końca.
Dlaczego odeszła? Postanowiła wrócić do Ludwika? „Za późno, mój miły, trzeba było decydować się na to nieco wcześniej, wtedy, kto wie, być może zostałabym z tobą. A teraz? Stańmy razem przed lustrem, popatrzmy na siebie. Po cóż mamy być śmieszni?”
Rano zachowywała się jak zwykle, tylko wtedy, gdy całowała mnie na pożegnanie wydało mi się, że widzę na jej twarzy uśmiech – ni to ironiczny, ni to smutny, mówiący jak gdyby: „Wiem o tobie wszystko”.
Zostawiła list, uprzejmy i pełen pustki, napisała, że postanowiła uniknąć ostatniej nieprzyjemnej rozmowy…
A jeśli to wszystko nieprawda? Jeśli okłamuję w tej chwili sam siebie? Cóż począć ze słabością, z bezradnością, poczuciem bezsilności? Jak to się stało? Czyja to wina? W zasnuwającym półśnie dopada obrzydzenie tak wielkie, jakby z nieba padał nie biały śnieg, a błoto. Upadek! Sześćset dwudziesty drugi upadek!
Witkacy. Rękopis nienapisanej powieści. Zakopane, 3 lutego 1937.
WYBACZ!
Gdyby można było dowiedzieć się tego, czego nie mogli uniknąć. Stanisław? Czysty! Ależ oczywiście, zdecydowanie! Młody, bardzo obiecujący artysta, romantyk, niczego sobie chłopak, tylko obrażony na cały świat. Gdy potrzeba, znakomicie potrafi wyrzucać z pamięci fakty nieprzystające do wyjaśnienia skomplikowanej sytuacji, wyciąga natomiast argumenty, które niosą ze sobą usprawiedliwienie tylko i wyłącznie dla niego. Porywczy, trochę gburowaty, ale jakże uczuciowy! I oto mój szkolny kompan spotyka uroczą damę, która powinna zostać jego żoną, uroczyście ofiarować mu swą czystość.
Czy rozumiała jego położenie? Wszak jeszcze całkiem niedawno kochał on inną – tę z zimnymi zielonymi oczami, bez cienia uśmiechu na twarzy.
Jadwiga nie miała żadnego doświadczenia, Stasz był jej pierwszym. Gdy doszło do bliskości, ogarnęła go radość, ogromne oczyszczające uniesienie, zapomniał o swojej aktorce, był sam ze sobą, ze swoją męską siłą… Delikatność i zaufanie zmniejszały i łagodziły strach. Nie musiał przezwyciężać sprzeciwu, po prostu wolniutko wzlatywał ku górze lotem upajającym, gdy każdy ruch zdaje się nieoczekiwanym i tajemniczym.
Kilka dni przed tragedią Stanisław nieoczekiwanie ujrzał na ulicy kochankę, o której, jak mu się zdawało, zapomniał na zawsze. Zachwiał się i zatrzymał. Poszedł za nią, słyszał stukanie obcasów o płyty trotuaru. Skręcili w boczną ulicę i weszli do hotelu. Łóżko, parawan, oddechy krótkie, przerywane. Ruda kobieta z okrągłym brzuchem, z krótkimi i tłustymi nogami, z maską zamiast twarzy. Usiadła na łóżku, usiłując przywołać na twarz udawany uśmiech. Uważnie przyjrzała się mu i najwyraźniej była zadowoloną. Z warg, których nie dotknął, starła się szminka.
Rozmowa z Jadwigą była trudna. Sprawiała wrażenie trochę wystraszonej i nieufnej. W pewnej chwili Staszowi wydawało się nawet, że kobieta płacze. Złościło go, że jest przez nią zmuszony kłamać. Poczerwieniał wystraszony – czy przypadkiem nie domyśla się ona jego tajemnicy, jaką było istnienie Ireny? Zawstydzony odwrócił oczy. Tamta jest bezduszna, głupia, rozwiązła – ale jakże on za nią szaleje! Palące szaleństwo.. i jest mu wszystko jedno! Lepsze męczarnie z Solską, niż rzekome szczęście z Jadwigą!
-Po prostu szukałeś powodu, aby mnie rzucić, co? I teraz ów powód znalazłeś? – siedziała nieruchoma. Poczułby się lepiej, gdyby zrobiła mu zarzut, ale ona nawet nie wspomniała imienia rywalki.
-Zachwycałam się tobą, że jesteś taki mądry, utalentowany. Czyż to nie szczęście – spotkać człowieka, w którego można uwierzyć? Pokochałam cię! Zdawało mi się, że to będzie na zawsze.
Kocha go? Wcześniej schlebiało mu to, był jej nawet wdzięczny. W jej oczach nie dostrzegał ni cienia zarzutu, było tam tylko światło. Tak, Jadwiga może dać mu wszystko, co dać może żona i nawet nie pozbawić go wolności, lecz czy jest zdolna napełnić serce tą upojną nienawiścią, szkaradnym, upokarzającym szaleństwem, którego on tak pragnie!
Czas płynął. Przygarnął ją do sobie, pocałował usta. Była oficjalną narzeczoną, wróciła mu wiarę w samego siebie, zaleczyła rany na duszy i oczywiście „podobała” mu się, lecz nie był w niej ani trochę zakochany. Narzeczony nie umiał do końca zdecydować, czy prośba o rękę i oddanie serca były wyrazem słabego charakteru czy raczej męstwa. W piersi czuł niepojęty, rozlewający się ciężar, niepojęte poczucie winy…
Stanisław pędził do domu, biegł środkiem trotuaru, potrącając przechodniów. Ktoś powiedział, że w górach znaleziono martwe, zamarznięte ciało. Przed domem stały puste sanie. Było późno i czas skończył się na zawsze…
Karol Szymanowski, pianista.
Dziennik. Zakopane, marzec 1914
1Stanisław Ignacy Witkiewicz, Do przyjaciół lekarzy (fragment).
2 «Płacz bez przyczyny wzbiera w tym serce, które czuje obrzydzenie do samego siebie. Jakże tak? Żadnej zdrady? Toż to żałoba bez powodu” (przekład z franc.) Paul Verlaine. II pleure dans mon coeur…
Sergey Slepukhin
Tłumaczyła z języka rosyjskiego Dorota Julianna Mościbrodzka
Siergiej Slepuchin – ur.1961 r. Rosyjski poeta i malarz, autor tomów poetyckich oraz zbiorów esejów, poświęconych twórczości braci Mann, Brunona Schulza, Wasilija Kandinskiego, Władimira Majakowskiego oraz Georga Grossa. Wiersze Slepuchina na polski tłumaczył Bohdan Zadura.
Dorota Julianna Mościbrodzka – urodzona w Lublinie. Tłumaczka, fotografka, poetka. Skończyła m.in. filologię rosyjską ze specjalizacją translatoryczną. Tłumaczy m.in. sztuki teatralne rosyjskich, białoruskich i ukraińskich współczesnych dramaturgów oraz poezję.