DZIAŁ WSCHODNI. Rentgen
Rentgen
Andrij Lubka
przełożyła Natalia Jurak
Wszystko było dobrze, dopóki nie wspomniałem o meczecie. Celnik nagle spochmurniał, a mój paszport, który już trzymał w ręce, znowu położył na stole.
– Proszę wjechać jeszcze do tego boksu, niech samochód sprawdzą rentgenem, a potem wróci pan tutaj.
Upał był straszny. W kolejce do boksu ktoś powiedział, że nawet w cieniu jest dzisiaj nie mniej niż 35 stopni. Towarzystwo zebrało się międzynarodowe, przynajmniej świadczyły o tym flagi obok numerów na tablicach rejestracyjnych aut.
Wciąż nie mogłem zrozumieć, dlaczego mnie tu wysłał. Rzecz działa się na bułgarsko-tureckiej granicy dwa tygodnie temu. Z tureckim celnikiem miło sobie rozmawialiśmy, kiedy on odprawiał samochód, i wszystko było dobrze aż do chwili, kiedy odpowiadając na pytanie o cel mojej podróży wspomniałem o meczecie Selimiye i architekcie Sinanie w Edirne.
Taki cel wydał się celnikowi podejrzany. Gdybym jechał nad morze albo wiózł coś na sprzedaż, wszystko byłoby w porządku. Nawet gdybym nerwowo kręcił się przed jego okienkiem, zdradzając schowane w poszyciu i niezadeklarowane towary, też byłoby OK. Ale mówić, że jedziesz obejrzeć arcydzieło architektury – to wzbudziło podejrzenie. „To jakiś nienormalny gość – musiał pomyśleć sobie o mnie celnik. – Meczet? Sinan? Najwyraźniej coś tu niedobrze pachnie, trzeba jeszcze sprawdzić!”
Nie pozostawało mi nic innego, jak wyjąć z bagażnika wszystkie rzeczy i wprowadzić samochód do boksu. Kolejka i sam rentgenowski skaner pochłonęły dobrą godzinę, a ja mimo woli przypomniałem sobie kilka innych granic i sytuacji, a potem nawet jeden wierszyk.
Na przykład słowackie przejście koło Użhorodu po paru dniach od zniesienia wiz dla Ukraińców. Z tej radosnej okazji postanowiłem zawieźć mamę do Koszyc. Kiedy słowacki celnik usłyszał, że jedziemy tam do opery, aż się zgiął, żeby zobaczyć ludzi, którzy jadą do teatru. Różne rzeczy widywał przez lata swojej pracy, czegoż to ludzie nie wieźli i gdzie nie chowali tej swojej kontrabandy, ale żeby jechać do teatru operowego – coś takiego zdarzyło się pierwszy raz.
Jeszcze bardziej zażenowany poczułem się tylko na granicy bośniacko-chorwackiej, gdy nieopatrznie powiedziałem chorwackiemu celnikowi, że jadę do Chorwacji, bo studiuję bałkanistykę i chcę wszystko zobaczyć na własne oczy.
– Ale dlaczego jedziesz do Chorwacji? My przecież nie jesteśmy krajem bałkańskim – szczerze się zdziwił. – Bałkany są tam, na wschodzie. My to Europa.
Chociaż było też kilka przyjemnych sytuacji. Na przykład taka: cztery lata temu, środek lata, stoję na wiejskim przejściu ze Słowacją w Ubli. Po drugiej stronie granicy dalszy ciąg historycznego Zakarpacia i ludzie tam mówią prawie tak samo, jak w naszych wsiach; może tylko intonacyjna melodyka zmieniła się pod wpływem języka słowackiego.
Wielki, pyzaty, uśmiechnięty, od razu widać, że dobroduszny, słowacki celnik ogląda mój samochód. Jadę do Warszawy, mam walizkę z ubraniami, paczkę książek i wielki arbuz na tylnym siedzeniu. Mój warszawski przyjaciel, u którego miałem się zatrzymać, poprosił, żebym mu przywiózł chersońskiego arbuza, bo jakoś z dzieciństwa zapamiętał, że takie są najsłodsze. Co mi tam – na plecach przecież nie niosę, to wziąłem i wiozę.
Obejrzawszy samochód, słowacki celnik zapytał, na jak długo i dokąd jadę. Usłyszawszy, że na tydzień do Warszawy, popatrzył jeszcze raz na pudełko z książkami i zapytał:
– I więcej żadnego jedzenia nie masz?
Przecząco pokiwałem głową. Westchnął, pomyślawszy, być może, że ma przed sobą całkiem zielonego i niedoświadczonego podróżnika. Było coś ojcowskiego w jego spojrzeniu, które przenosił ze mnie na arbuz, a potem z arbuza na mnie. Coś karcącego, srogiego, a jednocześnie zatroskanego mignęło w jego oczach.
– A dlaczego nie wziąłeś słoniny? Co ty tam będziesz jadł? – spytał zdziwiony.
Nie zdziwiłbym się, gdyby zawrócił mnie do domu z nakazem uzupełnienia podstawowych zapasów. Ale wielkolud tylko łypnął na mnie swoim profesjonalnym rentgenowskim okiem, machnął ręką, wyrażając w ten sposób swoje całkowite rozczarowanie i oddał dokumenty.
Każdy z nas ma na podorędziu kilka własnych absurdalnych historii o przekraczaniu granicy. A w zjednoczonej Europie już wyrosło pokolenie, które granic nie zna. Co więcej, nawet staruszkowie, który większą część życia przeżyli za żelazną kurtyną, tak się rozdokazywali, że czasem próbują przylecieć ze Słowenii do Lwowa bez paszportu.
A niektórzy, na przykład polski poeta Bohdan Zadura, ironicznie tęsknią za „normalnymi” prawdziwymi granicami. Oto jego wiersz „Schengen”.
całkowita obojętność
wobec drugiego człowieka
nikt nie chce się nawet upewnić
że ty to ty
nikt nie ogląda zdjęć
nikt nawet nie zapyta
dokąd jedziesz
po co
na jak długo
nikogo nie interesuje
co wieziesz
Och, mieć tę jego nostalgię! 🙂
09.07.2019
Andrij Lubka
przełożyła Natalia Jurak
przedruk za: https://zbruc.eu/node/90632
Kultura Enter
2019/04 nr 90–91