Echa Wołynia: skandal bierze górę nad głosem rozsądku
W przededniu 70. rocznicy tragedii wołyńskiej Sejm i Senat Rzeczpospolitej Polski podjął uchwały, na mocy których zostały osądzone zbrodnie dokonane przez Ukraińską Powstańczą Armię (UPA) na ludności polskiej oraz zakwalifikowali wydarzenia z 1943 roku jako „czystkę etniczną noszącą znamiona ludobójstwa”. Na Skwerze Wołyńskim w Warszawie odsłonięto Pomnik Ofiar Rzezi Wołyńskiej a polskie środki masowego przekazu dosłownie grzmiały chwytliwymi tytułami: „Zapomniane ludobójstwo”, „Bandera – terrorysta nie polityk”, „Dzieci Wołynia. Widziały, jak banderowcy męczą i zabijają ich rodziców oraz rodzeństwo”, „Wołyń-1943: ukraińskie ludobójstwo. Kiedy zostanie w ten sposób zakwalifikowane?” Atmosfera dialogu polsko-ukraińskiego, który przez wielu był traktowany jako trwałe osiągnięcie ostatnich dziesięcioleci, została zmącona.
„Z jakiego powodu Polska, z adwokata Ukrainy przed Unią Europejską zmieniła się w naszego prokuratora?”, – dyskusję na ten temat prowadzili uczestnicy telewizyjnego „talk-show” na „5 Kanale”. Ukraińscy historycy na konferencji prasowej zorganizowanej w Kijowie stwierdzili, iż najprawdopodobniej tak się dzieje na zamówienie Rosji, które niby to realizuje Polskie Stronnictwo Ludowe, a posłowie Wołyńskiej Rady Obwodowej określili postanowienia parlamentu Rzeczpospolitej Polski mianem „antyukraińskich” i „szowinistycznych”. Nawet społeczny „Komitet Pojednania”, na którego czele stanął pierwszy Prezydent Ukrainy Leonid Krawczuk, został zmuszony uznać, iż „jednostronna uchwała Senatu jest obraźliwa dla współczesnego pokolenia Ukraińców, które czci i szanuje pamięć swoich przodków, poległych w walce o niepodległość Ukrainy i że powyższy dokument lekceważy pamięć o Ukraińcach, którzy stali się ofiarami międzynarodowego konfliktu zbrojnego”.
W taki oto sposób smutny jubileusz tragedii wołyńskiej na Ukrainie pozostawił gorzki posmak. Nie do końca usatysfakcjonowane okazały się też konserwatywne koła w Polsce, które oczekiwały od ekipy rządzącej większego zdecydowania i w postanowieniach parlamentu domagały się ostrzejszych sformułowań określających „ludobójstwo”. Tym bardziej, że poparcia akurat takiego określenia udzieliło 148 posłów Rady Najwyższej Ukrainy – przedstawicieli Partii Regionów, partii komunistycznej oraz posłowie bezpartyjni. Ten bezprecedensowy ruch porównano niemalże do zdrady narodowej. Mimo to Sejm Rzeczpospolitej Polski okazał się bardziej dalekowzrocznym i nie poddał się prowokacji prorosyjskich i neoradzieckich sił. Za to kresowy ruch patriotyczny Polski nagrodził Krzyżem Pamięci Ofiar Ludobójstwa, dokonanego przez OUN-UPA, Wadyma Kołesniczenkę, parlamentarzystę-abnegata, który cieszy się złą reputacją profesjonalnego ukrainofoba.
Potem przyszła kolej na wizytę Prezydenta Rzeczpospolitej Polski Bronisława Komorowskiego do Łucka, gdzie 14 lipca odbyły się uroczystości żałobne, które zignorował jego ukraiński kolega Wiktor Janukowycz, delegując na spotkanie wicepremiera ds. społecznych Kostiantyna Hryszczenkę. Miał tam miejsce przykry incydent, kiedy to po mszy celebrowanej w kościele p.w. Św. Piotra i Pawła młody mężczyzna z symboliką partii „Swoboda” rozgniótł jajko na ramieniu Prezydenta Komorowskiego (jak się później okazało, chłopiec ów jest członkiem „antyfaszystowskiej” organizacji „Słowiańska Gwardia” z Zaporoża a plecak „Swobody” świadomie miał skompromitować ruchy nacjonalistyczne). Choć Prezydent nie nadał owemu incydentowi szczególnego znaczenia, polskie masy polityczne oraz środki masowego przekazu nie zawahały się przed jeszcze większym roznieceniem negatywnych emocji.
Chwała Ukraińcom! W ich gronie znalazły się autorytety, które wcześniej niż mass-media wydały osąd „jajkowemu incydentowi” i przeproszono głowę polskiego państwa. „Celowano w Pana, Szanowny Prezydencie, lecz trafiono w nas. Panu, stojącemu w niewzruszonej pozie, wystarczyło zdjęcie marynarki, by zakończyć incydent. Dla nas, obywateli tego państwa, pozbycie się brudu naszych problemów zajmie zdecydowanie więcej czasu. Proszę wybaczyć, że część tego brudu dotknęła również Pana” – pisał w otwartym liście do Prezydenta Bronisława Komorowskiego Myrosław Marynowycz, prorektor Ukraińskiego Uniwersytetu Katolickiego we Lwowie, były więzień GUŁAG-u. Tymczasem posłowie z frakcji „Swoboda” przygotowali projekt uchwały Rady Najwyższej Ukrainy „O upamiętnieniu ofiar deportacji oraz czystek etnicznych noszących znamiona ludobójstwa (w związku z 70. rocznicą rozpoczęcia deportacji Ukraińców przez Polską Rzeczpospolitą Ludową w latach 1944-1951)”. Zdaniem autorów dokumentu, organizacja przedsięwzięć upamiętniających wspomniane deportacje na poziomie państwowym „będzie przypomnieniem o strasznych następstwach totalitaryzmu oraz będzie sprzyjało nawiązaniu przyjaźni pomiędzy obu narodami”. Jednak, jak podkreślają komentatorzy, projekt postanowienia „Swobody” dotyczący Ukraińców Zakierzońskiego Kraju, który za deportacje obwinia jedynie Polskę, nie koreluje z historyczną rzeczywistością i nie bierze pod uwagę informacji dotyczących udziału w deportacjach i odpowiedzialności ukraińskich komunistów. Za wymianę ludności w latach 1944-1946 razem z Polską Ludową odpowiedzialność ponosi także Radziecka Ukraina, za Akcję „Wisła” z 1947 roku – Polska, a za deportację Bojków 1951 roku – USRR i Moskwa.
Jak i w jakim stopniu wspomniane wyżej wydarzenia będą wpływały na stosunki Kijowa i Warszawy, zastanawia się Roman Kabaczij, ukraiński historyk i publicysta, autor monografii „Wygnani w stepy. Przesiedlenia ludności ukraińskiej z Polski na południe Ukrainy w latach 1944-1946” (Wydawnictwo Tyrsa, Warszawa 2012).
W trakcie dialogu
Serhij Szebelist: Jak Pan ocenia aktualny stan dialogu polsko-ukraińskiego, jego osiągnięcia i niedoskonałości w porównaniu z 2003 rokiem, kiedy to wydawałoby się, iż osiągnięto porozumienie dotyczące trudnych problemów, podpisano wspólne deklaracje prezydentów i parlamentarzystów?
Roman Kabaczij: Można by rzec, iż ten dialog funkcjonuje na różnych płaszczyznach. Swego czasu polski politolog Łukasz Jasina wyraził pogląd, iż funkcjonują stosunki polsko-ukraińskie na poziomie polityków (oficjalne stanowiska na tle ciężkich aksamitnych kurtyn), funkcjonują stosunki polsko-ukraińskie na poziomie naukowców podczas konferencji (wraz ze sprzeczkami aż do chrypki), funkcjonują też stosunku polsko-ukraińskie na poziomie struktur społecznych, dziennikarzy (towarzyskie, wzajemnie uzupełniające się) oraz stosunki polsko-ukraińskie na poziomie zwykłych ludzi – przedsiębiorców, „mrówek”, biznesmenów. Stosunki te przybierają różne formy. Z pewnością najlepiej ludzie się rozumieją na najniższym szczeblu. Również na poziomie historyko-politycznym dyskusje są tego rodzaju: kto co chce, to i usłyszy. Są też i tego typu, gdzie słyszy się jedynie swój głos. Problem polega na tym, że ci drudzy są bardziej transparentni. Wniosek nasuwa się bardzo prosty: skandalizowanie bierze górę nad głosem zdrowego rozsądku.
Jednak nie uważam, by punkt widzenia parlamentarzystów obu państw mógł posłużyć jako papierek lakmusowy rzeczywistych stosunków polsko-ukraińskich, o ile, przynajmniej ukraińscy parlamentarzyści w porównaniu ze składem Najwyższej Rady Ukrainy pierwszej kadencji (1990-1994), to przede wszystkim osoby niedouczone, „worki bez dna” oraz populiści. Wielu z nich znalazło się na „liście 148-u”, którzy nawoływali do tego, by wydarzeniom na Wołyniu nadać miano ludobójstwa. Sejm Rzeczpospolitej Polski, mimo to, że jego uchwała jest określana jako dość umiarkowana, potraktował temat Wołynia dosyć instrumentalnie. A że i w polskim Sejmie nieuków nie brakuje, udowodniło wystąpienie posła Mieczysława Golby z Solidarnej Polski, który obwinił jedynego w sejmie Ukraińca Mirona Sycza (Platforma Obywatelska) o to, że jego ojciec jako członek UPA spalił rodzimą wieś Golby – Wiązownicę. Wokół tematu rozpętała się burza medialna, ale faktycznie: po pierwsze, gdyby polscy parlamentarzyści czytali gazety, to jeszcze wiosną tego roku na podstawie informacji zawartych w „Tygodniku Powszechnym” poznaliby historię Sycza-seniora; po drugie, gdyby znali historię polsko-ukraińskiego konfliktu zapewne wiedzieliby, że napad UPA na Wiązownicę stanowił akcję odwetową za spaloną wcześniej Pawłokomę, a w ostatnim czasie w Polsce, nie wiadomo z jakiego powodu, modnym jest uważać, iż akcje odwetowe mogły stanowić jedynie napady organizowane przez Polaków.
Również nie idealizowałbym 2003 roku: parlamentarzyści podjęli wówczas uchwały pod naciskiem Prezydentów Kuczmy i Kwaśniewskiego. Najbardziej martwi mnie kondycja dialogu na średnim szczeblu – pośród naukowców, dziennikarzy i działaczy społecznych. A ci posiadają coraz większą wiedzę na ten temat, starają się budować swój światopogląd. Wniosek z tego, że dialog ciągle się trwa, kształtuje się i to uważam za dobry omen.
Przezwyciężyć czarno-białą wizję historii
Jak Pan uważa, dlaczego w stosunkach Polski i Ukrainy tak wielką rolę odgrywają kwestie historyczne, co do których dość często spekulują politycy i radykalne ugrupowania, zarówno po jednej jak i po drugiej stronie?
Spekulacje mają miejsce, ponieważ społeczeństwo ukraińskie jest społeczeństwem niedoinformowanym. W Polsce kwestie historyczne wyznaczają kod nacji, dla której najważniejsze są daty powstań. Często dochodzi do tego, że w rozmowie ze zwykłymi Ukraińcami Polacy mogą posiłkować się swoimi szablonowymi określeniami typu „Sierpień”, „Grudzień”, nic przy tym nie wyjaśniając współrozmówcy (chodzi o główne wydarzenia z historii „Solidarności”). Pewną rolę odegrał fakt, iż sprawa Wołynia jest ostatnim niewyjaśnionym do końca epizodem historii pomiędzy obu sąsiadami. Jednak osobiście nie daję wiary w fakt, iż potępienie przez Putina Paktu Mołotow-Ribbentrop było przejawem szczerości lub też w fakt, że Rosjanie faktycznie posypali głowy popiołem za Katyń. Z kolei Polacy pragną postrzegać to w taki sposób: film „Katyń” Andrzeja Wajdy był prezentowany w rosyjskiej telewizji publicznej, więc wszystko jest w należytym porządku.
Z Ukraińcami jest poważniejszy problem, ponieważ: po pierwsze, konflikt polsko-ukraiński z perspektywy całej Ukrainy stanowi wydarzenie jedynie o charakterze lokalnym, a kluczowe słowo „Wołyń” sprowadza go do sztucznych granic obwodu wołyńskiego, co jeszcze bardziej pomniejsza znaczenie tychże wydarzeń; po drugie, Ukraińcy nie posiadają ukształtowanego punktu widzenia dotyczącego własnej historii i to nie wskutek banalnego braku wykształcenia. Kryzys połowy lat 90-tych oduczył Ukraińców sięgania po poważną prasę a sytuacja na rynku wydawniczym oraz dystrybucja wydawnictw była w jeszcze gorszej kondycji. W niektórych rejonowych centrach nawet nie ma prawdziwej księgarni, dlatego też ludźmi łatwo jest manipulować. Zarówno tymi, którzy są święcie przekonani, iż wina leży wyłącznie po stronie polskiej, ponieważ „my walczyliśmy na swojej ziemi”, jak i tymi, którzy traktują UPA jako „bezdusznych złoczyńców”. Jedynie przemyślane umasowienie informacji (w tym także za pośrednictwem telewizji) pozwoli przełamać tendencję traktowania tejże historii w czarno-białych tonacjach.
Na marginesie, chciałbym też ustosunkować się do teorii Wołodymyra Wiatrowycza, odnoszącej się do Drugiej wojny polsko-ukraińskiej. Ma on prawo rozwijać ją i argumentować, ale do momentu uzgodnienia i przyjęcia tejże tezy przez większość ukraińskich historyków (oczywiście, nie przy obecnej władzy), nie mówiąc już o polskich historykach. Ale niektóre stwierdzenia, które wypływają z Centrum Badań Ruchu Wyzwoleńczego, oceniam jako zombiowanie. Na przykład: „Przypomnijmy, w latach 1942-1947 toczyła się Druga wojna polsko-ukraińska, która wybuchła w ramach II wojny światowej. Wojna toczyła się o terytoria ukraińskie, które do 1939 roku wchodziły w skład Polski (Chełmszczyzna, Wołyń, Galicja), na których Ukraińcy chcieli utworzyć własne państwo, natomiast Polacy starali się o odnowienie granic sprzed wybuchu wojny”. Podobne podejście nie sprzyja głębszemu zrozumieniu istoty sprawy, a kształtuje powierzchowny, stereotypowy punkt widzenia.
Zupełnie inne stanowisko w tej sprawie zajmuje dysydent czasów radzieckich Jewhen Swerstiuk, który urodził się na Wołyniu: „Nie spodobało mi się to określenie, nie zrozumiałem go. Pojęcie „wojna” należałoby postawić w jednym szeregu ze wszystkimi innymi ważniejszymi wydarzeniami owego czasu. Wówczas okaże się, czy termin ten zda egzamin czy też nie. Podczas niemieckiej okupacji toczyła się wojna z siłami Trzeciej Rzeszy i jednakowymi siłami Kremla. Wiadomo dlaczego: jedni mogli deportować do Niemiec, w ostateczności spalić i zniszczyć, drudzy mogli wywieźć na Sybir. Były to siły, które działały przeciwko narodowi. Termin ma za zadanie wyjaśnić, wytłumaczyć a nie gmatwać i mącić. Ta reakcja łańcuchowa, która polegała na wzajemnej destrukcji i unicestwianiu, była nie wojną a raczej chorobą …”.
Jakie znaczenie w kwestii porozumienia międzynarodowego mają inicjatywy społeczne, przede wszystkim działalność „Komitetu Pojednania”? Czy są one w stanie istotnie poprawić klimat stosunków dwustronnych w okolicznościach, kiedy państwo ukraińskie (w odróżnieniu od Polski) nie przywiązuje do tej kwestii należytej uwagi?
Faktycznie, Ukraina powinna bardziej zwracać uwagę na ten problem. Jak podkreśliłem wcześniej, przy obecnych rządach jest to niemożliwe, ponieważ ten w zasadzie rozbudowuje i wspiera postradziecką wizję historii, przestępczej w swojej istocie, którą trzeba będzie raz i na zawsze osądzić. Natomiast inicjatywy społeczne oraz społeczne centra badawcze są w stanie wykonać taką pracę, która faktycznie leży w gestiach państwowych a z drugiej strony dobrze, że obecne państwo tego zadania nie realizuje. Chodzi o gromadzenie i cyfryzację dokumentów, czym zajmuje się Centrum Badań Ruchu Wyzwoleńczego, zbieranie wspomnień i weryfikacja danych, jak to czynią etnografowie na Wołyniu oraz lubelska grupa inicjatywna pod kierownictwem Aleksandry Zińczuk. Głos „Komitetu Pojednania” jest nie mniej ważny, o ile pochodzi od moralnych autorytetów. Polacy takie głosy traktują bardzo poważnie, ponieważ po śmierci Bohdana Osadczuka faktycznie powstała pewna pustka w pojmowaniu przez ukraiński pryzmat wielu kwestii historycznych.
Karygodna amnezja
Jakie znaczenie w sprawie pojednania odgrywa wspólna modlitwa oraz deklaracja polskich i ukraińskich kościołów, podpisana w Warszawie z okazji 70. rocznicy tragicznych wydarzeń na Wołyniu?
Modlitwa ta miała dość duże znaczenie, ale incydent w Łucku nieco nadwątlił jej moralny pogłos. Fakt, że ambasador Ukrainy był nieobecny na uroczystościach żałobnych zorganizowanych w Warszawie a Prezydent Janukowycz w Łucku, może wskazywać na to, iż jajko mogło być rozbite z inspiracji władz ukraińskich. Natomiast, jeżeli w tym pojednawczym dialogu faktycznie czegoś zabrakło, to przede wszystkim głosu prawosławnych cerkwi, głównego wyznania na Wołyniu. Jedynie Ukraiński Kościół Prawosławny Kijowskiego Patriarchatu zwrócił się do Polaków z listem o przebaczenie. Widocznie coś nie zadziałało należycie na linii przystąpienia do wspólnej inicjatywy rzymsko- i grekokatolików. Ale w praktyce milczące stanowisko Ukraińskiego Kościoła Prawosławnego Moskiewskiego Patriarchatu oraz Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego, na którego terenie funkcjonowania, czyli na Chełmszczyźnie, także miały miejsce wydarzenia polsko-ukraińskiego konfliktu etnicznego, wskazuje na to, że cerkwie te nie są jeszcze przygotowane do historycznego dialogu. Bez udziału prawosławnych będzie on niepełnowartościowy.
Czy amnezja, dotycząca trudnych kwestii związanych z przeszłością może sprzyjać normalizacji dialogu polsko-ukraińskiego? Czy też mimo wszystko istnieje potrzeba ciągłego badania i omawiania tych problemów a nie ich tłamszenia i zapominania?
Uważam, że amnezja jest korzystna, ale dla sformowanych już narodów. Na przykład, w przypadku amnezji Francuzów, dotyczącej ich udziału w wojnie w Algierii. Polacy też powinni nieco skorygować swój punkt widzenia w stosunku do „Kresów Wschodnich”. Natomiast dla Ukraińców zapomnienie jest niedopuszczalne, ponieważ funkcjonowanie w wypaczonej postradzieckim dyskursem wizji historii oznacza, że jej kształtowanie w przyszłości nie nabierze charakteru ni europejskiego, ni ukraińskiego, ni liberalnego ani też tolerancyjnego. Musimy głośno mówić zarówno o barwnych, jak również o mrocznych stronach naszej historii.
Serhij Szebelist
tłum. Janusz Bakunowicz