ESEJ. Czerwony łabędź
Czerwony łabędź
Natałka Biłocerkiweć
przełożył Bohdan Zadura
15 maja w nowojorskim Lincoln Center ukraińskiemu poecie Ołehowi Łyszedze i jego tłumaczowi Jamesowi Brasfieldowi wręczono nagrodę amerykańskiego PEN-Clubu za najlepszy przekład książki poetyckiej roku 1999. W ciągu 40 lat istnienia tej nagrody to drugi przypadek, kiedy tak wysoko oceniono anglojęzyczny przekład z literatur słowiańskich: pierwsza była książka polskiej poetki Wisławy Szymborskiej, która niedługo potem została laureatką nagrody Nobla.
Nawet w wąskich kręgach miłośników poezji współczesnej na Ukrainie „głośne” są inne nazwiska. Nikogo z nikim nie porównuję i nie biorę się do oceniania takiego czy innego zachowania w sztuce – po prostu zauważam, że Ołeh Łyszeha nigdy nie był autorem aktywnym. Prawie nie pojawia się ani w druku (jedyna jego książka Wielki most wyszła w 1989 roku), ani na scenie, ani w prasie czy w telewizji, ani na różnego rodzaju „imprezach”. Trzydzieści lat temu (Boże, w tym czasie dorosły już dwa nowe pokolenia poetów!) początkujący autor, student filologii angielskiej Łyszeha należał do grupy młodych lwowskich estetów na czele z tak samo młodym i utalentowanym Hryhorijem Czubajem. W zasadzie nie wiadomo za co (ze standardowym oskarżeniem o „nacjonalizm”) wyrzucono go, jak i pozostałych członków tej grupki, z uniwersytetu, i w ten sposób nie zdobył wyższego wykształcenia.
Czekała na niego armia, tom Camusa w polskim przekładzie (jedyna książka, którą ze sobą zabrał), jednostka wojskowa w dalekiej Buriacji – wszystko, co później znajdzie odzwierciedlenie w misterium Bracie Li Bo, bracie Du Fu. „Jestem draniem. Pisałem o kwitnącym koprze na dalekich pagórkach, teraz w dalekiej prowincji, dokładam starań….” – pamiętam, jak mocno przeżyłam te pierwsze słowa bohatera – młodego żołnierza, poborowego. Przeczytałam je z niewyraźnej kopii maszynopisu, a potem również usłyszałam, z ust tak samo młodego aktora, w schronie przeciwlotniczym na kijowskiej Prozirnej, w spektaklu Serhija Proskurnii dziesięć lat temu.
„Jestem draniem. Pisałem o kwitnącym koprze na dalekich pagórkach ….” – tak zwija się w kłębek, zakrywa twarz rękami przerażona ludzka istota w oczekiwaniu na cios (czy zmiłowanie) maszyny – kagiebowskiej, wojskowej, państwowej, obywatelsko-kolektywnej… Tak pod maską strachu i pokory można doszukać się zbawiennego śmiechu, cichego sprzeciwu, siły słabych, buriackiej przyrody i stoickiej nauki Wschodu. Przyjaciel Li Bo, przyjaciel Du Fu.
Myślę, że właśnie tam, w Buriacji zaczęło się nowe życie poety Ołeha Łyszehy. Pierwsze było krótkie i romantyczne: na pół zakazany jazz, murzyńskie songi i Beatelsi. „Gdzieś tam Tom Jones śpiewa o zielonej, zielonej trawie…, Ella Fitzgerald maże się niebieską gliną…”. Stąd wszystkie Piosenki Łyszehy mają dziwaczne liczbowe tytuły 551, 212, 352… W tamtym życiu była anglo-amerykańska poezja mijającego stulecia: Lawrence (tak, ten „kochanek lady Chatterley, ale też wyszukany piewca ptaków i gadów), „chiński stylizator” Ezra Pound, samobójczyni Sylvia Plath… Łyszeha tłumaczył ich na ukraiński, stworzył piękny esej o Lawrence’e i Poundzie (w który bardzo naturalnie wpisał Ukraińca Mykołę Worobjowa) i nawet snuł marznie o autorskim przekładzie – na ukraiński! – antologii amerykańskiej poezji.
Boję się, że to marzenie nigdy się nie zmaterializuje. Niestety, Ołeh nie jest hard-workerem: jest nieuważny, nieobowiązkowy, żeby nie powiedzieć leniwy. W ogóle nie szukałabym w jego życiu niczego heroicznego. Choć wiem, że obaj autorzy przedmów do amerykańskiego wydania wierszy Łyszehy – i profesor Harvardu George Grabowicz, a zwłaszcza tłumacz James Brasfield – mimowolnie tworzą mit poety dysydenta. Jeszcze jednego Stusa, jeszcze jednego Szewczenki. Zesłanego do wojska niemalże z zakazem pisania i malowania. Dobrych i naiwnych, szlachetnych i wyrafinowanych filologów zafascynował w istocie wcale taki już nie nadzwyczajny przypadek wczesnej niesprawiedliwości, silnego ostracyzmu, skrajnej biedy i życiowego nieprzystosowania. Mit zapanował nad szczerze zachwyconymi poetą-tłumaczem i komentatorem tak mocno, że o dostaniu przez Łyszehę nieszczęsnej „kawalerki” w ramach ostatnich hojności Związku Literatów romantyk James mówi nie inaczej jak o „nagrodzie”[!] od pierwszego prezydenta niezależnej Ukrainy Leonida Krawczuka dla będącego w niełasce autora-bohatera-bojownika o niezależność…
Nie ma co się dziwić amerykańskim poetyckim bajkom o Ukrainie – podobne legendy zarówno tu jak i tam tworzyli sami ukraińscy pisarze, jeśli nie nagle pojawiający się nowi „polityczni” z lat sześćdziesiątych, to choćby będące w sile wieku „dzieci politycznych”. Amerykański mit o Ołehu Łyszedze budzi jednak we mnie nie rozdrażnienie, a prawie rozczulenie. Rzecz w tym, że sam poeta nijak do niego nie pasuje, więcej, całym swoim zachowaniem demonstruje otwartą apolityczność.
Nie jest bohaterem i męczennikiem, a w tym, że go tak rzadko drukują i tak mało znają, jest jego osobistą zasługą. Przecież także pisze mało, nie więcej niż jeden, dwa wiersze rocznie (ale jakie!). Tymczasem gdyby dołożył choć minimum wysiłku, być może w czasach pieriestrojki mógłby wznowić studia na uniwersytecie, dostać dobrą posadę, osiągnąć materialny i wszelki inny dobrobyt. Ale nie będąc poetą-bohaterem, nie został też poetą-burżujem. Nie został ani zwyczajnym tłumaczem ani tłumaczem literatury, ani redaktorem. Wszystko, co niezbędne, przeczytał za młodu i być może niczego więcej już nawet nie czyta…
Jak rysunek tuszem, jak wycyzelowany kaligram – jest rzeczą samą w sobie, praktycznie nieużyteczną. Znajomi opowiadają zabawną historię o tym, jak Ołeh wybierał się do USA: o jego niemal umyślnym spóźnieniu na rozmowę w konsulacie, własnoręcznie sprokurowanymi problemami z otrzymaniem paszportu, wizy, biletu; o wzruszającej panice przed koniecznością ubrania się (założenia fraka) na uroczystość… Jakie wywiady, jakie uroczystości! Łyszeha to uosobienie samotności, uparcie pielęgnowanej jak „chatka chrzanu”, jak wyszywany pantofel w muzealnej gablocie, i bliski sercu dziurawy but, jak niedopałek papierosa podniesiony z torów kolejowych i obmyta z tłustego nalotu filiżanka z zaróżowionym policzkiem… Jak wędrowne stado upiornych ryb, ptaków, zwierząt – karp, jastrząb , pies, lis, łabędź…
„Póki nie jest za późno – bij głową o lód!”. Czy słyszał ktoś z czytelników tę undergroundową – z suteren i wspólnych kuchni, choć nawet w nich już zapomnianą – piosenkę Wiktora Morozowa, towarzysza Łyszehy z niezapomnianego Czubajowskiego kręgu, którego też wówczas usunięto z „filologów angielskich” i który teraz śpiewa wiersze Ołeha w dalekiej dalekiej Kanadzie, w nowym życiu?
Póki nie jest za późno – o lód głową wal!
Póki nie jest za ciemno – o lód głową wal!..
Przebijaj się, wydobywaj! –
Przepiękny ujrzysz świat!..
Ale tak było kiedyś, w epoce naiwności i dziecięcego entuzjazmu. Okazało się, że świat nie jest przepiękny, a człowiek… ludzka istota – nie gorszy i nie lepszy od karpia, jastrzębia czy lisa (lichoty), który błąka się po śmietnikach i hałdach.
„Boże, odchodzę”. To pierwsze linijki wiersza Łabędź. Czerwony łabędź jest też na białej okładce harvardzkich The selected poems of Oleh Lysheha. Praca autorska, dekupaż, rodzaj aplikacji. Przecież Ołeh maluje i lepi; czasem nawet mówi, że teraz właśnie to jest jego przeznaczenie, że żadna poezja i filozofia nie miały na niego żadnego wpływu, tylko przyroda i średniowieczne chińskie malarstwo, ich daleka od ludzkich namiętności symbolika. Wierzę. On sam jest kaligramem i dekupażem, czerwonym łabędziem własnych wierszy.
Spotkaliśmy się dwadzieścia lat temu… tak oczywiście, w czyjejś kuchni, w młodym towarzystwie… Ołeh był wysoki i chudy, z cienką chłopięcą szyją, długimi spuszczonymi rzęsami, delikatnymi nieśmiałymi (bez wąsów i bez brody wtedy) ustami. Najstarszy z nas, wydawał się młodszy od innych. W ciemnoczerwonym swetrze trzymał w cienkich długich palcach szklankę czerwonego wina. Czerwony łabędź. Poeta, z którego Ukraina powinna być dumna.
Post scriptum
Minęło prawie półtorej dekady od chwili, kiedy na progu nowego tysiąclecia pisałam Czerwonego łabędzia i wiele się wydarzyło od tego czasu. I autorka, i bohater jej eseju napisali jeszcze trochę wierszy i prozy, przeżyli mniejsze i większe wydarzenia tak we własnym życiu, jak w życiu swojego kraju, od czasu do czasu gdzieś się spotykali, postarzeli się i ustąpili na drodze do sławy nowym łabędzim stadom.
Aż któregoś szarego grudniowego dnia w kijowskim mieszkaniu zadzwonił w kuchni staromodny aparat telefoniczny. Podniosłam słuchawkę. Zdenerwowany kobiecy głos poinformował, że Ołeh leży na reanimacji z zapaleniem płuc. Co, jak? Zrozpaczony głos zaczął wyliczać jakieś przeziębienie, zadawniony kaszel, jak Ołehowi zrobiło się źle na Książęcym Zatopie; o specjalnych antybiotykach i specjalnym pulmunologu, którego miał przywieźć do szpitala Małkowycz… Że do Ołeha w tym szpitalu nie wpuszczają, ale niby obiecali, że pozwolą… I dopytałam, jak dojechać, co wziąć, i umówiłyśmy się na spotkanie następnego dnia.
I tak się stało, że czemuś to właśnie ja z trzema jego najbliższymi kobietami byłam prawie obok, kiedy Ołeh zmarł w tym szpitalu na przedmieściu Kijowa. Siedziałyśmy w rządku czekając na lekarza; może przynajmniej córce pozwolą wejść na oddział do ojca? Oksana jednocześnie jakby coś przeczuwała, bo cały czas powtarzała dziwny sen, który się jej przyśnił, wciąż wstawała i chodziła po korytarzu, my jednak, trzy starsze, siedziałyśmy cicho i mówiłyśmy mało. A potem wyszedł lekarz i poprosił do siebie do gabinetu „tylko rodzinę”– a ja zostałam na jakiś czas sama w przedpokoju reanimacji.
Salowa wyniosła kilka toreb, a między nimi nietkniętą torbę z domowym (jak prosiła mnie Natałka) jedzeniem w słoikach, a ja zostawiłam tę torbę ze słoikami pod ścianą przy wyjściu ze szpitala. Zdruzgotane, pojechałyśmy do Ołeha do domu.
…Wcześniej nigdy nie byłam w jego maleńkim mieszkanku przy Książęcym Zatopie. Właściwie nie widywaliśmy się zbyt często, naprawdę nie należałam do bliższego kręgu jego znajomych – chociaż mój mąż w odległej młodości nawet z Ołehem się przyjaźnił i to właśnie on nas poznał: najpierw proponując, bym poczytała sobie wiersze Ołeha (dobrze pamiętam ten maszynopis), a potem i osobiście. Przypominam sobie, jakby to było dziś, jak kiedyś podczas któregoś z przyjazdów Mykoły do Kijowa, z nim i Ludą Taran (z którą wtedy wynajmowałam mieszkanie na Kudriawskiej) przypadkowo spotkaliśmy Ołeha na Placu Lwowskim. Choć nie pamietam czy to właśnie wtedy, czy jakimś innym razem (gdy tak samo przypadkowo spotkaliśmy się na chodniku w śródmieściu) Ołeh był z siostrą i najmocniej utkwiło mi w pamięci to, jak ładna mi się ona wtedy wydała – nieoczekiwana, niezwykła, cicha, nieśmiała blond piękność nie dla wszystkich, i jak bardzo podobna do samego Ołeha – w lekkim uśmieszku na ustach, a szczególnie w opuszczonym do dołu spojrzeniu spod długich rzęs, z długą cienką szyją.
Nieczęsto się zdarza, żeby poeta tak bardzo pasował do swojego wyglądu.
… A jego kijowskie mieszkanie także pasowało do jego wyglądu i wewnętrzej postawy. Było tam dość biednie, ubogo, czuło się, że nie mieszkał tam stale. A jakby wpadał w gości i znowu gdzieś znikał, i teraz to już na zawsze. Było jednak czysto, a bezpretensjonalne rzeczy leżały i stały w porządku, jakby same sobie wybrały miejsca – łóżko, stół, stołek, jakaś książka, portret Franki, autoportret samego Łyszehy. Wiedziałam, że Ołeh lubi Frankę i zawsze wydawało mi się to dziwne (taka odmienna poetyka, taki jakby różny styl życia), aż przypomniałam sobie czyjeś wspomnienie o France, jak ten samotny i bosy łowił ryby w sieci w Karpatach.
Kiedy w połowie lat 80. wreszcie dostaliśmy z Mykołą własny kąt – dwa pokoiki w zaniedbanym komunalnym mieszkaniu, za to w konstruktywistycznym budynku projektu znanego architekta Aloszyna – Łyszeha, zdarzało się, wpadał do nas i piliśmy herbatę albo wino w wąskiej i ciasnej wspólnej kuchni pod surowymi spojrzeniami sąsiadów – milicjanta Władika i krawcowej Loli. Nawiasem mówiąc, nigdy nie widziałam, żeby Ołeh pił cokolwiek innego niż czerwone wino – nawet na prezentacji swojej książki w Mohylance, gdy niby to pił coca-colę, dolewając jej sobie do szklanki z dwulitrowej plastikowej butelki, aż zaczął chodzić między rzędami słuchaczy, dalej popijając i od czasu do czasu krótko i cienko się śmiejąc, siedzący obok mnie Wiktor Neborak szturchnął mnie łokciem i szepnął mi, niedoświadczonej, kilka słów o alkoholowych właściwościach czerwonej coca-coli. Już nie pamiętam, kto moderował ten „autorski wieczór” i jak przywołał z powrotem Ołeha do niewielkiego stolika, żeby przeczytał „ostatni wiersz”, ale pamiętam niewiarygodny zachwyt audytorium (przeważnie studentów i studentek).
Taki sam zachwyt zobaczyłam później na twarzach naszych niemieckich kolegów (to byli najwybitniejsi pisarze, a wśród nich także przyszła noblistka Herta Müller), kiedy przy wspólnej kolacji (my, sześcioro Ukraińców, spotkaliśmy się z nimi, żeby w ramach projektu „Poeci przekładają poetów” przygotować antologię współczesnej poezji ukraińskiej w niemieckich przekładach), każdy miał przeczytać własny wiersz i odpowiedzieć na ewentualne pytania. Wino było świetne (jak zawsze piłam białe, a Łyszeha czerwone), więc wszyscy czytali rewelacyjnie swoje wspaniałe wiersze i wszyscy szczerze się zachwycali i wszyscy naprawdę wzajemnie się lubili, aż nagle harmonijną, chociaż też dionizyjską atmosferę naruszył Ołeh. Zaczął czytać Jastrzębia i nagle się zatrzymał, krótko się zaśmiał i machnął ręką (no, cóż…), zdjął buty (a może już od dawna siedział przy stole bez nich) i wszedł najpierw na drewnianą ławę, a potem na stół. Postał tam może parę chwil, bosy i podobny do Dionizosa (już z brodą i już przy kości), znowu się zaśmiał, machnął ręką i niezgrabnie zszedł. Ale my wszyscy, czyli reszta równie wspaniałych miłośników i miłośniczek patrona ducha muzyki Dionizosa, zrozumieliśmy, jacy nie będziemy. Przynajmniej ja wyraźnie odczytałam ten wyraz na uduchowionych niemieckich twarzach.
Tak oto, wracając do wspomnień o kijowskiej wspólnej kuchni z tanim czerwonym winem – Ołeh nie to, że się upijał, ale ożywiał się i zaczynał coś opowiadać, takimi krótkimi i niepowiązanymi ze sobą jak w jego wierszach opisami, z takimi umownymi dwukropkami zamiast zwykłych trzech kropek w miejscu pauz. W tych spontanicznych monologach nie było określonej treści, ale był – szereg przypadkowych szczegółów. I od razu widziałam wyraźny obraz na kształt bosego Franki, to on, sam Łyszeha, który łowi ryby. Ołeh melancholijnie opowiadał ze swoim lekkim uśmiechem, na przykład, że nie ma pieniędzy, a więc zamiast jechać metrem chodzi piechotą przez most Patona i to naprawdę nie jest tak znowu daleko (już nie pamiętam, gdzie i u kogo tam mieszkał, kiedy pracował w Ławrze). A innym razem (to mogło być już po kilku latach) opowiadał, jak wiózł młodą żonę do izby porodowej pociągiem podmiejskim z Hlewachy (gdzie oni zamieszkali, choć nie wiem dlaczego) i cały czas coś do niej mówił i pokazywał za okno, żeby odwlec, bo już zaczęły się skurcze – miała urodzić się Wira.
Swoje córki kochał szczególną, drżącą miłością, zresztą im dwóm poświęcona jest ta jego amerykańska książka z czerwonym łabędziem na białej okładce. „Jaka ona śliczna” – mówił o Wirze, gdy miała dwanaście czy trzynaście lat. Dalej nie mówił nic, uśmiechał się tylko i rozkładał ręce. Ale dobrze wiedziałam, o czym on mówi, coś jak o trzynastu kindżałach i trzynastu różach w przepięknym wierszu Halaktiona Tabidze Masz trzynaście lat…. Choć u Łyszehy nigdy nie było takich wyszukanych metafor – po prostu – rzeczownik, przymiotnik, czasownik, przysłówek i dwie kropki zamiast pauzy na końcu wersu.
Pewnego razu Ołeh podarował mi maleńką figurkę jakiegoś zagadkowego zwierzątka, którą sam ulepił z jakiejś specjalnej gliny, jaką sam wynalazł gdzieś na brzegu Dniepru, wypróbowawszy kilka, jak nie kilkadziesiąt, jej rodzajów (opowiadał o tej glinie i o tym miejscu bardzo szczegółowo, być może, gdybym sama zechciała jej sobie troszkę ukopać, żeby lepić zwierzęta, to mogłabym ją znaleźć wedle jego opisów). Ta figurka dotychczas stoi u nas na parapecie. Od początku wyglądała tak, jakby ją wykopali gdzieś na Trypolu biali albo czarni archeologowie – z tego gruntu i z tych czasów, kiedy pitekantropy stawały się ludźmi, a na pytanie, co to za zwierzę, Łyszeha zmieszany odpowiedział: „A kto go tam wie…”.
Takie odczucie zawsze miałam też w odniesieniu do jego poezji, zbyt dużo tam dawnych czasów, mimo obecności jakichś drobnych współczesnych szczegółów, jak choćby kolej żelazna. Te maleńkie poematy (czy wielkie wiersze) wydawały się najprostsze i nieobrobione, jak glina: zdawało się, każde słowo można by było odczuć dotykiem.
Ale to była szczególna glina, i w tej zwierzęcej, i ptasiej archaiczności czuło się szczególny nieodszyfrowany sens, jak przesłanie śniegu i ognia, potok archaicznej świadomości, narodziny tragedii z ducha muzyki, jakiś nurt pod skórą gliny, którego podejrzewam, sam Łyszeha ani żaden inny z nielicznych geniuszów intuicji nie byłby w stanie być może wyjaśnić.
Cóż, stwarza to (jeśli mówić o praktycznych korzyściach) nie byle jakie możliwości dla interpretacji i tłumaczeń na inne języki – i w każdym języku, sadzę, na zachodniej i wschodniej półkuli, Ołeh Łyszeha mógłby stanąć w rzędzie najlepszych światowych poetów. W sensie symbolicznym on już tam jest, w niebiańskim łabędzim stadzie.
A jeśli chodzi o fizyczną ludzką istotę… Po kilku dniach po jego śmierci przyszłam pożegnać się z nim do Domu Literatów. Trumna stała w maleńkim pokoju na parterze na lewo od schodów. Ołeh (którego nie widziałam przez klika ostatnich lat, choć jak na ironię losu byłam niedaleko, gdy umierał) jak wszyscy nowoprzedstawieni był samotny i zamyślony, a na dwóch krzesłach pod oknem siedziały jego córki, jasno- i czarnowłosa. Tak niepodobne do siebie, choć od razu odbierane jako siostry – dzięki, choć u każdej innemu – podobieństwu do ojca. Pierwszy raz (i ostatni) po śmierci Ołeha nie mogłam powstrzymać łez.
20 lutego 2019
Natałka Biłocerkiweć
z języka ukraińskiego przełożył Bohdan Zadura
Artykuł napisany na zamówienie redakcji gazety „Stolicznyje nowosti” po rosyjsku i opublikowany w numerze 17, 23–28 maja 2000 roku. Autorski przekład na ukraiński z 2019.
Natalka Białocerkiweć – ukraińska poetka, tłumaczka i eseistka. Absolwentka Uniwersytetu w Kijowie, pracowała dla czasopisma „Ukraińska Kultura” jako redaktor, redaktorka sekcji i redaktor naczelna. Od 2010 roku żyje z pisania. Jej poezja została przetłumaczona na kilkanaście języków europejskich, przede wszystkim: polski, niemiecki i angielski. Jest laureatką wielu nagród literackich, w tym nagrody „Agni” za najlepiej przetłumaczoną poezję oraz „Kryształowej Vilenicy” za najlepszą poezję na Międzynarodowym Festiwalu. W 2009 r. Bohdan Zadura przetłumaczyła zbiór swoich wierszy na język polski – „Róża i nóż” (Rzeszów, Bilblioteka „Frazy”).
Kultura Enter, 2019/02 nr 88