Strona główna/SZKICE. W duchu króla Leopolda

SZKICE. W duchu króla Leopolda

W czerwcu 2020 roku, w czasie trwających manifestacji po śmierci czarnoskórego George’a Floyda, gniew protestujących w wielu europejskich miastach obrócił się przeciw pomnikom. Pomnik króla Leopolda w Antwerpii został oblany farbą, zdemontowany nie wróci już na swoje dawne miejsce, ale zasili wystawę jednego z muzeów.

Krzysztof Bąk

Trwa dotychczas chwila,
Kiedy w bezludnym upale Brukseli
Wstępował wolno na schody z marmuru
I dzwonek, tam gdzie S akcyjnej spółki,
Przycisnął, długo wsłuchując się w ciszę.
Wszedł (…)

(Czesław Miłosz, Traktat poetycki)

Pewien człowiek, chcąc sprawić komplement królowi Belgii, powiedział w przypływie szczerości, iż ten byłby znakomitym prezydentem republiki. Leopold odwrócił się, spojrzał wymownie na obecnego przy tym doktora, z którym łączyła go grubsza nić porozumienia i grzecznie poddał trawestacji usłyszane przed chwilą zdanie: „Słyszał pan, panie doktorze, byłby pan świetnym weterynarzem”.

Leopold nie chciał dostrzec w tym afroncie znaku czasów, emancypacji narodu belgijskiego z rolniczych Flamandów, a może najprościej – postępu, a pragnął najzwyczajniej być królem prawdziwym, „jak dawniej”, a król prawdziwy nie tylko potrzebuje korony i berła, co najwyżej symboli minionej przeszłości zapisanej w kronikach sprzed 1789 roku, lecz potrzebuje własności – jeśli chodzi o kilometry kwadratowe – jak największej, jeśli o poddanych, jak najliczniejszej.

Kancelaria Leopolda pracowała niezwykle wydajnie, jej archiwum pęczniało od listów i notatek, w których kolonia stawała się obiektem pierwszej potrzeby. Król śle propozycje zakupu, zasięga informacji, rozpytuje, działa jak nowoczesny przedstawiciel handlowy: gromadzi informacje, mapuje potencjalnych klientów. Nietrudno nam wyobrazić sobie Leopolda przed dużą naścienną mapą świata oznaczoną w wielu miejscach barwnym chorągiewkami. Byłyby nimi oznaczone wyspy Fidżi, Filipiny, Brazylia.

Miał też za sobą Leopold długą kwerendę w Sewilli, z której wypływano statkami po nowożytną Europę. Osiemdziesiąt sześć milionów dokumentów spisanych ręką człowieka, nierzadko twardą marynarską ręką nieznoszącą biurokracji. Być może Leopold odnalazł wtedy w znajdującym się w gmachu dawnej giełdy, przemianowanej na archiwum, któryś z listów przewozowych z ekspedycji Krzysztofa Kolumba. Wszystko zaczynało splatać się w coś awanturniczego. Może prolog do tych poczynań spisała swoim życiem siostra Leopolda – Charlotta, która została żoną Maksymiliana Habsburga. Tego Maksymiliana Habsburga, który za namową Napoleona III został cesarzem… Meksyku. Kiedy już wszystkie frakcje polityczne w tym kraju uczynił sobie wrogimi, podjął próbę przebicia się przez linie nieprzyjaciół. Został jednak schwytany i wyrokiem sądu skazany na rozstrzelanie. Zanim spełniono literę prawa, Maksymilian uścisnął dłoń każdemu żołnierzowi plutonu egzekucyjnego i poprosił o wprawne celowanie w serce. Nie pomogły jego sprawie petycje wielu znakomitości ówczesnej Europy, nie pomogły zabiegi żony – opuściła wcześniej rozpalony do czerwoności Meksyk i szukała wsparcia w licznych stolicach Europy, na Watykanie kończąc. Awanturę przypłaciła szaleństwem, Leopold zamknął siostrę w jednej ze swoich posiadłości, skąd wysyłała do ukochanego męża listy.

X

Henry Morton Stanley był wybitnym podróżnikiem, jako eksplorator wpisał się do kronik i na mapę świata (Wodospady Stanelya). Po powrocie z bardzo ryzykownej, jednak udanej, wyprawy wzdłuż rzeki Kongo, zaczął rozglądać się za możnym protektorem zainteresowanym kontynuowaniem dzieła w tej części Afryki. Możny protektor od dawna śledził poczynania sławnego eksploratora z gabinetu w Brukseli; głośno o nich było w Europie: szpalty gazet opisywały kolejne etapy morderczej wędrówki, Stanley pisał i promował swoje podróżnicze książki, dbał, aby o nim nie zapominano na Starym Kontynencie.

Spotkanie okazało się ze wszech miar owocne. Obaj, choć swoim działaniom zawsze nadawali inne, wyższe intencje, posiadali naturę homo oeconomicus. Dla króla pozyskanie do sprawy tak znacznej osobistości miało niebagatelny wpływ na legitymizację poczynionych działań. Kierunek został wyznaczony. Stanley wyjechał z pełnomocnictwami do Afryki.

Morton w imieniu króla Belgów zawierał z afrykańskimi wodzami umowy, poważnie nazywane traktatami. Jednak przy słowach „zawierać” i „traktat” oprócz cudzysłowu należałoby postawić serię znaków zapytania, a i to nie dość oddawałoby kuriozum całej sytuacji. Kontrahentami Stanleya byli ludzie widzący pismo pierwszy raz w swoim życiu. Zapewne czuli się jak przeciętny współczesny Europejczyk kartkujący arabską książkę. Wodzowie przyjmowali warunki i w zamian za kilka skrawków tkaniny oddawali we władanie swe terytoria, na dokumencie podpisując się znakiem X. Krajowcom ta czynność wydawała się mało poważna: poza wszelkie ich wyobrażenia wychodziła sytuacja, w której mają utracić władzę nad terytorium w zamian za coś tak doraźnego.

Stanley pomimo interesów nie przestawał być odkrywcą. Biała mapa zapełniała się nazwami. Król Belgów lubił swoje królewskie imię; założona z pomocą grupy swego wysłannika placówka nazwana została Leopoldville, a tamtejszy krajobraz wzbogaciło Wzgórze Leopolda.

Adam Hochschild cytuje relację człowieka, o którym wiemy jedynie, że nazywał się Paul Neve i pełnił funkcję inżyniera pokładowego:

„Pan Stanley bardzo się o mnie troszczył w czasie tych trudnych dni (…) był to rodzaj troski kowala, który stara się naprawić kluczowy przyrząd, zepsuty z powodu zbyt brutalnego traktowania (…) z zębami zaciśniętymi w gniewie, kuje go raz za razem na kowadle, zastanawiając się, czy będzie musiał go wyrzucić, czy też będzie go mógł użyć ponownie”.

Zaraz później znajdziemy wyznanie, nieco sentymentalne, samego Mortona: „Na każdego mile uśmiechniętego tubylca spoglądam w taki sam sposób, w jaki rolnik patrzy na swoje silne dziecko; jak na przyszłego rekruta do zastępu żołnierzy-robotników”. W jednym z listów roztaczał wizję zaaprowizowania Afryki irytująco nagiej i „przesadnie wytatuowanej” w używaną odzież z Europy.

W 1884 Stanley powraca z plikiem „traktatów” dla władcy. Król Leopold przywiązał uwagę szczególną do słowa „międzynarodowy”, rozumiał, że to słowo, które otwierało wiele drzwi do salonów, budowało poczucie dumy. W trakcie niejednej konferencji położenie akcentu na „międzynarodowy” charakter działań w Kongo okazało się rozstrzygającym argumentem. W ten sposób uczynił swój projekt wspólnym, a przynajmniej umiejętnie rozciągnął nad nim takie złudzenie.

Legitymizacja „terenu” leżała na stole, pozostała praca w dyplomacji na Starym Kontynencie. Przełomowa okazała się konferencja w Berlinie, na której gospodarz Otto von Bismarck wzniósł toast za pomyślność projektu króla Belgów. W roku 1885 w Bomie wciągnięto na maszt flagę ze złotą gwiazdą na ciemnoniebieskim tle. Wolne Państwo Kongo zostało wpisane na mapę świata.

W górę rzeki

Tę właśnie flagę zobaczył pięć lat później angielski marynarz, który miał objąć ster jednego z kursujących po rzece parowców. Przy sobie miał rękopis powieści Szaleństwo Almayera.

Uwrażliwiony przez towarzyszy podróży Conrad obawiał się chorób zakaźnych, dlatego w pierwszych słowach listu do „Kochanej Wujenki”, informował, że czuje się zdrów. Flasze z lekami, których zabrał znaczną ilość, pozostały nienaruszone. Poza tym, optymistycznych wieści jak na lekarstwo. Przede wszystkim ludzie i łączące ich stosunki zrażały „polskiego szlachcica maczanego w angielskiej smole”, jak o sobie pisał w jednym z listów.

Dwudziestego ósmego czerwca Joseph Conrad rusza do Leopoldville (dzisiaj Kinszasa) i prowadzi rodzaj dziennika. Można odnieść wrażenie, że notatki mają służyć za rodzaj instrukcji przy pokonywaniu tego odcinka. Ziemia w tych opisach nabiera krajobrazu morskiego. Rozpoznajemy też krótkie zdania, do których z pewnością Conrad powróci dekadę później, pisząc Jądro ciemności: „Widziałem znów martwe ciało leżące przy ścieżce w pozie pełnego zamyślenia spoczynku”, „Dzisiaj na drodze minęliśmy szkielet przywiązany do słupa”.

Kiedy dotarli do Leopoldville, okazało się, że statek Floryda, który miał obsadzić nowy kapitan, jest uszkodzony. Dlatego Conrad popłynął w górę rzeki do Wodospadów Stanleya parowcem Roi des Belges (Król Belgów). Na pokład zabrali ładunek kości słoniowej i jednego z agentów pajacujących na tej oddalonej placówce. Dowodził statkiem w zastępstwie poważnie już chorego kapitana. Sprawy nie układały się pomyślnie, stan fizyczny oraz psychiczny Korzeniowskiego też nie przedstawiał się najlepiej, dyzenteria i depresja nękały go coraz bardziej. W Leopoldville jeden z misjonarzy, Samuel Lapsley, pisał w liście, że Conrad „leży chory w pokoju po drugiej stronie dziedzińca. Gdy siedzę (…) za drzewami owocowymi i palmami, widzę jego okno. To dżentelmen. W kontaktach z nim mam zamiar wykorzystywać anglojęzyczną Biblię, która leży na jego stoliku”. Prócz terapii farmaceutycznej, którą zapewne odbywał, mógł też liczyć na duchowe wsparcie profesjonalisty.

Camile Delcommune, dyrektor spółki, postać decyzyjna w kwestii obsadzenie parowca, posiadał całą gamę cech dla Conrada antypatycznych. Szybko obu panów podzieliła wzajemna niechęć. Przyszły pisarz był przekonany, że objęcie dowództwa statku, zależne od Delcommune’a, nie nastąpi nigdy. Kolejne ataki dezynterii przyspieszają decyzję, zrywa więc kontrakt i wraca do Europy.

Człowiek z kości słoniowej

Prawdopodobnie w Matadi, gdzie miał nieco więcej czasu, mógł Conrad przyjrzeć się po raz pierwszy obiektowi, który przyciągał tylu żądnych zysku „pielgrzymów” z Europy. Kość słoniową pakowano w ogromne kontenery w Bomie i wysyłano do Europy. Popyt zwiększał się w zawrotnym tempie. Już w 1895 roku myśliwi zgłaszali pierwsze problemy związane z szybko malejącą liczbą słoni.

Ciosy, czyli kły słonia afrykańskiego były cienione najbardziej, przewyższały jakością materiał pozyskiwany z Azji. Gabaryty pozwalały na wykonywanie większych rzeźb, barwa nie płowiała, a co najważniejsze, kość wyróżniała odpowiednia miękkość, nie kruszyła się. Ta plastyczność, pozwalała uzyskać precyzję i w rękach wprawnego rzeźbiarza powstawały prace misternie oddające detal.

Przedmioty wykonane z kremowego materiału trafiały w gusta estetyczne epoki. Panował czas secesji, w Anglii nazywanej Arts and Crafts Movement, a we Francji po prostu Art Noveau. Sztuka miała towarzyszyć człowiekowi na co dzień, tak jak towarzyszą przedmioty, należało więc awansować przedmiot do rangi sztuki. Dla przykładu, w ostatnim ćwierćwieczu XIX wieku w Sheffield zużywano rocznie 180 ton kości słoniowej do wytwarzania uchwytów sztućców w stylu wiktoriańskim.

Kość słoniowa pozwalała na dowolne kształtowanie, tak adorowanej przez secesję, falistej linii. Twórcy nadawali najdrobniejszym ozdobom, przeważnie kwietnym ornamentom, faliste obrysy.

Agenci kupowali ją po najniższej cenie, aby, po zbilansowaniu, zgarnąć najwięcej zysku. Kość słoniowa  stała się obsesją, obiektem kultu, Marlow mówi o pielgrzymowaniu do niej „rozlazłych diabłów”.

Gdy Marlow widzi po raz pierwszy Kurtza z pewnej odległości, przedstawia ten widok niczym scenę dzieła sztuki: „Wyglądało to, jakby rzezany w starej kości słoniowej żywy wizerunek śmierci potrząsał groźnie ręką wobec tłumu nieruchomych ludzi z ciemnego, połyskliwego brązu”.

Technika i zarządzanie

Wynalazki techniczne, zarówno najprostsze jak i bardziej zaawansowane, usprawniały administrowanie nowym państwem. Jednym z nich był parowiec. Rzeka Kongo wymagała od marynarza wielu umiejętności. Czekały go mielizny i powalone konary drzew. A rzeka broniła się przed zdobywcami niespławnymi odcinkami, wtedy potrzebny był ktoś uzdolniony logistycznie, jak pan Camile Delcommune. Parowiec należało rozmontować na części i transportować brzegiem. Oczywiście ilość tragarzy przekładała się na czas pokonania odcinka. Kość słoniową lub kauczuk gromadzono w głębi dżungli na tzw. placówkach bądź stacjach, aby je przetransportować, trzeba było dostać się do tych miejsc, parowiec był nieodzownym ogniwem w transporcie między sercem dżungli a stolicami Europy.

Zupełnie innego rodzaju narzędziem był chicotte. Do wykonania potrzebna była skóra hipopotama. Wycinano z niej dłuższy pasek i, co istotne, nadawano kształt spirali. Krawędzie spirali powinny zachować ostrość. Słowo chicotte pochodzi z języka portugalskiego i oznacza po prostu bat. Ostre krawędzie, przecinając skórę, zostawiały trwałe ślady. Ponad dwadzieścia uderzeń groziło utratą przytomności, większa ilość wymierzanych razów (były przypadki stu) mogły zakończyć się śmiercią. Razy wymierzano najczęściej na odsłonięte pośladki. Chicotte powszechnie używano jako narzędzia podręcznego, regulującego stosunki między ludnością tubylczą a kolonizatorami. Uwagi krytyczne pewnego zaangażowanego obserwatora, który w artykułach opisał haniebne praktyki stosowane na terenie Wolnego Państwa Kongo, spotkały się z szyderstwem, wytykano autorowi ignorancję i nieznajomość panujących realiów. Według ówczesnych opisów tamtejszej ludności miały ją cechować gnuśność i lenistwo, chicotte miał stanowić na nie remedium.

Choć może dziwić, chicotte nie był najbardziej prymitywnym wynalazkiem powszechnie stosowanym w państwie Leopolda, jego wykonanie wymagało precyzji. Listę zamyka miedziany drut, przez długi czas podstawowy środek płatniczym w Kongu. Ludność krajowa nie miała prawa korzystać z pieniędzy – transakcja z użyciem pieniądza niebezpiecznie zrównywała obie strony.

Człowiek z kauczuku

Patrząc na historię gospodarczą Wolnego Państwa Kongo można podzielić ją na „okres kości słoniowej” i „okres kauczuku”. Zapotrzebowanie na kauczuk stało się w Europie i na świecie powszechne, druga rewolucja przemysłowa nabierała rozpędu. Król Belgów czekał na ten moment. Kable elektryczne, telegraficzne, opony dla pierwszych zmotoryzowanych, by wymienić tylko niektóre z cudów ówczesnej cywilizacji, która coraz częściej upominała się o ten materiał. Kauczuk pozyskiwano z pnączy, których ilość w lasach równikowych czyniło z Leopolda potentata produkcji. Pnącza należało nacinać i w naczynie zlewać sok. Przed oddaniem kauczuk trzeba było wysuszyć, nierzadko zbieracze rozlewali substancję na klatce piersiowej, udach czy ramionach i czekali do jej wyschnięcia. Jak zauważył jeden z oficerów: „Pierwsze kilka razy jest dość bolesne, gdyż człowiek wyrywa sobie włosy z ciała. Krajowiec nie lubi wytwarzać kauczuku. Trzeba go do tego zmusić”.

Każdy agent przybywający do Konga otrzymywał kilkuczęściowy podręcznik, w którym zalecano liczne rozwiązania w trudnych przypadkach. Tom Zagadnienia praktyczne opracowało trzydziestu autorów, mniemamy, że również praktyków. Jednym z nich był Leon Rom. Ten oficer Force Publique (Sił Publicznych, wojska utworzonego przez Leopolda), zajmował słynną placówkę przy Wodospadach Stanleya. Miłośnik motyli, malarz (jego obrazy odnajdziemy w belgijskich muzeach) oraz pisarz. Szerokim echem w Europie odbił się jeden z jego postępków. Rom brał udział w karnej ekspedycji przeciwko zbuntowanym plemionom, z wyprawy przywiózł trofeum – dwadzieścia jeden głów, którymi przyozdobił ogrodzenie swojej chaty. Niewykluczone, że podczas wyprawy do Konga, Conrad spotkał Roma, chociaż ten drugi swoje najsłynniejsze dokonania miał wówczas przed sobą.

Praktycy zalecali w podręczniku, aby z opornych wiosek brać zakładników. Wódz, chcąc odzyskać ludzi, będzie negocjował, aż w końcu zgodzi się wysłać osoby do zbierania kauczuku. Wszelkie tego typu operacje przeprowadzały Siły Publiczne, wspierane przez milicję. Pracowników bardzo restrykcyjnie kontrolowano, wyznaczano zawyżone normy, za niespełnienie ich groziła kara wymierzana chicotte. W niektórych regionach pracujący nosili na szyi blaszane tabliczki z numerem, uszczelniano w ten sposób system kontroli wykonywania norm. Przybliża się widmo wieku XX. Zanim kauczuk znalazł się na barkach, należało go dostarczyć do placówek. Krajowcy pokonywali nawet kilkadziesiąt kilometrów, niosąc kosze na głowach w terenie skrajnie wymagającym.

Niewolnicza praca łączyła się z jedną z najbardziej makabrycznych praktyk stosowanych przez siły wojskowe i milicyjne w Wolnym Państwie Kongo. Aby ograniczyć marnowanie amunicji, należało przedstawić dowód zużycia naboju. Wiele wiosek broniło się przed braniem zakładników, co często kończyło się wymordowaniem części mieszkańców. Każdej ofierze odcinano prawą dłoń, aby później przedstawić dowód, że nabój nie został zmarnowany. Powołano funkcję „strażnika dłoni”, którego zadaniem było zliczanie „dowodów” efektywnej pracy żołnierzy.

***

W książce Adama Hochschilda Duch króla Leopolda Joseph Conrad jest jednym z drugoplanowych bohaterów, niewielu pisało wtedy o nowym państwie położonym w dorzeczu Kongo, a jeszcze mniej liczni pisali o nim prawdę. Centralną jej postacią jest król Belgii, Leopold II, który wykazując dużą determinację, powołał Wolne Państwo Kongo i sprawował w nim władzę przez dwadzieścia trzy lata.

W czerwcu 2020 roku, w czasie trwających manifestacji po śmierci w Ameryce czarnoskórego George’a Floyda, gniew protestujących w wielu europejskich miastach obrócił się przeciw pomnikom. Imperialna przeszłość Europy ma się całkiem dobrze w obszarach polityki historycznej. Pomnik Leopolda w Antwerpii został oblany farbą, zdemontowany nie wróci już na swoje dawne miejsce, ale zasili wystawę jednego z muzeów. W Brukseli król dostojnie dostojnie dosiada konia, w czasie protestów ręce monarchy zabarwiono na czerwono. Liczbę ofiar rządów Leopolda w Kongo szacuje się na kilka milionów. Duch króla Leopolda Hochschilda opowiada o działaniach króla Belgów w państwie, które uważał za własność oraz o tym, jak prawda o tej ciemnej historii przebijała się do naszej cywilizowanej świadomości za sprawą kilku nielicznych, odważnych ludzi.

Krzysztof Bąk

Literatura:

Hochschild A., Duch króla Leopolda, tłum. Piotr Tarczyński, Warszawa 2012.
Conrad J. Wybór prozy, Wrocław 2015.
Conrad J. Listy, wybór i oprac. Zdzisław Najder, Warszawa 1968.
Komar M. Piekło Conrada, Warszawa 2017.

Krzysztof Bąk – absolwent filologii polskiej Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, redaktor, bibliofil, niezrzeszony badacz.

Kultura Enter
nr 2020/05 nr 98

Makieta statku na wystawie w Museum of London Docklands

Fragment wystawy poświęconej Conradowi w Museum of London Docklands, 2020. Fotografie: Aleksandra Zińczuk.

Modele statków, wyroby z bursztynu

"Obcowanie z ludźmi jest równie wielką sztuką jak obcowanie ze statkami. I ludzie, i statki żyją w niestałym żywiole, podlegają subtelnym i potężnym wpływom i pragną aby raczej zrozumieć ich zasługi niż się poznać na błędach." (J. Conrad, "Zwierciadło morza", tłum. A. Zagórska).

Okładka książki - portret króla Leopolda na czerwonym tle

Okładka książki "Duch króla Leopolda".