ESEJ. Duchy polskiej przeszłości
ESEJ. Duchy polskiej przeszłości
Paweł Bolesław Franczak
Psychoterapeutyczne spojrzenie na naszą narodową traumę
19 października 2017 roku, obok przystanku na Placu Defilad w Warszawie, skąd odjeżdżają autobusy do Rzeszowa, Łodzi albo Lublina Piotr Szczęsny ustawił podpięty do megafonu odtwarzacz i włączył piosenkę „Wolność” Chłopców z Placu Broni, po czym rozrzucił kopie swojego antyrządowego manifestu, oblał się nieustaloną dotąd substancją i podpalił. Dziesięć dni później Szczęsny, 54-letni szkoleniowiec z Niepołomic zmarł.
Jego śmierć była najbardziej dramatycznym wydarzeniem narodowego – i trwającego do dzisiaj – sporu o sędziów Trybunału Konstytucyjnego, podczas którego doszło już do wielotysięcznych demonstracji, ordynarnych wyzwisk w sejmie, niezliczonych sporów w mediach społecznościowych i kłótni przy rodzinnych posiłkach. Słowem: do małej, polskiej wojny domowej, której, na szczęście i jak do tej pory, jedyną śmiertelną ofiarą był wspomniany Piotr Szczęsny.
Dla prawników, politologów, socjologów kryzys wokół Trybunału Konstytucyjnego to efekt konkretnych działań rządu wynikających z jego filozofii prowadzenia polityki krajowej i międzynarodowej. To także szersze zjawisko, które należy rozpatrywać w kontekście światowego trendu odchodzenia od demokracji na rzecz trendów autorytarnych, wymagające analiz prawnych oraz politycznych komentarzy. Dla psychoterapii, zwłaszcza traktującej społeczne przemiany systemowo, te kwestie są wtórne. W tym ujęciu trwający ogólnopolski kryzys to nieuświadomiona zbiorowa reakcja na wcześniejsze narodowe traumy. To odreagowanie wojny, wpisujące się idealnie w cały zespół objawów, na które cierpi polskie społeczeństwo. Trybunał był jedynie podpalonym lontem, na który długo wyczekiwała beczka z prochem.
***
„Często tak cię wycina?”. To pytanie usłyszałem po raz pierwszy w szkole psychoterapeutycznej. Po jednym z kursów zadał mi je kolega, dostrzegając moje zachowanie podczas sesji ćwiczeniowej. W pierwszej chwili nie zrozumiałem go. Co oznacza „wycina”? Okazało się, że jest to inna nazwa dysocjacji w jej łagodniejszej formie, rodzaj odpływania na jawie, chwilowej mentalnej nieobecności. Ogólnie dysocjację cytując za Krzysztofem Klajsem, można określić jako „proces rozbicia całościowego doświadczenia na części składowe […], zjawisko, które można oddać następującymi określeniami: rozdwojenie, rozstrojenie, rozkawałkowanie, oddzielenia, podzielnie, odcięcie, wewnętrzne pęknięcie, rozdarcie, wewnętrzne pokawałkowanie, dychotomia, odłączenie, odseparowanie, rozczłonkowanie, rozdział na części, podzielenie na części, izolacja czy odizolowanie”.
Gdybyśmy zgodnie z filozofią systemową spojrzeli na nasz kraj jak na pacjenta, czy nie zabrzmią w tym opisie znane sformułowania? Ku własnemu zdumieniu po tamtym pytaniu stwierdziłem, że stan dysocjacji był mi bardzo bliski latami i dopiero w trakcie własnego procesu psychoterapeutycznego dowiedziałem się, że może być jednym z objawów syndromu stresu pourazowego. Inne objawy syndromu też były mi doskonale znane: tendencja do brania na siebie za dużo, przejawiająca się choćby pracoholizmem, lęki, bezsenność, nadmierna czujność, drażliwość, wybuchy gniewu. Nie jestem jednak weteranem wojennym. Jak to więc możliwe Wyjaśnieniem jest epigenetyka i koncepcja traumy transgeneracyjnej.
Epigenetyka jest, mówiąc w ogromnym skrócie, nauką zajmująca się ekspresją genów zmienianą pod wpływem środowiska, bez zmiany samego DNA. Ujmując prościej: to, czy mamy jakieś choroby i zaburzenia nie zależy tylko od naszych genów, podobnie jak nie zależą całkowicie od nich istniejące sposoby na radzenie sobie ze schorzeniami. To także kwestia ekspresji genów , bowiem niektóre z nich są aktywne, a inne wyciszone. Ekspresja zmienia się zaś w zależności od czynników środowiskowych, na przykład dramatycznych przeżyć.
W spadku po przodkach dostajemy nie tylko geny, na przykład rudy kolor włosów po babci, lecz także reakcje stresowe – choćby na koszmar wojny, którą przeżyła jako nastolatka. To właśnie zwie się traumą transgeneracyjną. Nie musiałem uczestniczyć w wojnie, by odczuwać jej efekty, wystarczyło, że obydwaj moi dziadkowie byli żołnierzami AK.
Jeśli zbierzemy teraz powyższe informacje oraz spróbujemy postawić naszemu krajowi diagnozę – czy nie wyłania się nam obraz pacjenta straumatyzowanego? Co innego może świadczyć o dysocjacji, wewnętrznym rozdarciu i podzieleniu, jeśli nie uformowanie się dwóch wewnątrzkrajowych obozów: zwolenników i przeciwników rządu, widoczne tak wyraźnie podczas kryzysu wokół Trybunału?Czy o stanie naszego pracoholizmu też nie świadczy fakt, że według statystyk Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) Polacy znaleźli się na 7. z 38. społeczeństw przebadanych pod kątem długości czasu pracy?
Czy trudno będzie znaleźć pozostałe objawy syndromu stresu pourazowego, jak lęki, czy problemy ze snem (podpowiadam wątpiącym: według badań naukowców z Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego na bezsenność skarży się 50,5 proc. rodaków)?
Skoro zaś mamy już diagnozę, wypadałoby zapytać: dlaczego gorzkie żniwo cierpień naszych dziadków i rodziców zbieramy dzisiaj? Otóż dlatego, że zbiorową traumą wojenną do tej pory mierzyliśmy się z nim pozornie: poprzez kino wojenne z czarno-białymi rolami i pełną bohaterskich czynów wojenną literaturę, poprzez upamiętnianie 1 września patetycznymi ceremoniami szkolnymi lub ostatnio przez ustawy potępiające nazizm i komunizm. To jednak gesty. Gesty to za mało.
Być może żniwo kolektywnej tramy jest tak obfite teraz, bo dopiero w wolnym, demokratycznym kraju mamy czas pokoju. Trauma (gr. τραῦμα „rana, uszkodzenie”) jest zamrożoną w ciele reakcją na zagrożenie, na sytuację, gdy zbyt wiele dzieje się zbyt szybko dla układu nerwowego. Kto w niej tkwi, jest jak w pływak w wirze rzecznym: coś wielkiego porywa go i sprawia, że nie może wypłynąć. My, Polacy, dopiero teraz mieliśmy okazję zaczerpnąć nieco powietrza na powierzchni. Tuż po wojnie nie było czasu na uwolnienie się od koszmaru, bo trzeba było odradzać naród i odbudowywać kraj, zresztą: samo ta praca i społeczna postawa może uwalniać od kajdan przeszłości.
Potem nastały czasy PRL, a następnie przemiana w kapitalizm. Lęk za lękiem. Dziś, kiedy nie ma nad Polską żadnej zwierzchniej siły (a wspólny wróg sprawiał, że nie trzeba było rzucać się sobie do gardeł) nasze lęki dochodzą do głosu coraz głośniej. Jednocześnie duża część badań historycznych pokazuje odmienny od utrwalonego wojenny obraz Polaków, już nie tak krystaliczny i jednoznaczny, już bez dominacji bohaterów i ofiar, coraz bardziej zamglony i trudny do zrozumienia. Reakcją na to wszystko jest więc albo wyparcie, oddzielenie od naszej niechcianej ciemnej strony, albo jej uznanie. Nie mam wątpliwości, że w czasach, gdy na sztandarach noszony jest polski heroizm, większość społeczeństw wybrała pierwszą drogę. Z wiru wydostać się trudniej, nie wiedząc, że się w nim jest.
***
W Niemczech nazywa się ich Kriegskinder – „dzieci wojny”. To córki i synowie Tätergeneration, „pokolenia sprawców”, czyli Niemców, którzy uczestniczyli w drugiej wojnie światowej jako hitlerowcy. To oni, dzieci nazistów, cierpią na ciężkie choroby psychiczne, psychosomatyczne, depresje, to oni mają objawy syndromu stresu pourazowego, czyli traumy transgeneracyjnej. To oni, Kriegskinder zapełniają niemieckie gabinety psychoterapeutyczne, uczestniczą w sesjach ustawień hellingerowskich, próbują zmierzyć się z grzechami ojców i konsekwencjami tych grzechów. Z polskiej perspektywy można spojrzeć na to pokolenie z wyższością i politowaniem, można potraktować szukanie pomocy w gabinetach i na warsztatów ustawień hellingerowskich jako słabość, ale może to właśnie dzisiejsi Niemcy są krok przed Polakami w drodze do narodowego zdrowia? Pamiętajmy przy tym, że ich zadanie było trudniejsze: oni występowali w roli sprawców.
Warto spojrzeć na dzisiejsze pokolenie Niemców z życzliwością jeszcze z jednego powodu. W podejściu MetaSystemowym, w którym uczę się pracować terapeutycznie – tym, co leczy na najgłębszym poziomie jest uznanie sprawców i ofiar za równych sobie. Czy jesteśmy w stanie tak spojrzeć na naszych sąsiadów? Musielibyśmy wówczas poświęcić coś cennego na ołtarzu zdrowienia: zrezygnować z pielęgnowanej w Polsce, jakże wygodnej roli ofiary. Musielibyśmy w konsekwencji tak samo spojrzeć na Rosjan i na Ukraińców, a nawet: na siebie wzajemnie, w końcu sami sobie wyrządziliśmy przez setki lat tak wiele krzywd. Musielibyśmy też spojrzeć na tych, wobec których to my byliśmy sprawcami. Jak daleko od tego jesteśmy?
W zeszłym roku uczestniczyłem w warsztatach prowadzonych w studio Warsaw Dance Department przy Pałacu Kultury. Zajęcia dotyczyły pamięci transgeneracyjnej i Holokaustu. Wolnych miejsc zabrakło w chwilę po ogłoszeniu o naborze. Warsztaty, prowadzone dwie żydowskie psychoterapeutki jungowskie Karni Ishai i Joan Chodorow zakończyły się wspólnym zbiorowym tańcem. „Można odtańczyć traumę!” – pamiętam głos roześmianej Karni przebijający się przez muzykę. To prawda. Można też być wdzięcznym temu, że właśnie teraz zawitały do nas duchy przeszłości. W końcu jak inaczej mielibyśmy się z nimi pogodzić?
Paweł Bolesław Franczak
Paweł Bolesław Franczak – filozof, psychoterapeuta w trakcie szkolenia i publicysta. Prowadzi prywatną praktykę terapeutyczną w Warszawie. Teksty publikował m.in. w „Polityce”, „Przekroju”, „Wiedzy i Życiu”, „Rzeczpospolitej”, „Dwutygodniku”. Niegdyś redaktor „Kuriera Lubelskiego”. Zajmuje się też, jako wykonawca i teoretyk śpiewem tradycyjnym i muzyką improwizowaną.