EUROPA ŚRODKOWA. O wolności, wojnie i Europie
Timothy Garton Ash
Obrona liberalizmu. Eseje o wolności, wojnie i Europie dzięki uprzejmości wydawcy Fundacji Kultura Liberalna.
(…) Nasz błąd po 1989 roku nie polegał na tym, że to, co wydarzyło się w Europie Środkowej – a następnie w republikach bałtyckich i w byłym Związku Radzieckim – świętowaliśmy jako wielki triumf wolności, demokracji, Europy i Zachodu. To nie ulega wątpliwości. Nasz błąd polegał na tym, że uwierzyliśmy, iż jest to nowa norma, kierunek, w którym zmierzała historia. Teraz grozi Trwa atak nam powtórzenie tego samego błędu – przesada, tylko w drugą stronę. Przyszłe zwycięstwo antyliberalnego autorytaryzmu nie jest bardziej nieuniknione niż przyszłe zwycięstwo liberalnej demokracji. Owo ostrożnie optymistyczne twierdzenie jest z pewnością prawdziwe w odniesieniu do dojrzałych demokracji, takich jak Wielka Brytania i Stany Zjednoczone, gdzie siły liberalnej demokracji twardo odpierają uderzenia nacjonalistycznego populizmu. Ale jest ono również prawdziwe w Europie Środkowej. Ściśle rzecz biorąc, „nieliberalna demokracja” to pojęcie wewnętrznie sprzeczne, jak smażona kula śniegu. Niemniej jednak, termin ten jest użyteczny do opisu stanu demokracji, która ulega erozji, ale nie została całkowicie zniszczona. Pogorszenie jest wciąż odwracalne za pomocą demokratycznych, zgodnych z prawem środków, w tym pokojowych masowych protestów.
Liderem demokratycznej kontrofensywy w Europie Środkowej jest dziś Słowacja, która w latach dziewięćdziesiątych była krajem autorytarnego zapóźnienia, a w ostatnich latach dostała niezasłużoną dawkę postkomunistycznej korupcji. Masowe pokojowe protesty, które wybuchły po przerażającym morderstwie dziennikarza usiłującego ujawnić skalę tej korupcji, Jána Kuciaka, a także jego narzeczonej, przyczyniły się do obalenia postkomunistycznego, populistycznego premiera Roberta Ficy. Dynamika protestów miała wpływ na tegoroczne zwycięstwo wyborcze Zuzany
Čaputovej – kobiety, polityczki liberalnej oraz proeuropejskiej.
Čaputová, która miała zaledwie 16 lat w chwili wybuchu aksamitnej rewolucji w Czechosłowacji w listopadzie 1989 roku, jest świetną przedstawicielką nowego pokolenia ukształtowanego przez doświadczenie tego, co określam mianem Europy pomurza [ang. post-Wall Europe]. (…)
Z Bratysławy pojadę pociągiem do Pragi, przemierzając istniejącą współcześnie granicę państwową między Słowacją a Republiką Czeską – w sam raz, by zdążyć na dużą demonstrację przeciwko fatalnemu duetowi Babiša i Zemana. Organizuje ją kierowany przez studentów ruch o nazwie „Milion chwil dla demokracji”, w celu upamiętnienia trzydziestej rocznicy aksamitnej rewolucji w 1989 roku. Tego lata udało im się zorganizować wielką demonstrację w parku Letná, miejscu największego pokojowego protestu w 1989 roku. Jeden z organizatorów, Benjamin Roll, wesoły, brodaty student teologii, powiedział mi, że jego ojciec był realizatorem dźwięku na demonstracji w 1989 roku, w związku z czym całkiem dosłownie wzmacniał głos Václava Havla. A więc również w Czechach istnieją powody do nadziei.
Z okazji trzydziestej rocznicy upadku muru wrócę do Berlina i zatrzymam się w budynku, który wówczas pełnił funkcję pokazowego Grand Hotelu reżimu komunistycznego, a gdzie obecnie mieści się hotel Westin. Mimo że wyniki AfD szokują, nie stanowią one poważnego zagrożenia dla niemieckiej demokracji.
Tego nie można powiedzieć o rządach Prawa i Sprawiedliwości w Polsce, ponieważ partia Jarosława Kaczyńskiego wyraźnie chce pójść za przykładem węgierskim. Zmierza do orbanizacji à la polonaise. Musi jednak mierzyć się z silnymi niezależnymi mediami, silnymi partiami opozycyjnymi, dużymi miastami kontrolowanymi przez opozycję, a także wysoce zmobilizowanym społeczeństwem obywatelskim.
Zdecydowanie najgorszym przypadkiem są Węgry. W zeszłym roku organizacja Freedom House obniżyła ich status w rankingu do poziomu kraju „częściowo wolnego”, jedynego państwa członkowskiego UE, które zostało sklasyfikowane w ten sposób.
W gruncie rzeczy, po bliższej analizie doszedłem do wniosku, że Węgry nie są już demokracją – nawet nieliberalną – lecz raczej reżimem z rodzaju tych, które politolodzy określają mianem „konkurencyjnego autorytaryzmu”. Ale nawet tam opozycji udało się w tym miesiącu wygrać wybory na burmistrza Budapesztu.
W praktyce udało się tego dokonać dzięki udanemu zjednoczeniu, co jak dotąd nie powiodło się polskim partiom opozycyjnym ani, niestety, opozycji wobec brexitu w Wielkiej Brytanii. Zwycięstwo w Budapeszcie nie uczyni z Węgier nagle z powrotem demokracji. Ostatecznie rzecz biorąc, turecka opozycja również dzięki zjednoczeniu odniosła zwycięstwo w wyborach na burmistrza Stambułu, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie twierdził, że Turcja Recepa Tayyipa Erdoğana jest przez to znowu demokracją. Jest to jednak widoczny promień nadziei.
W sposób nieunikniony głównym tematem większości tekstów dotyczących owej trzydziestej rocznicy 1989 roku, w tym moich, było pytanie: „Co poszło nie tak?”. Jeśli jednak środkowoeuropejskie pokolenie pomurza [ang. post-Wall generation] będzie walczyć o wolność, w której atmosferze dorastało, UE zaś zacznie stawać w obronie demokracji we własnych krajach członkowskich, to mamy wszelkie powody, by wierzyć, że czterdziesta rocznica, w 2029 roku, znów dostarczy nam powodów do świętowania.
Typowa dla wszystkich europejskich populizmów jest ich niechęć do Unii Europejskiej w ogólności i do euro w szczególności. AfD powstała w 2013 roku jako partia przeciwników euro. Choć zasadniczo poparcie Niemców dla Unii Europejskiej wciąż pozostaje silne, to przeprowadzony latem
2017 roku dla Fundacji Bertelsmanna sondaż wykazał, że pięćdziesiąt procent respondentów deklarujących sympatię dla „prawicy” (skrzętnie odróżnianej od centroprawicy) zagłosowałoby za wyjściem Niemiec z Unii Europejskiej, gdyby mogli wypowiedzieć się w referendum podobnym do głosowania w kwestii brexitu. To uderzające odkrycie, ponieważ w przeciwieństwie do brexitu „germexit” byłby końcem Unii Europejskiej.
Dla każdego obserwatora demagogiczne odwoływania się do emocji przy jednoczesnym igraniu z faktami brzmią nużąco znajomo. Według Amann najważniejszą emocją jest tu Angst [strach]. W widniejącym na okładce jej książki tytule, „Angst für Deutschland”, wytłuszczono pierwsze litery nazwy partii AfD. Amann przytacza Angstindex pewnego towarzystwa ubezpieczeniowego, w którym w połowie 2016 roku stwierdzono, że „jeszcze nigdy «w ciągu jednego roku nie doszło do tak znaczącej eskalacji lęków»” – których źródłem są obecnie ataki terrorystyczne, polityczny ekstremizm i „napięcia wywołane przybyciem cudzoziemców”.
Dramatyczny napływ blisko 1,2 miliona uchodźców w latach 2015–2016 był więc najważniejszą i bezpośrednią przyczyną sukcesu wyborczego AfD. Jej liderzy potępiają Merkel za to, że we wrześniu 2015 roku otworzyła granice Niemiec przed masami uchodźców, którym ksenofobiczne, populistyczne Węgry Viktora Orbána dały do zrozumienia, że są niemile widziani. Po islamistycznym ataku terrorystycznym na jarmarku bożonarodzeniowym w Berlinie w 2016 roku, w którym śmierć poniosło dwanaście osób, jeden z liderów AfD zatweetował: „Te ofiary obciążają
sumienie Merkel”. Obok napływu uchodźców niemiecki populizm ma dwie inne cechy swoiste. (…)
Chociaż powszechnie używa się w tym kontekście terminu „hegemon”, to jednak pozycja Niemiec w dzisiejszej Europie jest raczej pozycją przywódczą niż dominującą. Nie jest to hegemoniczna dominacja napoleońskiej Francji w Europie kontynentalnej czy Stanów Zjednoczonych w świecie zachodnim po 1945 roku. Republika berlińska liczy zaledwie 16 procent ludności Unii Europejskiej i 20 procent jej PKB. Ten niewygodny, pośredni rozmiar, podobnie jak centralne położenie geograficzne kraju, jest niezbywalną cechą powracających współczesnych niemieckich
pytań. „Za duże dla Europy, za małe dla świata” – jak to celnie ujął Henry Kissinger. Dzisiaj chodzi jednak o to, czy Niemcy są wystarczająco duże dla Europy – nie tylko obiektywnie, lecz także subiektywnie, pod względem ducha i wyobraźni strategicznej.
W przeciwieństwie do Stanów Zjednoczonych centralne państwo Europy ma przewagę tylko w jednym z trzech głównych wymiarów potęgi. Pod względem militarnym nie może równać się z Wielką Brytanią i Francją. Po tym, jak zmobilizowało się do udziału w interwencji w Kosowie, aby zapobiec kolejnemu serbskiemu ludobójstwu (moim zdaniem był to jak dotąd jeden z najlepszych momentów w historii zjednoczonych Niemiec)
i ponownie przyłączyło się do swoich zachodnich sojuszników w Afganistanie, z powrotem popadło w wygodny pacyfizm.
Wysokiej rangi minister rządu w rozmowie ze mną wypowiadał się niemal lekceważąco na temat „przyzwoitej” armii swojego kraju, by następnie stwierdzić, że prawdziwe bitwy XXI wieku będą miały charakter geoekonomiczny.
A soft power? Owszem, jak wynika ze wspomnianego sondażu BBC przeprowadzonego w grupie dwudziestu pięciu państw, Republika Federalna ma sporą siłę przyciągania – zgodnie z klasyczną definicją soft power autorstwa Josepha Nye’a. Wciąż jednak nie można tego porównać z kulturową siłą przyciągania kraju Harry’ego Pottera, Davida Beckhama, Royal Shakespeare Company, BBC, anglojęzycznych uniwersytetów ze studentami z całego świata, rodziny królewskiej, olimpiady w Londynie i Jasia Fasoli.
Jeśli jednak chodzi o potęgę gospodarczą – tutaj przewodzą Niemcy, Niemcy przede wszystkim. Również gdy chodzi o władzę polityczną. W brukselskich korytarzach i salach obrad wszyscy czekają na to, w którą stronę podąży Berlin. Dawniej wszyscy Europejczycy mieli jeden wspólny temat: Ameryka. Teraz mają dwa: Niemcy i Ameryka. W poszukiwaniu niemieckich odpowiedzi na europejskie pytanie trzeba zwrócić uwagę na trzy kluczowe obszary: politykę gospodarczą, instytucje europejskie nadzorujące i legitymizujące tę politykę, a wreszcie, co nie mniej istotne, towarzyszącą tej gospodarczej oraz instytucjonalnej prozie poezję, która ma ponownie natchnąć Europejczyków wiarą w marzenie, które nazywamy Europą.
W moich rozmowach z niemieckimi politykami oraz urzędnikami uderza miejsce, od którego rozpoczynają swoje wypowiedzi. Tym miejscem nie są ani Niemcy, ani Grecja, ani Włochy, lecz Chiny. W 2012 roku na Niemcy przypadało 46 procent unijnego eksportu do Chin. Wielka Brytania ma globalne usługi finansowe, jednak żaden europejski sektor produkcji nie jest bardziej międzynarodowy niż niemiecki. Moi niemieccy rozmówcy chcieliby, aby pozostałe kraje strefy euro stały się silnymi, konkurencyjnymi, opartymi na eksporcie gospodarkami, takimi jak Niemcy. Wtedy, i tylko wtedy, zbudujemy to, co określają oni mianem die Selbstbehauptung Europas – Europę zdolną do obrony swojej pozycji w szybko zmieniającym się świecie. Stąd ich nieugięte, niemal szkolne przynaglanie do wprowadzania programów konsolidacji fiskalnej i reform strukturalnych w słabszych gospodarkach strefy euro.
Ich największym zmartwieniem jest Francja, zwłaszcza pod rządami socjalistycznego prezydenta François Hollande’a. Francja jest dla Niemiec zarówno najważniejszym krajem w historii integracji europejskiej, począwszy od lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, jak i tym, któremu notorycznie nie udaje się przeprowadzić reform. Jakim sposobem mogą wywierać „presję reformatorską” na Francję, irytują się, skoro jest ona w praktyce chroniona przez wiarygodność kredytową Niemiec? (Rentowność francuskich obligacji rządowych jest o wiele bliższa rentowności niemieckich
niż hiszpańskich czy włoskich, ponieważ rynki słusznie oceniają, że Francja jest ostatnim krajem śródziemnomorskim, któremu Niemcy pozwolą upaść).
„Widzi pan” – mówi pewien wysoki rangą niemiecki polityk – „pozwalam córce używać mojej karty kredytowej, ale sprawdzam historię transakcji”. Podchwytuję kwestię: „A jeśli francuska dziewczyna przepuszcza wszystko na piękne suknie couture…?”. „No właśnie!” – prycha. Niemieccy oficjele prywatnie mówią: „Musimy udawać, że traktujemy Francję jak równego sobie”. Ich ostatnia nadzieja na reformy gospodarcze we Francji polega na
tym, że francuska duma narodowa nie wytrzyma relatywnego osłabienia tego kraju i odczuwalnej protekcjonalności Niemiec.
Kłopot z niemiecką receptą dla strefy euro polega na tym, że – jak kto woli – albo nie działa, albo działa za wolno. Wydaje mi się, że warto podkreślić jeden prosty, teoretyczny argument. Niemcy, czempion eksportu, określane są mianem „Chin Europy”. Tak samo jak nie wszyscy na świecie mogą być Chinami, a gdyby wszyscy byli jak Chiny, to Chiny nie mogłyby być Chinami – bo kto kupowałby wtedy ich towary eksportowe? – tak nie wszyscy w strefie euro mogą być Niemcami. A nawet gdyby stali się tacy jak Niemcy – co mało prawdopodobne – Niemcy nie mogłyby już być Niemcami. Chyba że założymy, że reszta świata ochoczo zwiększy popyt wewnętrzny, żeby kupić zwiększoną podaż towarów na eksport z całkiem niemieckopodobnej strefy euro.
Ostatecznie liczy się tylko to, co działa. Po wyborach wyzwaniem dla Niemiec będzie znalezienie takiego zestawu programów politycznych, które przyniosą strefie euro to, czego wszyscy chcą – inwestycje, wzrost, miejsca pracy, a tym samym zmniejszenie rachunków z tytułu zasiłków dla bezrobotnych oraz zwiększenie wpływów podatkowych, co pozwoli na trwałe zmniejszenie długu publicznego. Wynik będzie oczywiście zależał od światowych trendów gospodarczych, które w miejscach takich jak Chiny wcale nie są korzystne. Retoryka niemieckiej polityki jest wciąż bezkompromisowo dogmatyczna, a w przypadku niemieckiej ekonomii – często brzmi jak gałąź filozofii moralnej, jeśli nie protestanckiej teologii. Merkel, córka wschodnioniemieckiego duchownego protestanckiego, kiedyś zasugerowała nieostrożnie, że będące dłużnikami kraje Europy Południowej muszą „odpokutować za grzechy przeszłości”. Rzeczywistość polityki Berlina była jednak bardziej pragmatyczna.
Timothy Garton Ash
Z języka angielskiego przełożył Tomasz Sawczuk
Redakcja składa podziękowania Wydawcy za możliwość publikacji fragmentu książki Timothy’ego Gartona Asha pt. Obrona liberalizmu. Eseje o wolności, wojnie i Europie, tłum, zbiorowe, przedmowa Jarosław Kuisz, Warszawa 2022, Biblioteka Kultury Liberalnej.
Kultura Enter 2023/24
nr 107-108