SZKICE (POLITYKA). Sztuka przenoszenia murów w kierunku wschodnim
Sztuka przenoszenia murów w kierunku wschodnim. Tragedia Europy Środkowej Milana Kundery po trzech dekadach
Mykoła Riabczuk
Z języka ukraińskiego przełożył Andrij Saweneć
Niedługo po upadku reżimu Janukowycza, pod koniec lutego 2014 roku, odebrałem telefon od czeskiej dziennikarki, która poprosiła o krótki komentarz. Jej pierwsze pytanie całkowicie wpisywało się w rosyjską wersję ukraińskich wydarzeń: „Czy w Kijowie odbyła się rewolucja, czy też zamach stanu?”.
„A co było w Pradze w roku 1989? – odpowiedziałem ze źle ukrytą irytacją. – Rewolucja czy zamach stanu?”.
Była zaskoczona, a wręcz zbulwersowana moją arogancją. Jak można porównywać ich majestatyczną, piękną, osławioną w książkach i filmach aksamitną rewolucję w sercu cywilizowanej Europy z buntem faszyzujących gangów przeciwko takiemu samu bandziorowi, aczkolwiek piastującemu prawowity urząd, gdzieś na krańcach trzeciego świata?…
„Oczywiście, że to była rewolucja! – dumnie wykrzyknęła. – Aksamitna rewolucja!”.
Miało zrobić mi się wstyd z powodu mojej arogancji.
Być może nigdy nie czytała eseju Milana Kundery o Zachodzie porwanym, a mimo to i bez niego wiedziała, gdzie ten Zachód, czyli „prawdziwa Europa”, się kończy i gdzie prawdziwe rewolucje demokratyczne mogą się odbywać, a gdzie nie mogą i nie powinny. Reprezentowała to samo środowisko kulturowe, ten sam schemat mentalny co jej wybitny rodak i wyrażała ten sam podwójny kompleks niższości i wyższości: niższości wobec Zachodu, który ich, prawdziwych Europejczyków, cały czas nie docenia i zdradza, oraz pogardliwej wyższości wobec wszystkich innych, nieautentycznych i nie do końca europejskich, w których towarzystwie komunistyczna Czechosłowacja absolutnie niezasłużenie się znalazła.
Ta rozmowa zmusiła mnie do ponownej lektury klasycznego eseju Kundery, ale już nie jako pełnego pasji manifestu wolności i „powrotu do Europy” (to już dawno temu się ziściło), tylko jako próby osiągnięcia tego celu kosztem niejawnego wykluczenia z projektu wyzwolenia innych więźniów obozu komunistycznego jako rzekomo mniej „europejskich” i mniej miłujących wolność, a zatem mniej zasługujących na wymarzone wyzwolenie. To właśnie ten ekskluzywistyczny aspekt Kunderowskiego eseju wysunął się na pierwszy plan w ostatnich dekadach, ujawniając się zarówno w stosunku rodaków Kundery do „wschodu”, jak i w konkretnej „wschodniej” polityce środkowoeuropejskich rządów (lub raczej w jej braku). Niewątpliwie nie jest to wina Milana Kundery, który jedynie odtworzył (skądinąd bezkrytycznie) tradycyjne, od dawna ukształtowane struktury myślenia i argumentacji. Jest gorzką ironią losu, że jego tekst okazał się częścią tych samych tradycji dyskursywnych, którym ponoć się przeciwstawiał – tradycji „geografii filozoficznej” i odpowiednich praktyk politycznych przez nią inspirowanych i legitymizowanych.
Europa Wschodnia z perspektywy „geografii filozoficznej”
Larry Wolff, który zapożyczył ten termin z osiemnastowiecznych notatek podróżniczych Johna Ledyarda, definiował go jako geografię podporządkowaną konkretnym filozoficznym wyobrażeniom i wartościom, czyli preferencjom ideologicznym. To był właśnie ten rodzaj geografii, który skłonił kanclerza Metternicha do deklaracji, że Azja zaczyna się na końcu Landstraße, czyli w południowo-wschodniej okolicy Wiednia. Dzisiaj z kolei buduje w jego rodakach przekonanie, że ukraińska granica jest położona dużo dalej od Wiednia, niż granica szwajcarska (w rzeczywistości leży o 100 kilometrów bliżej), i że zimy w Kijowie bardziej przypominają te nowosybirskie niż te wiedeńskie.
Od czasu swego pojawienia się w dobie Oświecenia „geografia filozoficzna” odgrywała ważną, by nie powiedzieć fatalną rolę w historii „Orientu” – zarówno tego bliskiego, jak i dalekiego. Szczególnie złowroga okazała się ona dla wschodnich Europejczyków pod koniec drugiej wojny światowej, w dużym stopniu warunkując postanowienia konferencji jałtańskiej (w lutym 1945 roku) i legitymizując przekazanie „mniej wartościowej” Europy Wschodniej (łącznie z formalnie sojuszniczą Polską) pod kontrolę stalinowskiej Rosji. Warto odnotować, że w myśl tejże „geografii filozoficznej” wschodnioeuropejską Grecję usunięto z listy „prawowitych” ofiar, ponieważ kraj „nieśmiertelnej chwały” (określenie Churchilla) będący „kolebką cywilizacji europejskiej” pod żadnym pozorem nie mógł trafić w łapy komunistycznych barbarzyńców. To, czy współczesna Grecja rzeczywiście była sukcesorem tamtej „kolebki” i jej nieśmiertelnej „chwały” (co tak naprawdę jest dość wątpliwe), nie miało tutaj istotnego znaczenia; wystarczyła wyobrażona ciągłość w umysłach zachodnich intelektualistów. „Geografia filozoficzna – jak sarkastycznie zauważył Larry Wolff – była sportem nieskrępowanym zbyt wieloma regułami, do tego stopnia, że nie trzeba było podróżować do Europy Wschodniej, aby uczestniczyć w jej intelektualnym odkrywaniu” [1].
Edward Said w swojej klasycznej pracy zdefiniował orientalizm jako „zachodni sposób dominowania, restrukturyzowania i posiadania władzy nad Orientem”[2]. Larry Wolff określa zachodnią „wiedzę” na temat Europy Wschodniej w podobny sposób – jako „formę intelektualnego panowania”, w którego wyniku dochodzi do „łączenia wiedzy i władzy, utrwalania dominacji i podporządkowywania. Tak jak w przypadku Orientu, odkrywania i opanowywania intelektualnego Europy Wschodniej nie dało się całkowicie oddzielić od możliwości prawdziwego podboju”[3]. Tę wiedzę wykorzystywał nie tylko Napoleon, nie tylko Hitler i Mussolini, doprowadzając niektóre zasady „geografii filozoficznej” do skrajności. Ironią losu było to, że ich rywalom Churchillowi i Rooseveltowi tego rodzaju „wiedza” posłużyła do usprawiedliwienia oportunistycznego odstąpienia Europy Wschodniej ich doraźnemu komunistycznemu sojusznikowi.
Mimo ogólnego strukturalnego podobieństwa zachodniej wiedzy na temat europejskiego „Wschodu” i nieeuropejskiego „Orientu” zaistniały w tym zakresie także istotne różnice – zarówno w sposobach różnicowania (othering) i stereotypizacji, jak i w praktycznym zastosowaniu posiadanej wiedzy. „Orient” uważany był za coś absolutnie – odwiecznie i nieodparcie – obcego. Mógł być w lepszym razie atrakcyjny, jako źródło egzotyki, lub – w gorszym razie – groźny i destrukcyjny, jako wcielenie dzikości i irracjonalności. Można było nim rządzić, trzymać w strachu, flirtować z nim, pobłażać mu – nigdy jednak nie zrównując go ze sobą. Tymczasem europejski „Wschód” uważany był za zacofany i barbarzyński, a mimo to nie całkiem obcy. Mimo wszystko można było go ucywilizować, oświecić, wprowadzić doń nowe prawa i zwyczaje, nadać mu ogłady i przezwyciężyć jego zacofanie.
Prawie jednocześnie z Larrym Wolffem, który skupił swoją uwagę głównie na Europie Środkowo-Wschodniej i do pewnego stopnia na Rosji, Maria Todorova stworzyła podobną przenikliwą książkę o Bałkanach, tak samo bazując na Saidowskiej koncepcji „orientalizmu” i ogólnie na foucaltiańskim pojmowaniu „wiedzy” jako siły i władzy oraz, co za tym idzie, dyskursu jako ich symbolicznego wyrażenia i praktycznego wcielenia. Szczególną uwagę badaczka zwróciła na termin (i zjawisko) „bałkanizmu” i wywodzącą się z niego „bałkanizację” – Schimpfwort (obelga) na „oznaczenie nie tylko parcelacji dużych i zdolnych do życia jednostek politycznych, lecz także powrót do tego, co plemienne, zacofane, prymitywne i barbarzyńskie”.
Najbardziej przykra w tym redukcjonizmie zdaniem Todorovej jest całkowita dekontekstualizacja terminu i jego paradygmatyczne łączenie z ogromną liczbą w rzeczywistości niewłaściwych problemów. Bałkany są opisywane nie po prostu jako europejski „Inny” (tak z reguły opisywane są wszystkie ziemie wschodnioeuropejskie). Są ukazywane jako szczególnie dzikie, zaś zamieszkujący je ludzie – jako pierwotnie źli i skłonni do irracjonalnej przemocy. „Podobnie jak w innych przypadkach to uogólnienie opiera się na zredukowaniu znaczenia i stworzeniu stereotypu – zjawisko to przybrało takie rozmiary i natężenie, że cały ten dyskurs należy i warto poddać dogłębnej analizie”[4].
Doświadczenia wschodnich Europejczyków z ich zachodnimi sąsiadami rzeczywiście są pod wieloma względami traumatyczne. Są obarczone marnymi nadziejami, gorzkimi urazami i źle ukrytymi kompleksami psychologicznymi – niższości, zdrady, kłamstwa, niedowartościowania. Wschodni Europejczycy nie mogli nie odczuwać sprzeczności między wysokimi ideałami głoszonymi przez demokracje zachodnie a praktyczną polityką, która w dużo mniejszym stopniu podporządkowana jest ideałom, w dużo większym zaś pragmatycznie wykalkulowanym interesom narodowym. Było to oczywiste jeszcze na długo przed haniebną próbą udobruchania Stalina w Jałcie poprzez odstąpienie Polski i innych państw wschodnioeuropejskich lub przejednania sobie Hitlera kosztem Czechosłowacji. Jeszcze na początku lat 1920. premier Wielkiej Brytanii David Lloyd George wzruszająco przyznawał się, że gotów jest handlować nie tylko z bolszewikami, lecz „nawet z kanibalami”[5]. Z kolei w roku 1933, w apogeum zorganizowanego na Ukrainie przez bolszewików Wielkiego Głodu, brytyjskie MSZ w całkowitej zgodzie z zasadami „pragmatyzmu” poufnie informowało:
Prawda oczywiście jest taka, że mamy pewne informacje na temat warunków głodowych na południu Rosji [sic], podobne do tych, które ukazały się w prasie… Nie chcielibyśmy jednak ich upubliczniać, ponieważ władze sowieckie mogłyby poczuć się urażone i to przyniosłoby szkodę naszym relacjom[6].
Nie oznacza to oczywiście, że rozdźwięk między wysokimi ideałami a rzeczywistością geopolityczną może zostać całkowicie przezwyciężony, zaś sprzeczność między normatywnymi wartościami a praktycznymi interesami łatwo zniesiona. Hans Morgenthau, klasyk „realistycznej” szkoły we współczesnej politologii, twierdził, że „abstrakcyjna etyka” nie ma w tej dziedzinie zastosowania. Moralność decyzji politycznych jest określana nie poprzez cele, tylko poprzez wyniki[7]. Faktycznie jest to parafraza klasycznej formuły Carla von Clausewitza o polityce jako sztuce możliwości.
Takie podejście niewątpliwie bazuje na trzeźwej kalkulacji i być może nie wywoływałoby poważnych zastrzeżeń, gdyby nie otwierało przestrzeni dla pozornie logicznych uzasadnień kompletnie amoralnych decyzji i działań jako rzekomo pragmatycznych, wyważonych i jedynie możliwych. NATO bowiem rzeczywiście nie może bombardować Moskwy w celu powstrzymania ludobójstwa w Czeczenii, jak bombardowało Belgrad, by ratować Kosowian. W podobny sposób wspólnota międzynarodowa nie może wyzwolić Krymu czy Tybetu spod obcej okupacji, jak wyzwoliła Kuwejt. Niemniej jednak poza środkami stricte militarnymi polityka międzynarodowa ma bez liku innych narzędzi wpływu na państwa notorycznie łamiące prawo międzynarodowe, chociaż narzędzia te stosowane są jednak bardzo rzadko. Powodem tego nie jest bynajmniej przereklamowany zachodni „pragmatyzm” zachodnich przywódców, tylko – co jest częstsze – cynizm i „elastyczność” zasad moralnych.
Wszystko to od dawna stawiało wschodnich Europejczyków w ambiwalentnej sytuacji. Z jednej strony mieli dość powodów, by uważać się za zdradzonych i poniżonych przez zarozumiały „Zachód” i w odpowiedzi pielęgnować wewnętrzny antyokcydentalizm, resentyment, ksenofobię i natywizm – co zresztą obserwujemy w wielu innych państwach świata. Z innej jednak strony ta ideologiczna nisza od samego początku była zajęta przez Związek Sowiecki, a zatem nielicznym wschodnioeuropejskim intelektualistom chciało się utożsamiać z agresywnie antyzachodnim nastawieniem reżimu komunistycznego. W tym sensie musieli być okcydentalistami mimo woli, wbrew własnemu resentymentowi.
Ten ich ambiwalentny stosunek do bliskiego i rodzimego w wyobraźni, lecz rzeczywiście dalekiego i zdradliwego Zachodu wyraźnie ujawnił się w połowie lat 1980. w wynalezionej przez nich koncepcji Europy Środkowo-Wschodniej jako potężnym argumencie na rzecz własnej europejskiej przynależności i powrotu do europejskiej „normalności”. Było to także przypomnienie dla Zachodu, że badania nad odgrodzonym żelazną kurtyną regionem wschodnioeuropejskim są tak naprawdę czymś więcej niż – jak to trafnie ujął Timothy Garton Ash – „aneksem do sowietologii” i że „Berlin Wschodni, Praga czy Budapeszt znajdują się nieco w odmiennym położeniu niż Kijów czy Władywostok oraz że Syberia nie zaczyna się za Murem Berlińskim”[8]. (To, czy Syberia zaczyna się w Kijowie i czy ukraińska stolica znajduje się w odmiennym położeniu niż Władywostok, w tamtych czasach nawet nie było przedmiotem dyskusji – z oczywistymi dzisiaj tego skutkami).
Mimo semantycznego podobieństwa do popularnego w XIX w. terminu Mitteleuropa wynaleziony przez wschodnioeuropejskich intelektualistów termin „Europa Środkowa” nie zawierał żadnych konotacji pangermanistycznych. Całkiem przeciwnie: podkreślał unikatowość i suwerenność małych narodów wschodnioeuropejskich zaciśniętych w przeciągu całej swojej historii między dwoma ekspansywnymi mocarstwami i cały czas zagrożonych przez nie w samym swoim istnieniu. Najbardziej znanym tekstem przedstawiającym tę koncepcję stał się esej Milana Kundery Zachód porwany albo tragedia Europy Środkowej (1984) opublikowany najpierw w języku francuskim pt. Un Occident kidnappé, ou la tragédie de l’Europe centraleix i następnie w licznych tłumaczeniach, w tym w najczęściej cytowanej angielskojęzycznej wersji na łamach opiniotwórczego tygodnika „New York Review of Books”.
Kunderowski resentyment
Wielki objętościowo tekst Kundery zawierał faktycznie dwa najważniejsze przesłania do zachodniej publiczności. Jedno z nich sprowadzało się do rzetelnego uzasadnienia rzekomo organicznej przynależności regionu do „Europy”, jego wielosetletniego współuczestnictwa w europejskim życiu kulturalnym oraz istotnym wkładzie we wspólne dziedzictwo. Region środkowoeuropejski, jak twierdził Kundera, nie istniał w odrębności od Zachodu i w niczym istotnym od niego się nie różnił. Faktycznie był częścią Zachodu, niesprawiedliwie od niego odciętą, porwaną (kidnappé) przez infernalną i złowrogą, w istocie swej antyeuropejską Rosję. Wcale jednak nie wypływa z tego, że region stał się „Wschodem”, Europa Środkowa bowiem, jak wyjaśnia Kundera, to nie jest państwo lub suma państw, tylko kultura i los: „Jej granice są wyobrażeniowe i trzeba wyznaczyć je na nowo, wychodząc od każdej nowej sytuacji historycznej. <…>. Tym co określa i wyznacza środkowoeuropejską całość nie mogą więc być granice (nieautentyczne, narzucone przez inwazje, podboje i okupacje), lecz wspólne zasadnicze sytuacje, coraz to inaczej grupujące te narody w wyobrażeniowych i zmiennych granicach, wewnątrz których trwa ta sama pamięć, to samo doświadczenie, ta sama wspólna tradycja[10]”.
Drugie przesłanie Kundery to protest, oskarżenie Zachodu o ograniczoność i krótkowzroczność, o ignoranckie i protekcjonalne potraktowanie regionu „Wschodu” jako „Innego”, odmiennego od Zachodu, a zatem całkiem zasadnie przekazanego Sowietom do ich „strefy wpływów”. Do tego by nie doszło, twierdził autor, gdyby Zachodnia Europa sama nie traciła poczucie własnej tożsamości kulturalnej, gdyby odczuwała swą jedność jako jedność kulturalną zamiast widzieć w Europie Środkowej jedynie jej ustrój polityczny i w ten sposób sprowadzać jeden z kluczowych elementów swojej historii i kultury do jałowego konstruktu politycznego pod nazwą „Europa Wschodnia”.
Esej Kundery zyskał nie lada rozgłos i stał się programowym tekstem dla całego pokolenia intelektualistów środkowo-wschodnioeuropejskich. Eksplicytnie legitymizował ich najskrytsze „europejskie marzenia” i upragniony „powrót do normalności”, a zarazem implicytnie zdelegitymizował przymusowe włączenie regionu do bloku sowieckiego i jego polityczne podporządkowanie zasadniczo antyeuropejskiemu „Centrum”. Nie zabrakło również krytycznych ocen eseju pochodzących ze wszystkich obozów. Jako jeden z pierwszych odezwał się rosyjski poeta emigracyjny Josif Brodski, który całkiem słusznie zwrócił uwagę na Kunderowski redukcjonizm, nadmiar uogólnień, ograniczone lub jednostronne pojmowanie cywilizacji europejskiej, nadużywanie efektownych dychotomii w rodzaju Zachód – Wschód, uczucie – rozum, oni – my itp. „Prawda, smutna prawda – pisał Brodski – jest inna: ten świetny pisarz (podobnie jak wielu jego wschodnioeuropejskich braci) stał się nieświadomie ofiarą geopolitycznej pewności podsuniętej mu przez los – podziału na Wschód i Zachód. <…> jego rozumienie geografii jest uwarunkowane przez jego wizję historii”[11].
Brodski poczynił sporo innych interesujących obserwacji, odnotowując m.in., że nowoczesne państwo policyjne jest tworem francuskiego Oświecenia, że Kapitał został przetłumaczony na rosyjski z języka niemieckiego, a znienawidzona przez Kunderę sowiecka wersja komunizmu jest w tym samym stopniu produktem emocjonalnego radykalizmu Wschodu co zachodniego racjonalizmu. Słusznie przypomniał koledze, że Rosja nie tylko eksportowała komunistyczny totalitaryzm, lecz także stawiała mu zacięty opór – dużo bardziej zacięty (kąśliwie zauważa Brodski) niż Czechosłowacja w roku 1948 lub 1968; zresztą obce czołgi wkraczały do Pragi nie tylko z barbarzyńskiego Wschodu, ale również z cywilizowanego Zachodu; w istocie rzeczy cała ostatnia wojna w Europie była w dużym stopniu „wojną domową zachodniej cywilizacji”[12].
Mimo dobrego stylu publicystycznego i trafnych uwag tekst Brodskiego nie zyskał tej popularności co esej Kundery – po części ze względu na wycieczki ad personam, a po części z uwagi na zbyt emocjonalną obronę Rosji i Dostojewskiego wzbudzającą wątpliwości co do jego bezstronności także w innych kwestiach. Zresztą najważniejszy mankament eseju Brodskiego, zdaniem bośniackiego pisarza Adina Ljuki, był ten sam co w przypadku eseju Kundery: żadnemu z autorów nie udało się zagłębić w „poręczne dychotomie” i dokonać ich dekonstrukcji, żadnemu nie udało się wznieść się ponad poziom „słabiutkiego meczu w ping-ponga” („traumatyzowany Czech” przeciwko „szerokiej rosyjskiej duszy”) i poszukiwania alibi wyłącznie dla siebie – „jak gdyby Zło wywodziło się ze Wschodu lub Zachodu”, a nie ze słów i czynów każdego człowieka, jego wyboru i odpowiedzialności[13].
Problem ten nie jest zbyt nowy, gdyż jeszcze w 1969 roku poruszył go Václav Havel, polemicznie odpowiadając na artykuł Kundery Czeski los opublikowany krótko po sowieckiej inwazji na Czechosłowację. Havel stanowczo odrzucił Kunderowski „pseudokrytyczny iluzjonizm”, który jego zdaniem przybrał postać koncepcji „czeskiego losu”:
Nie wierzę w takie fatum i myślę, że przede wszystkim my sami jesteśmy kowalami własnego losu. Nie uwolni nad od tego ani wymawianie się egoizmem mocarstw, ani nasze położenie geograficzne, ani powoływanie się na stuletnie tradycje balansowania między suwerennością a zależnością. To wszystko jest tylko abstrakcją, która zwalnia nas od odpowiedzialności za konkretne działania[14].
Havel, obdarzony nieskazitelnym wyczuciem moralnym, bezbłędnie odczuł zagrożenie relatywizmem i fatalizmem oraz nieodpowiedzialnością zbiorową, które mogłyby pojawić się w wyniku przypisywania „położeniu geograficznemu” dyskursywnie wyolbrzymionego znaczenia. Warto odnotować, że po 15 latach ten sam esencjalistyczny, uproszczony argument „geograficzny” zostanie użyty w celu wywalczenia specjalnego statusu „porwanego Zachodu” dla kilku okupowanych przez Sowietów narodów, które zostały uznane za „środkowoeuropejskie”, a zatem za szczególne, odmienne od innych krajów Europy Wschodniej zniewolonych przez komunistów. Kundera w istocie rzeczy sięgnął po środki tej samej „geografii filozoficznej”, do której zwalczania w jej sowieckiej reinkarnacji geopolitycznej się zabrał. W obu jej odmianach nietrudno zauważyć to samo, wywodzące się jeszcze z XVIII wieku, esencjalistyczne podejście i ekskluzywistyczny patos.
Skłoniło to nawet zwolenników Kunderowskiego eseju do sformułowania pewnych zastrzeżeń co do popełnionych przez autora uproszczeń i manipulacyjnego wykorzystania przezeń faktów i terminów. Timothy Garo Ash zauważył m.in., że Kundera i jego zwolennicy posługują się terminami „Europa Wschodnia” i „wschodnioeuropejski” w negatywnych lub neutralnych kontekstach, za to niezmiennie piszą „Europa Środkowa” lub „Środkowo-Wschodnia”, jeśli kontekst jest „jednoznacznie pozytywny, przychylny lub sentymentalny”. Nie bez sarkazmu przypomniał, że „Środkowoeuropejczykami” byli nie tylko Kafka, Bartók i Hašek, lecz także Adolf Hitler; że nacjonalizm i rasizm są lokalnym dziedzictwem w tym samym stopniu, co wielokulturowość i tolerancja, oraz że „[s]uperbiurokratyczna supremacja państwa i formalizm prawny doprowadzony do absurdalnych (i niekiedy już nieludzkich) skrajności”, były charakterystyczną cechą regionu na długo przed nadejściem sowieckiego komunizmu. „Czyż nie istnieją takie specyficzne środkowoeuropejskie tradycje, które co najmniej ułatwiały ustanowienie reżimów komunistycznych w Czechosłowacji i na Węgrzech – tradycje, które reżimy owe kontynuują z powodzeniem po dziś dzień?”[15].
Dekadę wcześniej Tony Judt jeszcze ostrzej wypowiedział się na temat rzekomej ekskluzywności regionu środkowoeuropejskiego:
Mniemanie, że kiedyś ta część kontynentu była prawie że rajem kulturowej, językowej oraz etnicznej różnorodności i zgodności produkującym niewypowiedziane bogactwa kulturowe oraz intelektualne, stało się w ostatnich latach częścią zachodnich wyobrażeń na temat tego regionu. Tymczasem […] rzeczywista Europa Środkowa od czasów bitwy na Białej Górze [1620] i do dziś pozostaje regionem trwałej nietolerancji etnicznej i religijnej naznaczonym zaciekłymi waśniami, krwawymi wojnami i częstymi mordami różnej skali – od pogromów po ludobójstwa. Europa Zachodnia, rzecz jasna, nie zawsze była lepsza, ale miała trochę więcej szczęścia, co jest prawie tak samo dobrze [16].
Rzeczywista tragedia Europy Wschodniej
Bodajże najlepszą analizę przyczyn wschodnioeuropejskiego opóźnienia wobec Zachodu znajdujemy w dawnym (1990), aczkolwiek wciąż aktualnym artykule Györgya Schöpflina poświęconym tradycjom politycznym Europy Wschodniej[17]. Biorąc jako punkt wyjścia przede wszystkim koncepcje swego rodaka Jenő Szűcsa, unika jednak popadania w esencjalizm, poczyniwszy kilka słusznych zastrzeżeń[18]. Podkreśla m.in., że chodzi mu nie o prymordialne wspólnoty Wschodu i Zachodu, tylko o dwie odmienne, historycznie ukształtowane tradycje polityczne, które na różne sposoby korelują, lecz całkowicie nie pokrywają się z żadnym konkretnym tworem państwowym usytuowanym między zachodem kontynentu (Brytania i Francja) i jego „dalekim wschodem” (Rosja). Takie zastrzeżenia pozwala mu na niuansowanie niektórych uproszczeń Szűcsa i uniknięcie Huntingtonowskiego redukcjonizmu, czyli pokusy interpretowania wszystkich różnic (i odpowiednio konfliktów) między narodami w kategoriach różnych „cywilizacji” poprzez łączenie w jednym klastrze cywilizacyjnym zgoła odmiennych wspólnot politycznych na podstawie samego tylko pokrewieństwa religijnego[19].
„Tradycje polityczne” Schöpflina to jedynie abstrakcje, czyste weberowskie idee, którymi można swobodnie operować w wyobraźni, podczas gdy w świecie rzeczywistym ujawniają się i operacjonalizują tylko do pewnego stopnia. Europa Zachodnia reprezentuje w tym modelu jeden kraniec ideologicznego spektrum, Rosja zaś inny. Europa Wschodnia okazuje się gdzieś pośrodku – zarówno w aspekcie geograficznym, jak i kulturowym. Dwie rozpatrywane przez autora tradycje polityczne fundamentalnie różnią się pod względem sposobu powstania, legitymizacji i sprawowania władzy politycznej. Tradycja zachodnia wyrasta z wczesnego podziału władzy między instytucje świeckie a kościelne, czemu wyraźnie sprzyjał ponadnarodowy charakter kościoła katolickiego. Stąd pojawia się charakterystyczna właśnie dla Zachodu idea ograniczenia władzy absolutnej formalnymi zasadami (poczynając od angielskiej Magny Karty [1215] jako dalekiej poprzedniczki nowoczesnych konstytucji) oraz idea stosunków umownych między władcą a poddanymi, co było nie do pomyślenia ani w Imperium Rosyjskim, ani w Osmańskim, ani w innych imperiach „wschodnich”.
Europa Wschodnia albo nie miała takiej tradycji, znajdując się pod rządami „orientalnych” imperiów – rosyjskiego i tureckiego, albo też miała je w osłabionej postaci, będąc pod kontrolą formalnie „zachodnich”, lecz bardziej zacofanych (w porównaniu z Anglią i Francją) Habsburgów i Hohenzollernów. Upaństwowienie religii w Imperium Rosyjskim i Osmańskim jeszcze bardziej komplikowało pojawienie się jakiegokolwiek pluralizmu politycznego na ich terytoriach. Pod tym względem Europę Wschodnią rzeczywiście można uważać za „strefę przejściową między zachodnią tradycją podziału władzy a wschodnią tradycją jej koncentracji”[20].
Wszystkie narody wschodnioeuropejskie wkroczyły w epokę niepodległości po pierwszej wojnie światowej, mając wspólne priorytetowe zadanie – tzw. modernizacji doganiającej. Wszystkie one odstawały od państw zachodnich i miały podobne problemy odziedziczone po mocarstwach, do których należały. W dziedzinie gospodarki był to niedorozwinięty przemysł i przestarzałe rolnictwo, słaba burżuazja i patrymonialne chłopstwo, ogólna niechęć do ryzyka przedsiębiorczego oraz niska dyscyplina gospodarcza i odpowiedzialność. Politykę wszędzie charakteryzowała głównie władza hegemoniczna, skorumpowana i często kooptowana do władz opozycja, neofeudalna biurokracja (wywodząca się przeważnie z warstw wyższych, szlacheckich) i rozbudowana sieć nieformalnych relacji i wpływów. W sferze społecznej zauważalne były segmentacja etniczno-narodowa i fragmentacja społeczna, niska mobilność społeczna i ograniczona komunikacja międzygrupowa. Wartości Gemeinschaft (tradycyjnej wspólnoty o dziedzicznym statusie i statycznym sposobie życia) na ogół dominowały nad wartościami Gesellschaft (zaangażowania obywatelskiego, inicjatywy i solidarności).
Jednocześnie narody wschodnioeuropejskie istotnie różniły się od siebie poziomem rozwoju, w zależności przede wszystkim od ich dziedzictwa historyczno-cywilizacyjnego, czyli przynależności w przeszłości do bardziej rozwiniętych imperiów austriackiego i pruskiego (i, co za tym idzie, do kręgu katolicko-protestanckiego chrześcijaństwa zachodniego) lub do bardziej zacofanych imperiów rosyjskiego i osmańskiego (a zatem do kręgów prawosławia i islamu). Europa Środkowo-Wschodnia rzeczywiście pod kątem rozwoju była bliżej krajów zachodnich, dlatego też mit o „porwanej Europe” nie jest całkiem bezzasadny. Schöpflin nie omawia tej kwestii szczegółowo, ale daje do zrozumienia, że sowiecka i ogólniej komunistyczna dominacja to nie jedyna i nawet nie najważniejsza przyczyną zacofania regionu wschodnioeuropejskiego. Rozwój Grecji, która po wojnie nie znalazła się w strefie wpływów Związku Sowieckiego, naocznie pokazuje rolę dużo głębszych czynników historyczno-strukturalnych[21]. Nawet obecnie, mimo prawie półwiecznej przynależności do UE i otrzymanego od niej wsparcia gospodarczego i instytucjonalnego, Grecja pozostaje najbardziej zacofanym państwem unijnym, coraz bardziej ustępując w ostatnich latach odnoszącym największe sukcesy państwom dawnego bloku komunistycznego – Czechom i Słowenii.
Przykład Grecji wyraźnie ilustruje rolę „geografii filozoficznej” w losie różnych narodów, w tym wschodnioeuropejskich. Bodajże jedynym bowiem powodem, dla jakiego Grecja na początku lat 1990. wyglądała na bardziej rozwiniętą od Czechosłowacji, było to, że swego czasu została swawolnie uznana za „zachodnią” i wciągnięta w euroatlantycką orbitę polityczno-gospodarczą, podczas gdy Czechosłowację (wraz z innymi państwami regionu) uznano za „wschodnią” i oddano pod kuratelę komunistycznego ZSRS. Geopolityczne szufladkowanie okazało się zatem dla wschodnich Europejczyków doniosłe w skutki i nawet dziś skłania ich do możliwie dalszego dystansowania się od niebezpiecznej strefy geograficznej („geograficzno-filozoficznej”), która nie wróży im nic dobrego – tylko izolację, wyobcowanie, a nawet zdradę.
„Europa Środkowa” natomiast zamienia się w koło ratunkowe dające narodom wschodnioeuropejskim szansę na ratunek na pokładzie zachodnioeuropejskiego okrętu flagowego. Zasługują na to jednak tylko niektórzy: Czechy, Węgrzy, Słowacy, którzy stanowczo nie chcą być „wschodnimi Europejczykami”, oraz być może Słoweńcy, którzy wszelako odżegnują się od przynależności do „Bałkanów”. Wszyscy pozostali muszą albo dodawać kolejny przymiotnik z łącznikiem, zmieniając Europę „Środkową” w „Środkowo-Wschodnią”, albo też wymyślać dla siebie jakieś alternatywne geograficzne („geograficzno-filozoficzne”) określenie, zaliczając siebie do państw „nordyckich” lub „śródziemnomorskich”, byle tylko nie znaleźć się w dyskursywnie skompromitowanej i geopolitycznie niebezpiecznej „Europie Wschodniej”. Ukraińcy, Białorusini i Mołdawianie nie mają w tej sytuacji szczególnego wyboru poza pogodzeniem się z dyskursywnym zaliczeniem ich do „Eurazji” (nowo wynaleziony eufemizm na określenie Rosji i jej „prawowitej strefy wpływów”) lub też przyjęciem alternatywnego określenia „nowa Europa Wschodnia” wobec zniknięcia tej „starej”.
John-Paul Himka, znany kanadyjski historyk, naśmiewał się z tej „geografii najnowszej”, która ma Zachód i Centrum, ale nie ma Wschodu. „Foucaultowi przypadłaby do serca ta ziejąca rana geograficzna” – pisał sarkastycznie, czyniąc aluzję do umiejętności francuskiego filozofa w zakresie dekonstrukcji manipulacji dyskursywnych i „ukazywania stosunków władzy zapewniających organizację i akumulację dyskursów zwanych «wiedzą»”. Taka analiza niewątpliwie pokazałaby, że „podział na regiony nie jest aktem neutralnym pod kątem wartości czy narracji”; regionalizacja ma duże „znaczenie polityczne”; każde nadanie nazwy lub jej zmiana wykazuje „przesunięcie i rekonfigurację stosunków władzy”[22].
Możemy wobec tego stwierdzić, że koncept „Europy Środkowej” powstał jako dyskursywna próba „bezsilnych” narodów zniewolonych przez Związek Sowiecki uzyskać „siłę”, symbolicznie utożsamiając się z Zachodem i skłaniając Zachód do dyskursywnego odwzajemnienia się. Była to próba wykorzystania „miękkiej siły” Europy jako przeciwwagi dla „twardej siły” Moskwy. Nie dziwi, że koncept ten zyskał olbrzymią popularność, będąc odebrany jako projekt wyzwoleńczy, „emancypacyjny”, jako „metafora protestu”[23]. Nikt wówczas szczególnie nie zastanawiał się nad jego usytuowaniem przestrzennym i potencjalną ekskluzywnością.
Sytuacja dramatycznie zmieniła się w latach 1989–1991, po upadku sowieckiego imperium, kiedy to koncept „Europy Środkowej” przestał być środkiem symbolicznej emancypacji w utopijnej sferze kultury i zmienił się w narzędzie dyskursywnego lobbowania w okrutnych chaszczach polityki praktycznej. W miarę tego, jak zaostrzała się walka o członkostwo w uprzywilejowanych klubach UE i NATO, na pierwszy plan wysunął się inny, ekskluzywistyczny wymiar konceptu: „odcinanie od dawnej Europy Wschodniej jej części wschodnich zaliczanych teraz do «dawnego ZSRS» lub «Eurazji» oraz jej okolic południowych nazywanych teraz «Europą Południowo-Wschodnią» lub – częściej – «Bałkanami»”[24].
Przeobrażeniu się koncepcji Europy Środkowej z idei wolnościowej w doraźne narzędzie polityczne towarzyszyło równoległe przeobrażenie koncepcji Europy z ideału kulturowego, utożsamianego z liberalizmem i demokracją, w „międzynarodową solidarność kapitału przeciw biedzie”. <…> Daleko jej było do koncepcji mającej moc zbudowania rzeczywistego, instytucjonalnie sformalizowanego regionu. Została zaprzęgnięta – w charakterze doraźnego uzasadnienia – do działania mającego umożliwić wejście w struktury zinstytucjonalizowanej Europy[25].
W konsekwencji, podsumowuje ukraiński filozof Wołodymyr Jermołenko, idea „porwanego Zachodu” stała się zbawienna dla samej Europy Środkowej, ale zgubna dla Europy Wschodniej. Zamiast burzyć mur między Wschodem a Zachodem tylko przesuwała go dalej na wschód. Zamiast walczyć z totalitaryzmem jako uniwersalnym zjawiskiem geograficznie usytuowała go na terenach ZSRR, uczyniwszy nasze wschodnioeuropejskie tereny na zawsze „przeklętymi” terytoriami… Zamiast zachować wierność własne formule i widzieć możliwie jak najwięcej różnorodności na kontynencie europejskim Kundera rozbił go na dwie binarne części: humanistyczny Zachód i demoniczny Wschód, który porwał część Zachodu[26].
Niemniej jednak, mimo wszystkich ujemnych implikacji, koncept Europy Środkowej (zmieniony w Europę „Środkowo-Wschodnią”, by włączyć tam również Polaków) odegrał, przynajmniej na początku, pozytywną rolę w mobilizacji „narodów środkowo-wschodnioeuropejskich” przeciwko sowieckiej quasi-kolonialnej dominacji i stworzeniu pewnych punktów orientacyjnych na drodze rozwoju proeuropejskiego – „powrotu do Europy”. Według trafnej obserwacji tegoż ukraińskiego autora uproszczona idea środkowoeuropejska – „Kunderowska magiczna formuła” – jednak zadziałała:
Nie sposób wyobrazić sobie instytucjonalnego rozszerzenia EU po 2000 roku bez tych przesunięć ideologicznych, które miały miejsce – za sprawą Kundery i innych artystów i intelektualistów – w latach 1980. Schemat był uroczy, prosty i sprawny. Był bardzo potrzebny dla lat osiemdziesiątych[27].
Teleologia rozwoju jako produkt uboczny „geografii filozoficznej”
Dzisiaj, po tym, jak wszystkie „niesowieckie” republiki dawnego bloku komunistycznego wstąpili do Unii Europejskiej lub otrzymali oficjalną perspektywę członkostwa, ekskluzywistyczny aspekt konceptu „Europa Środkowa” stał się zauważalny jak nigdy wcześniej. Szczególnie dobitnie i gorzko jest odczuwany w „gorszej” części Europy Wschodniej, programowo i manifestacyjnie pozostawionej poza obszarem poszerzenia się Unii. Podobnie jak w roku 1945, „geografia filozoficzna” ponownie wytyczyła w Europie nowe linie podziału, dostarczając geopolitycznym „realistom” gotowego zestawu quasi-historycznych narracji oraz ideologicznie zmodyfikowanych argumentów. Nie tylko konwencjonalnie oznaczyła Rosję jako głównego europejskiego „Innego” (co zresztą nie zbytnio odbiega od pozycjonowania się samej Rosji)[28], lecz także zaliczyła de facto wszystkie państwa postsowieckie (z wyjątkiem krajów bałtyckich) do strefy „uprzywilejowanych interesów” Rosji. W całkowitej zgodzie z „geografią filozoficzną” UE oficjalnie utrzymuje, że uznanie tego lub innego państwa za europejskie jest „przedmiotem decyzji politycznej”. W ten sposób Ukraina, Białoruś i Mołdawia okazują się we mglistej przestrzeni „eurazjatyckiej” i są wzmiankowane we wszystkich dokumentach unijnych jako „państwa partnerskie” lub „państwa sąsiadujące”, ale bynajmniej nie „europejskie”.
„Eurazja” jawi się tutaj jako dyskursywny sobowtór lub raczej antypoda „Europy Środkowej”. Oba oznaczniki pełnią podobne funkcje aksjologiczne, tyle że o przeciwnych znakach. Przynależność do „Europy Środkowej” potęguje europejski wizerunek „lepszej” części Europy Wschodniej i legitymizuje jej integrację euroatlantycką, podczas gdy przynależność do „Eurazji” dyskursywnie umocowuje nieeuropejski wizerunek „gorszej” części Europy Wschodniej i delegitymizuje jakiekolwiek eurointegracyjne roszczenia z jej strony. Nietrudno dopatrzeć się w tym nowym rodzaju „eurazyjskości”, według Edwarda Saida, próby dyskursywnej kontroli i manipulowania tzw. „Eurazją”, czyli – bez zbędnych eufemizmów – republikami postsowieckimi. Warto odnotować, że termin „Eurazja” zadomowił się zarówno w Rosji, jak i na Zachodzie, aczkolwiek z różnych powodów. Obecnie w Rosji dyskurs „eurazjatycki” służy jej dominacji na przestrzeni postsowieckiej i reintegracji tej przestrzeni, podczas gdy na Zachodzie służy on przede wszystkim marginalizacji państw postsowieckich i ich wykluczeniu z projektów europejskich (UE i NATO) oraz zaliczeniu do strefy „uprzywilejowanych interesów” Rosji.
Jest bez znaczenia, czy samym Ukraińcom lub Mołdawianom podoba się ten nowy „jałtański” podział. Wszystkie państwa postsowieckie od samego początku były wyraźnie odseparowane w polityce Zachodu od „niesowieckich” państw postkomunistycznych. Podczas gdy te ostatnie zostały jednoznacznie uznane za kraje „europejskie” i suwerenne, których potencjalne dołączenie do UE i NATO zostało uzależnione wyłącznie od spełnienia standardowych dla wszystkich kryteriów członkostwa, te pierwsze zostały z założenia przypisane do przestrzeni „eurazjatyckiej” bez względu na ich własne aspiracje i samoidentyfikację. Nikt nigdy nie planował stosować wobec nich żadnych kryteriów kopenhaskich, gdyż ich członkostwo z założenia nie było na porządku dziennym. Co za tym idzie, nie mogły otrzymać żadnej pomocy współmiernej do tej przewidzianej dla mających więcej szczęścia zachodnich sąsiadów. O ile zatem ich dzisiejsze odstawanie od środkowoeuropejskich sąsiadów ma głębsze przyczyny społeczno-historyczne, odstawanie od państw bałkańskich jest uwarunkowane głównie lub nawet wyłącznie zgoła odmienną polityką wobec nich ze strony Zachodu.
Eksperci nieczęsto porównują zachodnie „republiki” dawnego ZSRS do państw bałkańskich, chociaż to właśnie one w początkach transformacji postkomunistycznej wykazywały niezwykle dużo podobieństw w zakresie wszystkich wskaźników społeczno-gospodarczych, a zarazem i jedne, i drugie istotnie różniły się (szczególnie pod względem kultury politycznej) od bardziej rozwiniętych państw Europy Środkowo-Wschodniej i Bałtyku. To właśnie na ich tle państwa postsowieckie wyglądają dziś na beznadziejnie zacofane i to właśnie na tej przepaści między nimi akcentują dziś zachodni eksperci, uzasadniając włączenie jednych do paneuropejskiego projektu i wyłączenie drugich[29]. Tymczasem ten argument wykazuje wszystkie cechy samospełniającej się przepowiedni. Państwa bałkańskie w ramach odpowiedniej teleologii cywilizacyjnej zostały uznane apriorycznie za „europejskie”, dokładnie jak swego czasu Grecja, a zatem dostały wszechstronne wsparcie i ostatecznie potwierdziły, że rzeczywiście są „europejskie”; natomiast zupełnie podobne do nich pod każdym względem (a nawet nieco bardziej rozwinięte) zachodnie republiki postsowieckie uznano apriorycznie za „nieeuropejskie” („eurazjatyckie”) i pozostawiono bez wsparcia pod destrukcyjnym wpływem Rosji, w rezultacie więc „przewidywalnie” potwierdziły one swój „nieeuropejski” charakter.
Niemniej jednak wydarzenia ostatnich dekad jeżeli nie sprostowują, to przynajmniej podają w wątpliwość ekskluzywistyczny koncept Milana Kundery od razu w dwóch aspektach. Z jednej strony dwa państwa postkomunistyczne, które odniosły największe sukcesy i – wydawać by się mogło – potwierdzały cywilizacyjną wyjątkowość regionu środkowoeuropejskiego, czyli Węgry i Polska, przeżywają ostatnio zauważalny kryzys ustroju liberalno-demokratycznego przez niektórych odbierany jako wręcz „antyliberalna kontrrewolucja”[30]. Z drugiej zaś strony seria demokratycznych, antyautorytarnych, głównie proeuropejskich rewolucji w państwach postsowieckich pokazuje, że wolność, godność i sprawiedliwość to są wartości uniwersalne i że ani Europa Zachodnia, ani „Środkowa” nie mają do nich wyłącznego prawa. Nadszedł chyba więc czas, by przypomnieć sobie wnikliwą obserwację poczynioną przez Normana Daviesa jeszcze na początku lat 1990.:
Europa Wschodnia nie jest mniej europejska tylko dlatego, że jest uboga, słabiej rozwinięta czy rządzona przez tyranów. Przeciwnie, właśnie dlatego, że tak wielu rzeczy ją pozbawiono, stała się pod wieloma względami bardziej europejska i mocniej przywiązana do wartości, które bogaci mieszkańcy Zachodu skłonni są uznawać za oczywiste i same przez się zrozumiałe[31].
Zburzenie Muru Berlińskiego było jedynie początkiem długotrwałego i wyczerpującego procesu. W Europie Wschodniej jest jeszcze sporo murów do zburzenia – właśnie zburzenia, a nie supremacyjnego przesuwania dalej na wschód.
Mykoła Riabczuk
Mykoła Riabczuk – ukraiński publicysta, poeta, eseista i tłumacz, wykładowca, wieloletni dyrektor ukraińskiego PEN Clubu i juror Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus”.
Kultura Enter
2020/05 nr 98
W książce Larry'ego Wolffa „Wynalezienie Europy Wschodniej” można znaleźć akwaforty z księgi "Voyage en Sibérie" ("Podróż na Syberię"). Ks. Jean Chappe d'Auteroche (1728-1769) był badaczem królewskiej Akademii w Paryżu. Wyruszył on na Syberię, aby 9 VI 1761 roku obserwować astronomiczne przejście Wenus przed słońcem oraz zbadać rozległą Rosję. Z ekspedycji badawczej powstała owa „Podróż na Syberię”. Francuska relacja z podróży stanowiła wytworne dwutomowe wydanie ilustrowane niniejszymi rycinami wykonanymi według rysunków Jeana Baptiste Le Prince. Rysownik ten towarzyszył astronomowi w drodze powrotnej.