SZKICE. Światło i mrok
Czyżby każda epoka miała swojego Wielkiego Inkwizytora lub Wielkiego Brata? Prezentujemy jeden z esejów, składających się na całość najnowszej książki Andrzeja Titkowa pt. Inteligent niepokorny w kraju realnego socjalizmu.
Andrzej Titkow
Na początek, dwa cytaty:
„Wiemy, że walka o pokój nie może się ograniczyć do zebrań, przemówień i deklaracji. Każda ponad normę wydobyta tona węgla, każdy dobrze i sumiennie wypełniony obowiązek zawodowy, każde przeciwstawienie się imperialistycznym próbom siania zamętu i każdy krok naprzód w pracy nad odbudową i budową Ojczyzny – są manifestacją walki o pokój. Jeśli jednak ta walka, wspierając się i umacniając na pracy i ideowym uświadomieniu jednostek, posiada również charakter walki zbiorowej, łącząc w swych szeregach ludzi Partii i bezpartyjnych, wierzących i niewierzących, robotników i intelektualistów, chłopów i inteligentów-słuszną wydaje się rzeczą, abyśmy i tego tak doniosłego charakteru naszej akcji nie zaniedbywali, akcentując na zebraniach do dzisiejszego podobnych naszą pełną solidarność w ocenie i zrozumieniu tych zagadnień, które z walki o pokój czynią centralny punkt najważniejszych problemów politycznych, społecznych i moralnych naszych czasów”.
„Związek Radziecki, kraj socjalizmu, jest dla wszystkich ludzi miłujących pokój tym, czym dla płuc jest powietrze i czym dla organizmu ludzkiego jest serce. To serce świata jest zdrowe, silne i piękne. W Związku Radzieckim nie mówi się o wojnie. W ZR mówi się o pracy i pracuje się po to, aby wysiłkiem ludzkich rąk i umysłów usunąć wszystko, co ludzkość trapi i gnębi, a zbudować to, co ludzkość podnosi na wyższy, dotąd w historii nieznany, szczebel godności człowieka”.
Drętwy, martwy, papierowy język, jakim posługiwali się kiepscy dziennikarze, polityczni agitatorzy, aparatczycy partyjni. Kim zatem był człowiek, który takim językiem opisywał skomplikowaną, pełną napięć rzeczywistość powojenną?
Czesław Miłosz dobrze znał autora tych słów. Poznali się jeszcze przed wojną, a w okupowanej Warszawie zostali przyjaciółmi. Potem, gdy ich drogi się rozeszły, w jednej ze swych książek, przyszły noblista z chirurgiczną precyzją, a zarazem z wielką empatią opisuje drogę twórczą swego dawnego przyjaciela. O jego przedwojennym debiucie pisał tak:
„W owym czasie wielu młodych pisarzy ulegało urokowi prozy Josepha Conrada. On był na sposób pisania Conrada szczególnie wrażliwy, bo miał skłonność do ustawiania swoich bohaterów hieratycznie i posągowo.(…) Ktoś o nim powiedział, że zanim weźmie pióro do ręki, nakłada powłóczystą szatę maga. Godnością, która by mogła nasycić jego ambicję, była godność kardynała.(…)Był obdarzony znakomitym zmysłem humoru w rozmowie, zmieniał się zupełnie, kiedy zaczynał pisać: odtąd przebywał tylko w najwyższych rejestrach tragedii.(…) Powieść, która była jego pierwszym dużym sukcesem, została szeroko rozreklamowana jako powieść katolicka, a on uzyskał dzięki niej tytuł najzdolniejszego katolickiego pisarza, co w kraju katolickim, jakim była Polska, nie było mało. (…) Katolicyzm dostarczał języka: w pojęcia takie jak grzech i świętość, ciemność duszy i łaska można było uchwycić przeżycia opisywanych osób, a co najważniejsze-język katolicki wprowadzał od razu ton podniosły, zaspokajał tęsknotę do kardynalskiej purpury.(…)W pewnym momencie spostrzegł, że zabrnął w fałsz, bo przebywał wśród idei o ludziach, a nie wśród żywych ludzi. Katolicyzm jego nie był niczym więcej niż maską, którą się posłużył”.
A kilka lat potem…
„Wybuchła wojna, nasze miasto i kraj stały się częścią imperium Hitlera. A jednak żyliśmy i ponieważ byliśmy pisarzami, staraliśmy się pisać. On w ciągu tych lat realizował powodzeniem ideał pisarza-moralnego autorytetu. Jego zachowanie się było zachowaniem wzorowego pisarza-obywatela. Jego sądy o tym, jakie postępki są właściwe, a jakie niewłaściwe, uchodziły w kołach literackich za rodzaj wyroczni i zwracano się często do niego z prośbą, aby rozstrzygnął, czy ktoś nie wykroczył poza zasady niepisanego patriotycznego kodeksu. Przez ciche uznanie został rodzajem przywódcy wszystkich pisarzy w naszym mieście.
Bohater tej opowieści bardzo boleśnie przeżył upadek Powstania Warszawskiego, w którym zginęli także młodzi, wielce obiecujący literaci. Ludzie, których dobrze znał, z którymi rozmawiał i dyskutował. Czuł się winny za ich niepotrzebna śmierć. Czesław Miłosz tak o tym pisze:
„Jego gniew był skierowany przeciwko tym, którzy spowodowali klęskę: oto był przykład do czego prowadzi wierność nielicząca się z nikim i niczym, kiedy spotka się z koniecznościami Historii.(…) Zaiste, on był jednym z odpowiedzialnych za to, co się stało. Czyż nie widział wpatrzonych w siebie oczu młodzieży, kiedy czytał swoje opowiadania na potajemnych wieczorach autorskich?”
Powstanie upadło. Polska została wyzwolona, lub jak chcą inni zniewolona przez zwycięską Armię Czerwoną. Rodził się jakiś nowy, nieznany nikomu kształt przyszłej Rzeczypospolitej. W tej niespodziewanej, całkiem ekstremalnej sytuacji ludzie wahali się i miotali. Podejmowali skrajnie różne życiowe decyzje. Dotyczyło to także pisarzy. Czesław Miłosz opisuje meandry drogi życiowej swego ówczesnego przyjaciela, w czasie, gdy zdecydował się dołączyć on do obozu zwycięzców:
„Trzeba było żyć i działać, a nie oglądać się na to, co minęło. Nie należy się więc dziwić, że on, jak większość jego kolegów, oświadczył od razu, że chce służyć nowej Polsce, która właśnie powstawała na gruzach dawnej. Wtedy, to jest w roku 1945, każdy, kto mógł być użyteczny, był radośnie witany; nie wymagano bynajmniej, żeby był czerwony. Jego ambicje były zawsze ogromne. Nie mógł być jednym z wielu, musiał przewodzić i przewodząc znajdować dostateczne powody do własnej wyniosłości. W ciągu pierwszych lat nowego porządku naprawdę przywiązał się do rewolucji. Wreszcie był pisarzem ludowym, jego czytelnicy rekrutowali się spośród mas robotniczych. W pewnym momencie uznał, że w swojej praktycznej działalności jest już komunistą, wstąpił do Partii i natychmiast ogłosił wielki artykuł o sobie jako pisarzu. Była to samokrytyka, to jest akt, który w chrześcijaństwie nosi nazwę spowiedzi”.
Wstąpił do partii w roku 1950. Pokochał Wielkiego Brata i został żarliwym wyznawcą Nowej Wiary. Z wielkim zapałem neofity głosił:
„Świat, który w naszych przewidywaniach, niezależnie od różnicy systemów społecznych i niezależnie od różnic ideologicznych, miał ze sobą współpracować-coraz wyraźniej począł się dzielić na dwa obozy, kecz nie według linii narzuconej kłamliwie przez propagandę imperialistyczną, lecz według istotnego podziału historycznego: na obóz imperializmu, anty-demokracji i obóz antyimperializmu i demokracji”.
W latach 50. wydał kilka książek, które w zasadzie były jedynie tekstami propagandowo-agitacyjnymi, bez żadnych literackich wartości. Jednak natychmiast po śmierci tyrana, bielmo zaczęło powoli schodzić z jego oczu. Już w roku 1953 napisał tekst, w którym zaczyna odzyskiwać swój własny głos. Ta króciutka nowelka nie doczekała się wówczas druku, ale krążyła w odpisach. Niewiele miała wspólnego z tekstami poprzednimi. Zaczyna się ona od snu protagonisty, który szykuje się do ważnego referatu. Śni mu się, że podczas zebrania, zamiast wypowiadania mądrych, napuszonych słów, pije głośno jak kogut. Budzi się i, z uczuciem niepokoju, idzie na ważne zebranie i wygłasza swoje przemówienie. Wprawdzie nie pieje, przeciwnie mówi poważnie i rzeczowo, ale i tak na sali zaczynają dziać się rzeczy niepojęte. Ku jego wielkiemu zaskoczeniu, zgromadzeni na sali słuchacze zaczynają kolejno nakładać na swoje głowy gazetowe czapki. Prelegent jest oburzony, jednak gdy wchodzi do toalety i patrzy na swoje odbicie w lustrze, stwierdza z przerażeniem, że ma na głowie taką samą papierową czapkę. A tak oto kończy się ten przewrotny, oddychający już całkiem innym powietrzem, utwór:
„Na dworze był już świt i ptaszki wesoło świergotały za oknem. Nie usnąłem już, rzecz jasna. I nic więcej na ten temat nie mam do powiedzenia, chyba to tylko, że gdy ów sen opowiadałem później kilku przyjaciołom, kolegom po piórze, okazało się, że oni również mieli sny podobne, chociaż, muszę to stwierdzić, niezupełnie, jak wynikało z poszczególnych relacji, takie same. Jeden na przykład wybitny prozaik przyznał się wprawdzie do SNU, lecz stanowczo zaprzeczył, aby nawet we śnie mogła go najść ochota do zapiania. Ciekawe, nie? Okazuje się, że nawet we wspólnocie SNU ludzie zachowują swoje indywidualne oblicze. Muszę się zastanowić, czy to jest w porządku”.
Jerzy Andrzejewski, bo o nim tu mowa, miał na swym koncie kilka haniebnych tekstów socrealistycznych, których zapewne bardzo się wstydził. Doktrynalny pancerz komunizmu, który sam sobie nałożył, męczył go dotkliwie, stał się nieznośnym ciężarem. Pisarz wszedł w ten bolesny czas wielkiego przewartościowania z ogromnym impetem i pełnym zaangażowaniem. Potępił stanowczo swoją rolę entuzjasty i propagatora „Nowej Wiary” i zapragnął zmierzyć się ze swoją wstydliwą przeszłością przy pomocy literatury. Napisał wiele tekstów, które uznać można za „rozliczeniowe”. Najważniejszym z nich jest niewątpliwie powieść Ciemności kryją ziemię.
Akcja powieści rozpoczyna się w dniu, gdy do Villa-Real w Manczy, przybywa Generalny Inkwizytor Kastylii, Walencji i Aragonii. Jest połowa września 1485 roku. Dominikanin Tomas de Torquemada budzi powszechną grozę i lęk. Zanim został Wielkim Inkwizytorem, ponad 20 lat był przeorem klasztoru Santa Cruz w Segowii, wciąż jest spowiednikiem i doradcą pary królewskiej, Izabeli I Kastylijskiej i Ferdynanda II Aragońskiego. Ma 65 lat i jest być może poza parą królewską najbardziej potężnym człowiekiem w Królestwie Kastylii i Aragonii. W dniu swego przyjazdu Tomas de Torquemada zatrzymuje się w miejscowym klasztorze dominikanów. Jeden z zakonników, brat Mateo, oznajmia jego przybycie do miasta młodemu zakonnikowi Diego. Ale brat Diego nie darzy miłością Wielkiego Inkwizytora. Buntuje się przeciwko przemocy. Wypowiada bluźniercze słowa: „Gdybym mógł modlić się za tego człowieka, prosiłbym Boga, aby usunął go spośród żyjących”, wyznaje:
„Wiarę moją zachowałem nieskażoną, ale serce mam zranione i sumienie zmącone. Jednego dnia na quamadero w Sewilli widziałem stu ludzi płonących na stosach. Śpiewałem razem z braćmi hymn, a przecież poprzez ten ogromny śpiew nie mogłem nie słyszeć jęków i krzyków umierających”.
Ale już tej nocy następuje zaskakujący zwrot akcji. Diego spotyka w kościele samotnego mnicha, który podobnie jak on, modli się żarliwie. Wyznaje mu swe wątpliwości:
„Ojcze! Ta suknia mnie pali, duszę się w niej. Pali mnie ojcze, ponieważ jest hańbiona przez ludzi, którzy ją noszą”.
Ale mówi te słowa, nie będąc świadomym, do kogo mówi. A wypowiada je przed obliczem samego Wielkiego Inkwizytora. Tomas de Torquemada przerywa gniewnie spowiedź żarliwego mnicha. Diego wraca do swojej celi, przekonany, że oto przeżywa ostatni dzień swego życia. Jednak już następnego dnia Wielki Inkwizytor odbywa z bratem Diego długą, bardzo osobistą rozmowę, podczas której zręcznie przekonuje go, że obaj wyznają te same wartości. I tak brat Diego Manente, całkiem nieoczekiwanie, zostaje powołany na stanowisko osobistego sekretarza Wielkiego Inkwizytora. Następnie powieść Andrzejewskiego relacjonuje odbywającą się stopniowo, przez długie lata, głęboką, nieodwracalną przemianę młodego, zbuntowanego, żarliwego i pełnego empatii mnicha w swoje przeciwieństwo, okrutnego, bezdusznego, pozbawionego wszelkich skrupułów despotę. Diego Manente jest sekretarzem osobistym Wielkiego Inkwizytora przez 13 lat. Młody, naiwny, żarliwy dominikanin, którego poznajemy na początku tej opowieści, stał się doświadczonym, pozbawionym złudzeń mężczyzną, cynicznym graczem politycznym, który dobrze rozumie jak toczy się świat, i który w swoich wyrafinowanych rozgrywkach z wielką biegłością posługuje się podstępem, donosem, szantażem, plotką i kłamstwem. Akcja powieści kończy się śmiercią Tomasa de Torquemady. W dniu 16 września 1498 roku Wielki Inkwizytor, wraz ze swym orszakiem, przybywa do Avila. Jest schorowanym, zmęczonym życiem, 78 letnim starcem. I nagle następuje całkiem nieoczekiwana metamorfoza. Budzący powszechne przerażenie okrutnik postanawia wszystko zmienić. Pragnie odpokutować swoje winy. Dzieło wielkiej przemiany chce powierzyć swemu sekretarzowi. Dyktuje mu gorączkowo projekt dekretu:
„Z dniem 16 września roku 1498 Święta Inkwizycja zostaje rozwiązana. (…) Procesy nasze i wyroki tracą swoją moc, jako fałszywe, podkreśl to, bo to jest szczególnie ważne. (…) Tak więc dla uratowania ludzkości od całkowitej zagłady i aby uchronić ludzi od pogrążenia się na zawsze w odmęty niewoli, strachu, kłamstw i nienawiści, musimy zburzyć to wszystko, co w pogardzie dla człowieczeństwa i wśród złudnych urojeń zbudowaliśmy własnymi rękoma kosztem największych ludzkich nieszczęść i cierpień.(…)Od dzisiaj nie będzie strachu na ziemi. Wszystko zaczniemy od nowa, a właściwie ty, mój synu, zaczniesz. Jesteś młodziutki, żarliwy i czysty…”.
Ale Diego nie jest już ani czysty, ani żarliwy. Jest przerażony tym bluźnierczym wywodem i nie chce go słuchać. Nie zna już żadnej innej rzeczywistości, poza strachem, kłamstwem, obłudą i doktrynalnym posłuszeństwem. Niczego nie chce zmieniać. Udaremni starczą fantazję swego szefa. Totalitarna machina, którą uruchomił dominikanin Tomas de Torguemada, będzie i po jego śmierci działała sprawnie i bez zarzutu.
Jerzy Andrzejewski wystąpił z Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w roku 1957 i od tej pory konsekwentnie zwalczał opresyjny, autorytarny ustrój PRL-u. Był współautorem słynnego „Listu 34”, występującemu przeciwko państwowej cenzurze, w marcu 1968 roku solidaryzował się z pałowanymi studentami i przeciwstawił się haniebnej antysemickiej, antyinteligenckiej nagonce, sprawnie zorganizowanej przez jedynie słuszną partię. Jako jeden z niewielu, potępił napaść wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację, a w następnej dekadzie był członkiem redakcji drugoobiegowego „Zapisu” i aktywnie wspierał KOR.
Ciemności kryją ziemię, powieść napisana przez Jerzego Andrzejewskiego ponad pół wieku temu, jest tekstem uniwersalnym. Dotyczy zarówno przeszłości, jak i teraźniejszości. Z pewnością okaże się także przydatna w diagnozowaniu przyszłości. Tekst, odczytany po latach, wydaje się niepokojąco aktualny. Warto o nim pamiętać, bowiem za naszymi oknami słychać wrzawę nienawistników, gotowych wznosić nowe mury i organizować kolejne krucjaty, a na naszych oczach rozgrywa się kolejny akt odwiecznego spektaklu pod tytułem „Sojusz Ołtarza z Tronem” i widać już jak nad nasz kruchy ląd zewsząd nadciągają ciemności.
Fragment najnowszej książki Andrzeja Titkowa pt. Inteligent niepokorny w kraju realnego socjalizmu, Toruń 2020, Wydawnictwo Adam Marszałek.
Kultura Enter
nr 2020/05 nr 98