FELIETON. Koniec
Kończy się rok. Jaki był? Gorszy od poprzedniego, ale za to lepszy od następnego? W styczniu zmarł Jasiek Skulmowski, mój kolega od przedszkola do matury, w grudniu Leszek Pitura, z którym siedziałem w jednej ławce przez cztery lata liceum i grałem w Cydzie Corneille’a – on tytułową postać, ja – króla. W maju Jurek Kowalewski. Nie od przedszkola, ale od podstawówki; jego żona grała we wspomnianym szkolnym przedstawieniu Infantkę. W maju Wiktor Osiatyński, od końca lat sześćdziesiątych. jeden z najważniejszych dla mnie ludzi, choć to się wcale nie przekładało na częstotliwość spotkań. W sierpniu Julia Hartwig i Janusz Głowacki, we wrześniu John Ashbery, w październiku Dominik Opolski i Jan Kurowicki. Johna ostatni raz widziałem 38 lat temu w NY, gdy miał 53 lata, Jana przed paroma laty w Zielonej Górze, z Dominikiem rozmawiałem latem przez telefon. Więcej zmarłych w 2017 roku, których osobiście znałem, nie pamiętam. Albo o nich nie wiem.
14 listopada lecę do Kijowa. Nie wiem czemu, pierwszy raz od dawna zastanawiam się nad niezwykłością wzbijania się w powietrze, nad cudownością tego rodzaju podróży. Bez lęku, który czułem w 1977 roku, gdy Ił 18 czy Tu 134 odrywał się od płyty Okęcia, bez przełykania śliny, bez wyobrażania sobie tego, co może się wydarzyć i myślenia o odległości, jaka dzieli mnie od Ziemi.
Dzień jest ponury, nie ciemności kryją ziemię, ale chmury. Kiedy samolot się przez nie przebije, kabinę wypełnia złota jasność, w dole puchowa biel o dziwnej miękkiej teksturze, w oknie po prawej jaskrawe słońce, na horyzoncie jakby góry, u ich podnóża jakby morze. Nie napatrzę się za długo; sąsiad, który coś czyta, a któremu światło daje po oczach, prosi o zasłonięcie okna.
Wpadam do Kijowa jak po ogień – tuż po przylocie posiedzenie jury nagrody literackiej im. Josepha Conrada, potem w Arsenale przyjęcie z okazji 11 listopada, wydawane przez Ambasadora RP, moje zaproszenie ma numer 1663. Chwila wahania, wziąłem garniturową koszulę i krawat, ale wyobrażam sobie tłum ludzi, gwar i swój pot. W końcu jest 500-lecie reformacji, w czarnym T-shircie mogę udawać pastora, nikt mnie przecież tam nie zna. Na Okęciu przy przejściu przez kontrolę straciłem żel do golenia, o dziwo, w hotelowej łazience (Royal Grand przy ulicy Chmielnickiego) jest zestaw do golenia (tubka z żelem plus jednorazowy nożyk, którym niepomny wcześniejszych doświadczeń oczywiście się pozacinam). Przed wejściem do Arsenału też trzeba przejść przez bramkę. Leś B., z którym wchodzę, zapomniał, że ma ze sobą gaz. Ochrona zabiera mu ten pojemniczek do depozytu. W drodze do szatni wyznaje, że w Kijowie gaz dodaje pewności, zwłaszcza komuś, kto po mieście porusza się rowerem. Hymny Polski i Ukrainy śpiewane przez chór, potem przemówienia. W końcu sali, gdzie stoimy, bardziej niż przemawiających słychać gwar rozmów przypominający brzęczenie pszczół w ulu.
Następnego dnia w Muzeum Historycznym Kijowa uroczystość wręczenia Nagrody Conrada. Od rana wiem, że będę na niej jedynym członkiem jury i że będę musiał coś powiedzieć, co rzuca się cieniem na cały dzień. To wyróżnienie dla najlepszego pisarza ukraińskiego przed czterdziestką. Najlepszego artystycznie i już. Wymyślił ją dziesięć lat temu Jerzy Onuch, ówczesny dyrektor Instytutu Polskiego w Kijowie. Przyznawana jest co dwa lata, laureatami byli Taras Prochaśko, Serhij Żadan, Tania Malarczuk, Natałka Śniadanko, Sofija Andruchowycz. W tym roku z 22 zgłoszonych nominowanych zostało troje: Lubko Deresz, Kateryna Kałytko i Iryna Ciłyk. Przed ogłoszeniem werdyktu zgłaszający kandydatury przedstawiają ich twórcze życiorysy, po takiej prezentacji zabiera głos nominowany. Wyłonieni kandydaci sprawiają wrażenie, że się wszyscy wzajemnie lubią, to się czuje w ich wypowiedziach. Na nagrodę składa się honorarium 3 000 euro i półroczny pobyt w Polsce na stypendium Gaude Polonia. Kateryna Kałytko, która jeszcze nie wie, że dostała Nagrodę Conrada, opowiada do mikrofonu, że w mediach społecznościowych apelowano, by nominowani odmówili przyjęcia nominacji i w ten sposób pokazali, że są prawdziwymi ukraińskimi patriotami. Komuś, kto słyszy w Polsce antyukraińskie głosy, powinno być lżej, kiedy się przekonuje, że tam rozlegają się głosy antypolskie i że prawdziwi patrioci są wszędzie, powinno, ale nie jest.
Lot do Warszawy spóźniony jest o godzinę, że akurat o tyle, dowiemy się dopiero, kiedy zacznie się boarding. „Przepraszamy za opóźnienie spowodowane opóźnieniem poprzedniego rejsu” – co mi po takiej wiedzy? Zapadł zmrok, też siedzę przy oknie, ale za nim poza kawałkiem skrzydła w pobłyskującym na jego końcu świetle nic nie widać. Drugi raz w życiu lecę samolotem pilotowanym przez kobietę, pierwszy raz to był lot do Budapesztu w 2013 roku z kapitan Barbarą Łuczak. Teraz embraera pilotuje kapitan Aleksandra Pieczkin-Lisowska. Nie wiem dlaczego, od momentu, gdy zapowiedziano podchodzenie do lądowania, myślę o proporcjach między nią a tą maszyną, myślę o jej pierwszym w życiu samodzielnym lądowaniu, myślę o tym, co się czuje, przyziemiając taką maszynę. A potem łapię się na tym, że to pewnie seksistowskie myślenie.
„Tygodnik Powszechny” z 10 grudnia otworzył mi się na stronie 65, z apelem u góry: „ZAPAL ŚWIATŁO WOLNOŚCI 13 GRUDNIA”, niżej było przypomnienie tego, co się wydarzyło tego dnia w 1981 roku i taki między innymi akapit: „Brutalne działania reżimu spotkały się ze sprzeciwem wolnego świata. Zapalenie świec w oknach wielu domów na całym świecie stało się znakiem pamięci o walczących o wolność i godność Polakach. Do tego symbolicznego gestu solidarności wezwali wówczas papież Jan Paweł II i prezydent USA Ronald Reagan, a płomień wolności rozbłysnął w Watykanie i w Białym Domu”. W dole po prawej stronie tej strony w kółku paląca się świeczka i słowa „ZAPAL ŚWIATŁO WOLNOŚCI 13 GRUDNIA 19.30”. Ta świeczka bardziej kojarzyła mi się z takim znakiem pojawiającym się czasem na nekrologach i myślałem, że to jakiś za przeproszeniem KOD wpadł na pomysł „udomowienia” protestów przeciwko upartyjnieniu sądów i uchronienia obywateli przed bezpośrednim kontaktem z siłami: dla jednych porządku, dla drugich represji. „Zapalmy światła wolności w oknach naszych domów, w środowy wieczór, 13 grudnia, o godz. 19:30 – w tym samym dniu, w którym 36 lat temu komunistyczna dyktatura usiłowała odebrać Polakom nadzieję”. Potem wzrok mój powędrował jeszcze niżej i na samym dole przeczytałem, że w tle tego ogłoszenia wykorzystano kadr z filmu: niezwyciezeni-film.pl, że akcję patronatem honorowym objął Prezydent Andrzej Duda (pamiętamy – niezłomny) , a do udziału w niej zachęca Instytut Pamięci Narodowej. To racjonalne działanie. Gdyby ktoś wpadł na pomysł, by w taki właśnie sposób wykorzystać tę rocznicę przeciwko obecnej władzy, to uprzedzające przejęcie przez władzę władzy nad symbolicznymi światłami skutecznie by taki pomysł zdusiło w zarodku. Opublikowanie takiego apelu przez „Tygodnik Powszechny” też zdaje mi się racjonalne, nie tylko dlatego, że pecunia non olet, lecz i dlatego, że przypomnienie sympatii zagranicy do Polaków w latach osiemdziesiątych wydaje się niepozbawione wdzięku.
Parę dni wcześniej, w początkach grudnia w Warszawie, na przystanku autobusowym ZTM Grzymały Sokołowskego 03 (na żądanie) zauważyłem nową reklamę E. Wedla z ptasim mleczkiem, czekoladą, pojedynczymi czekoladkami, bombką czy czymś stylizowanym na choinkową bombkę, na której widać było sympatyczną zebrę z siedzącą na niej postacią, a obok niej z lewej strony widniał napis niebieskimi wersalikami w trzech rzędach: POCZUJ DZIECIĘCĄ RADOŚĆ. Zastąpiła ona reklamę Lycammobile, dotyczącą tanich połączeń telefonicznych z Ukrainą, która przyciągnęła moją uwagę niebiesko-żółtą kolorystyką i cyrylicą, to akurat było po moim powrocie z Kijowa. Teraz, stawiając torbę na drewnianej ławce, zobaczyłem, że pojawił się na niej wypisany flamastrem, też wersalikami, napis: JUDE RAUS MICHNIK SOROS. Zestawienie tych dwóch tekstów zrobiło na mnie duże wrażenie, i z pewnością nie była to dziecięca radość. Raczej już starcza bezradność. Co powinienem zrobić? Zadzwonić na 112? Ciekawe, czy wysłano by do mnie karetkę czy radiowóz. Zadzwonić do MPO? Kupić wiórki do cyklinowania podłogi i zedrzeć ten napis? Wyciągnąć długopis i próbować zamazać przynajmniej niektóre litery? Pewnie mógłbym beknąć za niszczenie mienia. Czy to pierwszy taki napis, który widziałem na murze, płocie, wiacie? Czemu mnie tak rusza? Bo nie na zrujnowanym budynku jakiejś nieczynnej od lat knajpy na obrzeżach parku w Ciechocinku, nie z okna pociągu, nie w jakimś ponurym dworcowym tunelu, nie na zdewastowanym przystanku z połamaną ławką, a na przystanku najnowszej generacji, ładnym, czystym i nie gdzieś na dalekiej Pradze, a na Ochocie, przy skrzyżowaniu Grzymały Sokołowskiego z – nomen omen – Szczęśliwicką, na – nie bójmy się tego powiedzieć – moim przystanku. Co mogę zrobić? Robię zdjęcie komórką, byle jakie, dwa, bo na przystanku zjawili się ludzie i tak kadruję, żeby ich nie było, a był ten wedlowski lightbox i ten napis. Gdyby ktoś znalazł te zdjęcia w mojej komórce, mógłby mnie oskarżyć o propagowanie antysemityzmu? Mógłby. A na podstawie tego, co tu piszę, o donoszenie na ojczyznę, w której przecież wszyscy wszystkich bliźnich kochamy jak siebie samych (i być może naprawdę tak jest, że obcych traktujemy jak samych siebie i na odwrót) mógłby oskarżyć? A właśnie, że nie. Bo ławka co prawda nasza polska, ale JUDE RAUS przecież nie nasze Czy coś w tym napisie na ławce jest po polsku, Wysoki Zreformowany Sądzie? Czy to przypadkiem nie jest po niemiecku? Czy prawdziwi Polacy wypisywaliby i to w Warszawie coś w tym języku? Czy to nie jakieś niedobitki Wehrmachtu wyrażają swoje niezrealizowane do końca pragnienia? Albo jakaś nowa piąta kolumna usiłuje kraj nasz zohydzić w oczach, przepraszam, Zachodu, że niby to narasta tu ksenofobia, rasizm, antysemityzm. Więc jak prawdziwy Polak przeczyta taki napis, a potem w tramwaju usłyszy niemiecki szwargot, to czy można się dziwić, że nie można za niego ręczyć i że różnie może być?
Śniło mi się, że ostatniego dnia w roku słucham na kanale Kuchnia TV, a może Eurosport czy Animal Planette, noworocznego orędzia prezydenta, które nadawane jest zresztą na wszystkich kanałach, nie wyłączając CNN, Russia Today i Al-Dżaziry. Za parę godzin ma się przecież zacząć rok 2018, a nie każdego roku takie państwo jak Polska, szanowane od Antarktydy po Arktykę i od najbliższego wschodu po najdalszy zachód , rosnące w siłę potęgą swej praworządności i mocą sojuszy obchodzi setną rocznicę odzyskania niepodległości. Już spikerka zapowiadała to orędzie, ale przerwała, żeby podać ważną wiadomość z ostatniej chwili. „Z dekretu Napoleona w nadchodzącym roku każdy polityk będzie miał prawo użyć bezkarnie słowa Polska oraz mu pokrewnych, należących do tej samej rodziny wyrazów, nie częściej niż pięć razy dziennie”. Zadrżałem, jak w tej sytuacji poradzi sobie druga osoba w państwie, ale uprzytomniłem sobie, że to nowe prawo obowiązuje dopiero od następnego dnia. W Nowy Rok nie słuchałem, jak zawsze do tej pory, noworocznego koncertu filharmoników wiedeńskich, ani nie oglądałem konkursu w turnieju Czterech Skoczni. Zatrzymałem się na transmisji Pucharu Świata w męskim biathlonie, przecierałem oczy ze zdumienia, wszak od czasów Tomasza Sikory panowała u nas w tej konkurencji totalna nędza (ostatnio Andrzej Nędza Kubiniec), a teraz Polacy zajęli całe podium. Tak, pan Antoni kolejny raz nas zaskoczył. Czy można było przewidzieć, że WOT zaowocują w taki sposób jeszcze przed Pjongczang?
Bohdan Zadura
Bohdan Zadura – urodził się w 1945 roku w Puławach. Członek zespołu redakcyjnego kwartalnika Akcent” (1980–2004) i miesięcznika „Twórczość” (od 1983, a od jesieni 2004 roku redaktor naczelny). Poeta, pisarz, tłumacz. Publikuje w większości polskich czasopism literackich i kulturalnych. Tłumaczy z języka angielskiego, rosyjskiego, ukraińskiego i węgierskiego. Przetłumaczył m.in. utwory Jurija Andruchowycza, Andrija Bondara, Andrija Lubki, Wasyla Machno, Sierhija Żadana. Otrzymał wiele nagród, m.in. Nagrodę im. Stanisława Piętaka (1994), Wrocławską Nagrodą Poetycką „Silesius” (2011), Nagrody Literackiej im. Hryhorija Skoworody(2014), Nagrodą im. C.K. Norwida (2015). W 2017 roku wyróżniony medalem Unii Lubelskiej.