FELIETON. Praktyka sześciu uścisków dłoni
Ołeksandr Bojczenko
Przełożyła Natalia Jurak
Najbardziej optymistycznym rokiem w mojej pamięci był rok 2005. Oprócz wszystkich społeczno-politycznych iluzji, które niestety szybko legły w gruzach, rok ten, na szczęście, przyniósł mi też kilka trwalszych podarunków. Na przykład żółto-niebieski, w całości poświęcony Ukrainie, numer najstarszego polskiego czasopisma literackiego „Twórczość”, mówiąc o którym najstarszy, zdaje się, z czynnych wtedy polskich krytyków literackich Henryk Bereza, zwierzył się w wywiadzie: „Szalenie się przejąłem i byłem wzruszony esejem, szkicem – nie wiem, jak to nazwać – o nowej literaturze ukraińskiej”. I konkretnie wyjaśnił, co go tam wzruszyło.
Wrodzona skromność nie pozwala mi powiedzieć, kto był autorem tego szkicu czy eseju, ale pozwala równie szczerze się przyznać, że też byłem szalenie wzruszony. Bo właśnie przeczytałem wtedy Pięknych dwudziestoletnich Marka Hłaski, gdzie jest takie zdanie: „Ja w tym czasie nie miałem jeszcze mieszkania i sypialiśmy z kolegą Berezą częściowo na Dworcu Głównym – częściowo byliśmy goszczeni przez poszczególne komisariaty i Izby Wytrzeźwień”. Tamte czasy to początek lat 50. minionego stulecia, kiedy Henryk Bereza dokładał wszelkich możliwych i niemożliwych wysiłków, żeby nazwisko pięknego dwudziestoletniego Marka Hłaski zabrzmiało pełnym głosem w polskiej literaturze. I w końcu zabrzmiało.
I oto minęło ponad pięć dziesięcioleci i okazało się, że – w odróżnieniu od zmarłego jeszcze przed moim przyjściem na świat pisarza – znacznie starszy od niego krytyk jest żywy i, sądząc po jego reakcji na ukraiński numer redagowanej przez Bohdana Zadurę „Twórczości”, przytomny. Czy mogłem się nie wzruszyć? Czy mogłem nie kupić butelki whisky i nie pójść z Bohdanem do Henryka do domu i nie wypić z nim bruderszaftu, i nie wypytać go o Marka Hłaskę, którego postanowiłem wcześniej czy później przetłumaczyć, a także o jego bliższe i dalsze otoczenie i o wszystko na świecie? Nie mogłem.
Z kolei Marek Hłasko zdobywszy w ojczyźnie niezaprzeczalną sławę jako pisarz i skandalista, wyjechał w 1958 roku na Zachód i skorzystawszy z gościnności Jerzego Giedroycia, z początku osiedlił się w podparyskim miasteczku Maison Laffitte, tylko przedtem zdążył się jeszcze zakochać – z wzajemnością – w Agnieszce Osieckiej. Nie wszyscy czytaliśmy książki Osieckiej, ale ci, którzy trochę już pożyli, z pewnością słyszeli bodaj kilka z dwóch tysięcy jej piosenek, jak choćby „Nie spoczniemy” w wykonaniu Czerwonych Gitar albo «К чему нам быть на „ты”, к чему?” – w rosyjskiej wersji Bułata Okudżawy. Mówi się, że wierny Henryk po wyjeździe podopiecznego czasami służył jako łącznik między Agnieszką i Markiem, mimo że sam też był w nim zakochany, bo takie miał preferencje.
Z kolei Agnieszka Osiecka, dowiedziawszy się o ślubie Marka Hłaski z niemiecką gwiazdą filmową Sonją Ziemann i straciwszy nadzieję na jego powrót do Polski, wyszła za mąż za Wojciecha Frykowskiego, który próbował swych sił w produkcji filmowej i był – podobnie jak Hłasko – dawnym przyjacielem Romana Polańskiego. Po Marku Agnieszka zachowała dwie rzeczy: podarowany przez niego biały kożuch i maszynę do pisania. W kożuchu przyszła na ponowny warszawski pogrzeb pisarza po przewiezieniu jego szczątków z Wiesbaden, maszynę trzymała u siebie na biurku do samej śmierci.
Z kolei Wojtek Frykowski wytrzymawszy blisko rok małżeńskiego szczęścia z Agnieszką Osiecką, rozwiódł się, machnął ręką na polski przemysł filmowy i zamarzył o karierze literackiej, którą jego zdaniem najlepiej było zrobić w Stanach, do których wkrótce wyemigrował. Artystyczne fantazje Frykowskiego i tak nie doczekały się realizacji, za to (za pośrednictwem mistyfikatora-samobójcy Jerzego Kosińskiego) spotkał się z losem w osobie Abigail Folger – milionerki, filantropki, aktywistki i przyjaciółki Sharon Tate.
Z kolei aktorka Sharon Tate, odrzuciwszy propozycję matrymonialną hollywoodzkiego stylisty i fryzjera Jaya Sebringa, ale pozwoliwszy mu zostać na zawsze platonicznym wielbicielem, dostała rolę w angielskim filmie Romana Polańskiego Nieustraszeni pogromcy wampirów. Po zakończeniu zdjęć Tate przeprowadziła się do londyńskiego mieszkania Polańskiego, a 20 stycznia 1968 roku wzięła z nim ślub. Wbrew przypisywanemu jej wizerunkowi „słodkiej idiotki” Sharon była podobno osobą o dociekliwym umyśle i dobrej duszy, a przynajmniej sama wykonywała na planie kaskaderskie tricki i brała lekcje sztuk walki u Bruce’a Lee, żeby mieć przekonującą postawę w ekranowych bójkach.
Z kolei Roman Polański osiągnąwszy sukces w Polsce i Europie, zamierzał podbić Hollywood i tego samego roku razem z Sharon Tate przeprowadził się do Kalifornii. Tam – w Los Angeles i okolicach – już w tym czasie mieszkali Marek Hłasko i Wojtek Frykowski z Abigail Folger. Tam też do napisania muzyki do satanistycznego thrillera Dziecko Rosemary Polański zaprosił swego ulubionego kompozytora jazzowego i pianistę Krzysztofa Komedę, z którym nieraz współpracował w polskim okresie twórczości. Szczególnie przy arcydzielnym Nożu w wodzie.
Jednym słowem rok 1968 zapowiadał się jako bodaj najszczęśliwszy w życiu wszystkich tych niezwykłych ludzi, a następny obiecywał, że będzie jeszcze lepszy. Jednak którejś październikowej nocy, posiedziawszy w słowiańskim stylu przy świątecznym stole, Komeda i Hłasko wyszli pospacerować po Beverly Hills. Co tam między nimi się stało – nikt naprawdę nie wie, nikogo obok nie było. Wedle mętnych relacji Hłaski, w żartach popchnął on Komedę w ramię – i ten raptem znikł w ciemności. Ciemność ukrywała niegłębokie, ale strome i kamieniste urwisko, którego przyjaciele nie zauważyli. W szpitalu Komedzie udzielono pomocy, obejrzano lekko zakrwawioną głowę i nie zobaczywszy nic groźnego, wypuszczono do domu. Jednak w grudniu stan kompozytora znacznie się pogorszył, Komeda zapadł w śpiączkę i dopiero teraz lekarze wykryli u niego krwiak podtwardówkowy. Wezwana z Polski żona Zofia – legendarna jazzowa Crazy Girl – przewiozła Krzysztofa Komedę do Warszawy, gdzie 23 kwietnia 1969 zmarł. A po niecałych dwóch miesiącach w Wiesbaden, zmieszawszy zbyt dużą dawkę alkoholu z środkami nasennymi, zmarł także Marek Hłasko.
Tymczasem notoryczny bandyta i psychopata Charles Manson znowu wyszedł z więzienia, założył na ranczu nieopodal Los Angeles komunę The Family i zajął się hermeneutyką tekstu piosenki Helter Skelter z beatlesowskiego „Białego albumu”. Wedle stanu z wieczora 8 sierpnia 1969 roku jej treść była już dla niego oczywista. Natomiast Romana Polańskiego, który w młodości cudem ocalał w Polsce, przeżywszy napad seryjnego zabójcy, interesy zatrzymały w Londynie, chociaż miał twardy zamiar z dnia na dzień wracać do Beverly Hills, żeby zdążyć na poród Sharon Tate, która właśnie przebierała się do snu w wynajętej przez małżeństwo willi, gdzie często nocowali też Wojtek Frykowski, Abigail Folger i Jay Sebring.
Dlatego na niepostawione przez oglądającą publiczność pytanie, czy podoba mi się Pewnego razu… w Hollywood, z przekonaniem odpowiadam: ten film po prostu nie miał szans mi się nie spodobać. Co prawda, z wyjątkiem rancza i Bruce’a Lee, nic z tego, co tutaj naplotłem, Tarantino nam nie pokazuje. I za to moje szczególne dla niego podziękowanie.
02.09.2019
Ołeksandr Bojczenko
Tekst w języku ukraińskim ukazał się w czasopiśmie Zbrucz.eu.
Kultura Enter
2020/01 nr 92