FELIETON. Niezniszczalny pistolet pani Simpson
Przed dwunastu laty, niedługo po zwycięskiej rewolucji pomarańczowej, opublikowałem artykuł zatytułowany Ulubiony pistolet pani Simpson. Jakiś czas później zaś opublikowałem całą książkę pod tym samym tytułem, z tym że o podtytule, który tę metaforyczną nazwę nieco wyjaśniał: Kronika pomarańczowej porażki.
Nie chciałbym dziś pisać nowej wersji tego artykułu, a tym bardziej książki, aczkolwiek nie jest łatwo znaleźć nową, bardziej dobitną metaforę do opisu wydarzeń po Majdanie. Przynajmniej w odniesieniu do wszystkiego, co dotyczy natury nowych-starych władz ukraińskich i sposobu uprawiania przez nie polityki wewnętrznej.
Ta moja dawna metafora wywodziła się z popularnego wówczas serialu animowanego o rodzinie Simpsonów, a dokładniej z pewnego odcinka, w którym Marge Simpson przekonuje męża, by pozbył się niepotrzebnego mu pistoletu, który tylko wpędza ich obojga w tarapaty. Homer Simpson wreszcie się zgadza, Marge zabiera mu pistolet i chce go wyrzucić, ale nagle zauważa w pokrywie kubła na śmieci swoje lustrzane odbicie z pistoletem w ręku – wygląda efektownie. Zachwycona widokiem siebie z bronią, w kowbojskim stylu okręca pistolet na palcu i chowa go do torebki. Szkoda rozstawać się z takim ładnym cackiem.
Zachowanie władz ukraińskich po jednym i drugim Majdanie, jak się okazało, do bólu przypomina zachowanie biedaczyny Marge – tyle że owym pistoletem, który miały wyrzucić do śmieci, było tak zwane „państwo szantażu” odziedziczone po poprzednikach. Czyli cały ten specyficzny sposób sprawowania władzy oparty nie na rządach prawa i absolutnej równości wszystkich obywateli wobec prawa, tylko na złożonym systemie relacji klientelistycznych oraz stosowaniu przekupstwa i szantażu do osiągnięcia celów politycznych.
Istota takiego państwa, jak opisał je na początku XXI w. amerykański badacz Keith Darden, polega na systematycznej i na swój sposób skutecznej „grze zasadami”, zamiast uczciwej i konsekwentnej „gry według zasad”. Publicyści często opisują istotę tego systemu przy pomocy formuły „Dla przyjaciół wszystko, dla wrogów – prawo”, przypisując tę skrzydlatą frazę najczęściej Francisco Franco lub Benito Mussoliniemu. (Najprawdopodobniej jednak powiedzenie to należy do meksykańskiego prezydenta Benita Juáreza, który jeszcze w XIX wieku oznajmił: „Dla moich przyjaciół będą amnestie, dla moich wrogów zaś cała surowość prawa”. Jego krajan Plutarco Calles powtórzył tę maksymę prawie dosłownie w 1924 roku, obejmując urząd prezydenta: „Całe wsparcie i zrozumienie dla moich przyjaciół, cała surowość prawa dla moich wrogów”.)
Na państwo szantażu, według Dardena, składają się trzy kluczowe elementy: (1) korupcja, którą władze nie tylko tolerują, lecz wręcz do niej zachęcają, (2) gromadzenie materiałów kompromitujących, gdyż korupcja, mimo że tolerowana, jest bacznie śledzona przez odpowiednie służby, a także (3) wybiórcze stosowanie prawa, kiedy to właśnie działa słynna zasada „dla przyjaciół wszystko, dla wrogów prawo”. Przy czym za „przyjaciół” uważa się tych wszystkich, którzy wykazują należytą lojalność wobec władz, natomiast „wrogiem” staje się każdy, kto wprost lub pośrednio wspiera opozycję.
Państwo szantażu, w samej swej istocie skorumpowane i nieudolne, zapewnia jednak przynajmniej jakiś porządek oraz minimalną funkcjonalność organów państwowych. W tym sensie więc zarówno miękki autorytaryzm Łeonida Kuczmy i coraz bardziej twardy autorytaryzm Wiktora Janukowycza wyraźnie różnił się od dysfunkcjonalnej „demokracji” z czasów Krawczuka czy też chaosu instytucjonalnego spod znaku Wiktora Juszczenki.
Państwo szantażu potrzebuje jednak koncentracji władzy. Bez tego zwierzchnicy nie mają wystarczających zasobów, aby przekupić swoich klientów (nie koniecznie gotówką, wystarczą także sute kontrakty oraz posady); nie utrzymują należytej kontroli nad procesem wyborczym; nie podporządkowują sobie tak, jakby chciały, wszystkie resorty siłowe, media a nawet sędziów. Nie oznacza to wcale, że media czy sądy w czasach Krawczuka bądź Juszczenki były niezależne; oznacza to tylko tyle, że były bardziej zróżnicowane i mogły według zasad rynkowych sprzedawać swoje usługi nie tylko klientom prorządowym, lecz także tym z opozycji.
Demokracja bez rządów prawa wygląda karykaturalnie, nie dziwi więc fakt, że zmęczeni chaosem i korupcją obywatele koniec końcem głosują w całkiem demokratycznych wyborach na kandydatów, którzy obiecują im „porządek” i „stabilność”, choćby nawet kosztem ograniczenia ich praw i wolności obywatelskich. Kuczma konsolidował swój autorytaryzm sukcesywnie, rozbudowując dosyć złożony system klientelistycznej kontroli i równowagi. Dopiero afera kasetowa z 2000 roku przeszkodziła mu w doprowadzeniu tego modelu do zaplanowanej perfekcji.
Janukowycz z kolei uzurpował władzę w sposób gwałtowny, nie komplikując sobie zadania zbyt złożonymi mechanizmami demokracji imitacyjnej i bardziej polegając na tradycyjnym, dobrze sprawdzonym w regionie donieckim modelu mafijnym z „ojcem chrzestnym” i jego „rodziną” na czele.
Każda rewolucja na jakiś (z reguły krótki) czas osłabia, delegitymizuje lub wręcz demontuje mechanizmy oraz instytucje poprzedniej władzy i przez to wytwarza swoistą próżnię prawną i chaos instytucjonalny. Tak było nie tylko po rewolucji pomarańczowej czy rewolucji godności, lecz także po rewolucyjnym w swej istocie rozpadzie ZSRR lub – by sięgnąć po dawniejszy przykład – po rewolucji lutowej 1917 roku w Rosji. Wszyscy rewolucjoniści stają przed tym samym dylematem: czy odbudowywać „porządek” i funkcjonalność państwa twardą ręką dyktatora – podobnie jak uczynili to bolszewicy w roku 1917, Łukaszenka w latach 1994–1996 oraz Putin w początku XXI w. – czy też spróbować wyprowadzić państwo na nowy jakościowo poziom funkcjonowania i zarządzania, wprowadzając rządy prawa i bezwzględnie trzymając się tej zasady na wszystkich poziomach. To ostatnie podejście zastosowali na przełomie lat 80. i 90. narody bałtyckie, Polacy, Czesi, Słoweńcy, a nawet Rumuni – nie bez zachęty i wsparcia ze strony partnerów euroatlantyckich.
Ukraina podówczas, co należy przyznać, obiektywnie nie była przygotowana na taki przełom, ponieważ ani elity (zarówno rządowe i opozycyjne), ani obywatele na ogół jeszcze nie byli świadomi wagi i znaczenia kardynalnych przemian oraz wprowadzenia bezwzględnych rządów prawa w celu wyprowadzenia kraju na zasadniczo inny poziom cywilizacyjny. Nie miały tej świadomości także elity „pomarańczowe” w latach 2004–2005, chociaż w tym przypadku sytuacja była bardziej sprzyjająca, gdyż w społeczeństwie pojawiło się wystarczająco dużo ludzi, w tym ekspertów, zdających sobie sprawę z tego, co należy zrobić w pierwszej kolejności i mogących, przy należytym wsparciu ze strony Zachodu, lobbować na rzecz niezbędnych decyzji na poziomie państwowym, aby w ten sposób wyprowadzić Ukrainę z przestrzeni postsowieckiej jeśli nie szlakiem Polski, to przynajmniej szlakiem Bułgarii. Mimo to zamiast wsparcia (z perspektywą członkostwa w UE) Ukraina otrzymała jedynie nieudolną Europejską Politykę Sąsiedztwa opracowaną przez UE jeszcze dla poprzedniego rządu, czyli tego z czasów Kuczmy – w jednym towarzystwie z państwami Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu – a następnie niemniej jałową politykę Partnerstwa Wschodniego oraz mglistą obietnicę ze strony NATO, że będzie „trzymać drzwi otwarte”.
Dopiero Euromajdan dał Ukrainie prawdziwą szansę na przełom cywilizacyjny. Po pierwsze – dlatego, że rewolucja ta, w odróżnieniu od wcześniejszych, okazała się krwawa. Stosując przemoc wobec protestujących, poprzedni reżim ostatecznie się zdelegitymizował, tym samym otworzywszy drogę do radykalnej lustracji starych kadr i przeformatowania dawnych instytucji. Po drugie – społeczne zapotrzebowanie na radykalne zmiany było niezrównanie wyższe. O ile w poprzednich latach głównym imperatywem i gwarantem tych zmian miała stać się niepodległość (w roku 1991) czy demokracja (w roku 2004), w roku 2014 już jednoznacznie chodziło o moralność władzy, o nową jakość państwa oraz jego relacje ze społeczeństwem. Po trzecie zaś, rosyjska agresja stała się katalizatorem mobilizacji społecznej, nadając wydarzeniom rewolucyjnym wymiaru także narodowo-wyzwoleńczego; w analogiczny sposób, okupacja Krymu i Donbasu paradoksalnie przyniosła Ukrainie zysk polityczny, wyłączywszy z procesu politycznego dwa najbardziej zsowietyzowane regiony, które, powiedzmy to wprost, w ciągu dwóch poprzednich dekad istotnie hamowały nie tylko ukrainizację, lecz także europeizację kraju.
W maju 2014 roku Petro Poroszenko zdobył w pierwszej turze wyborów prezydenckich prawie dwie trzecie głosów, faktycznie powtórzywszy sukces Krawczuka z roku 1991. W obu przypadkach wybory odzwierciedlały specyfikę sytuacji, stając się swoistym referendum – w pierwszym przypadku dotyczącym potwierdzenia niepodległości, w drugim zaś jej obrony. W maju 2014 Ukraińcy głosowali nie tyle na konkretnego (zresztą, dosyć ambiwalentnego) kandydata, ile na ogłoszone i uosabiane przez niego hasło „Żyć po nowemu”. Wtedy wszystkim wydawało się (chciało się wierzyć!), że nowa władza potrafi doprowadzić do „nowego” (bardziej moralnego, sprawiedliwego, zgodnego z prawem) życia – począwszy, jasna rzecz, od samej siebie.
Poroszenko niewątpliwie był świadomy tego zapotrzebowania społecznego, o czym świadczy m.in. jego na poły żartobliwe przywołanie słynnego aforyzmu singapurskiego premiera Lee Kuan Yewa w zaleceniu dotyczącym walki z korupcją, które skierował do świeżo powołanego prokuratora generalnego: „Na początek zamknij do więzienia trzech swoich przyjaciół. Wiesz za co, oni też wiedzą, i naród tobie uwierzy”. W podobnym duchu postrzegano również zatrudnienie licznych „rewolucjonistów” w strukturach władzy państwowej oraz obsadzenie całego szeregu cudzoziemców na stanowiskach rządowych. Chodziło prawdopodobnie nie tylko o doświadczenia zawodowe (chociaż w przypadku „zespołu gruzińskiego”, który dołączył do organów ścigania, doświadczenie to było nie do zakwestionowania), lecz także o brak u „spadochroniarzy” powiązań nepotycznych w Ukrainie oraz jakichkolwiek zobowiązań wobec dawnych towarzyszy broni i partnerów. Najwyraźniej sam prezydent w ten sposób otrzymał szansę odcięcia się od „drogich przyjaciół” pod pretekstem nieugiętości cudzoziemców oraz braku możliwości ich usunięcia ze względu na presję Zachodu.
Dużo więcej sygnałów i znaków wskazywało jednak na niegotowość i brak chęci prezydenta „żyć po nowemu”, przyzwyczajając do tej „nowości” przede wszystkim samego siebie. Bodajże pierwszym alarmem tego rodzaju stało się utrzymanie starego składu Sądu Konstytucyjnego. Na nic się zdało to, że nowo wybrany prezydent miał prawo oraz pretekst, aby wymienić w nim sędziów przynajmniej w obsadzanej przez niego części, nie mówiąc już o tym, że większość z nich zasługiwała na pociągnięcie do odpowiedzialności karnej za cały szereg bezprawnych orzeczeń wydanych w celu dogodzenia Janukowyczowi. Utrzymanie tych osób (po dziś dzień!) na stanowiskach może wydawać się dziwne z punktu widzenia państwa prawa, jednakże z punktu widzenia państwa szantażu jest to działanie całkiem logiczne: wszyscy są skompromitowani do cna, są na nich haki prawne, a więc ich posłuszeństwo nie ulega wątpliwości, w odróżnieniu od nowo powołanych sędziów, na których, jakkolwiek lojalni by nie byli dzisiaj, nie koniecznie można będzie polegać w przyszłości.
Z tego samego powodu prezydent nic nie zrobił dla odnowienia składu Centralnej Komisji Wyborczej, chociaż kadencja wielu jej członków, w tym przewodniczącego, wygasła już dawno temu. Prezydent ani razu nie wspomniał też o przyjęciu nowej ordynacji wyborczej (przejściu do systemu stricte proporcjonalnego z otwartymi listami partyjnymi), mimo że było to elementem jego obietnic wyborczych jak też obietnic jego partii.
Wykaz tych wszystkich obszarów, dziedzin i sytuacji, w których prezydent ostatecznie nie potrafił rozpocząć „nowego życia” od samego siebie, zająłby zbyt wiele miejsca – zaczynając od braku chęci szybko i jednoznacznie pożegnać się ze swoim czekoladowym i innym biznesem, a kończąc na niedawnym odebraniu obywatelstwa Micheilowi Saakaszwilemu w najlepszych tradycjach wybiórczego stosowania prawa z czasów Kuczmy i Janukowycza. A więc spodziewać się, że za dwa lata, po zwycięskich wyborach ujrzymy „nowego Poroszenkę” (jak to sugerują jego zwolennicy), nie ma żadnych podstaw. Ten bowiem, który nie odważył się rozpocząć „nowego życia”, otrzymawszy kolosalny kredyt zaufania od wyborców po zwycięskiej rewolucji, tym bardziej nie odważy się tego zrobić, będąc obarczonym bagażem nieufności i rozczarowania, zgromadzonym przez wyborców w ciągu pięciu zmarnowanych lat.
Wygrać wybory w państwie bezprawia można nawet mając mizerne poparcie, o ile ma się wystarczające zasoby administracyjne, spolegliwych sędziów, zwierzchników resortów siłowych i organów podatkowych, a także zaprzyjaźnionych oligarchów medialnych. Naocznie zademonstrował to Kuczma w roku 1999, chociaż cenę jego „zwycięstwa” odczuliśmy już za rok, i do pewnego stopnia odczuwamy do dziś. Nie da się rozpocząć „nowego życia” mając trupy w szafie. Po rewolucji my wszyscy, łącznie z prezydentem, mieliśmy szanse pozbycia się ich i rozpoczęcia nowego życia, by tak rzec, od czystej karty. Po pięciu latach wątpliwego urzędowania i po jeszcze bardziej wątpliwych wyborach pozostaje nadal żyć z nagromadzonymi trupami. Politycy, którzy tworzą i wspierają państwo szantażu, sami stają się jego ofiarami i zakładnikami. Doświadczenie Kuczmy jest pod tym względem wielce charakterystyczne.
Nie zrobiwszy na czas zdecydowanych i właściwych kroków w kierunku państwa prawa, Poroszenko nieuchronnie i coraz bardziej aktywnie będzie musiał korzystać z mechanizmów państwa bezprawia, czyli państwa szantażu. W przeciwnym razie bowiem, jak pokazuje doświadczenie Juszczenki, państwo to w ogóle przestanie być sterowalne. Państwo szantażu, jak już wspominałem, wymaga koncentracji władzy. Ten proces gromadzenia uprawnień i podporządkowania sobie wszystkich struktur, wszystkich „klientów” nie zależy od osobistych zachcianek prezydenta – taka jest ogólna logika wybranego przezeń sposobu urzędowania. Nie odważywszy się od samego początku wyraźnie i konsekwentnie, bez żadnych wyjątków grać według zasad, musi teraz na coraz większą skalę i coraz wymyślniej grać zasadami – nie tylko w celu utrzymania osobistej władzy, jak wielu się wydaje, lecz także dla utrzymania państwa w stanie mniej lub bardziej funkcjonalnym.
Dzisiaj możemy marzyć o „życiu po nowemu” w odległej przyszłości, z tym że powinniśmy w tym celu nie dopuścić do odrodzenia „dawnego życia” w przeciągu najbliższych dwa lata. Przy okazji zaś musimy również zadbać o selekcję i, by tak rzec, casting nowych przywódców –niemających trupów w szafach i nieobiecujących infantylnie (lub wręcz cynicznie) „nowego życia” dla społeczeństwa, ale nie dla siebie.
Mykoła Riabczuk
Tłumaczył Andrij Saweneć
Mykoła Riabczuk – ukraiński intelektualista, krytyk literacki, eseista i publicysta, poeta, laureat nagrody polsko-ukraińskiego pojednania, tłumacz klasyki polskiej. Urodzony w Łucku na Wołyniu, w młodości zafascynowany Hryhorijem Czubajem, oryginalny poeta tamtych czasów, zaprzyjaźniony z Wiktorem Neborakiem i Jurijem Andruchowyczem, twórcami grupy literackiej Bu-Ba-Bu.