FELIETON. Wymiana ognia
Łukasz Marcińczak
Pamięci Jerzego Pilcha
Duszkiem przeczytałem Krótką wymianę ognia Zyty Rudzkiej i co mi się raczej nie zdarza, po przeczytaniu, za jakiś czas znowu przeczytałem, jak gdybym nie dowierzał swoim wrażeniom. Jakbym przypuszczał, że przyśnił mi się ten język, kipiący jak gotująca się woda, doprowadzający narrację do zenitu (za podobną odwagę kilka lat temu nagrodzono „Nike” Nakarmić kamień Bronki Nowickiej). Ten językowy wigor chce objąć wszystko – rozweselać, pozostając rozdzierającym, hipnotyzować, równocześnie orzeźwiając, niczym spożywana tabletka jeszcze rozpuszczająca się w wodzie – tak się to czyta, z pianą na ustach. „Przychodzę powiedzieć, że odchodzę”, albo – „Wyglądam jak niegodna godła”. Czy – „Zjadłabym fryty, zdjęłabym buty, a trzeba być jak struna”. Że to płytkie, zręczne tylko, że z samego wierzchu podświadomości pisarka pcha nam do gęby banały? – „Czy zgadza się pani, że samotność to hiperrealizm? – Zgadzam się, ja też chcę cię przelecieć na blacie. To jak? – Pani ma duże poczucie humoru. – Bo już nic nie mam. Wybucham śmiechem od którego jemu chyba chce się płakać”. Może by i tak, gdyby nie to, że w życiu bohaterki naprawdę o żadnej miłości nie może być już mowy, bo jej – jak to się mówi – nic już nie czeka, więc i ona nie czeka na nic, ale oczywiście dlatego pełna jest po brzegi wszelkiego oczekiwania. A nie mniej rozpasany pozostaje język jej matki, która własne przetrącenie wykrzykuje do studni w ogródku, w kręgi cembrowiny, jakby w czeluście piekła, wrzucając skargę na nieudaną córkę, poetkę, piszącą głównie „o ruchaniu, chlaniu, moralności luzowaniu i po mieście hasaniu”. Więc portret „straconej córki”, lecz i zniszczonej przez wojnę matki Ślązaczki, której cała rodzina „po gospodarsku” powoli weszła zimą do przerębli, by nie zgwałcili, a potem zabili ich Sowieci. Dwa języki, które skamlą i chłepcą trucizny z przeszłości, niczym dwie opuszczone przez wszystko suki. Być może pisarsko to najlepsza rzecz jaką od dawna czytałem – bezkompromisowa, a zarazem bardzo oszczędna, jak trzymana na smyczy chuć. Nie opowiadano jeszcze o miłości językiem skręconym jak bicz, który nie wystylizowany na piękno, ale właśnie wystylizowany na banał – okazuje się – może być w literaturze mistrzowski. Zdawać by się mogło, że dalej już nie pójdziemy, doszliśmy z lustrem Stendhala tak blisko do rzeczy, że już nie wiemy, gdzie lustro, gdzie rzecz. (2019)
O przeciwieństwie takiej książki mówił Jerzy Pilch, gdy pisał: „Chcę też powiedzieć, że dziewiętnastowieczna w formie, realistyczna powieść napisana i wydana dzisiaj byłaby co najwyżej anachroniczna. Być może znaleźliby się czytelnicy, nawet fani, ale nie da się udawać, że wiek dwudziesty nie przyniósł w prozie żadnych nowych rozwiązań. Inaczej mówiąc, pewne sytuacje społeczne były na tyle dramatyczne, że spokojna dziewiętnastowieczna narracja im nie sprostała. Wydaje mi się, że z takiej powieściowej próby wyszedłby w najlepszym razie pastisz. Sztuka też się starzeje”. A gdyby jednak było inaczej, gdyby do lustra przemówić raz jeszcze po ludzku – powiedz, lustereczko, czy z nową książeczką, nie warto w kółeczko, pokręcić się deczko?
Stramer Mikołaja Łozińskiego jest książką językowo przezroczystą, mogącą dziś wręcz budzić lekceważenie, bo ta opowieść przypomina stary album z fotografiami, który autor kartkuje i wodząc palcem od zdjęcia do zdjęcia, snuje historię pewnej rodziny w sposób absolutnie naturalistyczny i chciałoby się powiedzieć staroświecki; w tej historii nie ma miejsca na formalne ekstrawagancje, blatowanie się z językiem, jak chociażby u Zyty Rudzkiej, nie ma nawet cienia chęci szukania własnego duktu – tropy, rozpoznawalnej u Pilcha, Stasiuka, czy Myśliwskiego. Słucha się opowieści, która zdaje się przylegać do rzeczywistości (tej ze zdjęć) jeden do jednego. Odwykliśmy od tego w XXI wieku i może zamysłem autora było nam właśnie o tym przypomnieć – że największym dziełem literackim w gatunku sagi wciąż pozostają Buddenbrookowie. Bo autor oczywiście celowo tytuł swój dał w liczbie pojedynczej, ponieważ u niego każdy Stramer to ktoś całkiem odrębny, gdy u Manna każdy przedstawiciel Buddenbrooków poruszał się niczym w maneżu rodzinnym. Ten delikatny zabieg przemycony w tytule brakiem końcówki liczby mnogiej ma nam uświadomić od razu cały projekt pisarski Łozińskiego. Dostajemy żydowskich Buddenbrooków, tyle, że w biednym Tarnowie i z całym bagażem XX wieku na barkach – tam, gdzie Mann skończył opowiadać, Łoziński rozpoczął, to znaczy pokazał kryzys lat 30. i tuczenie się na nim dwugłowego smoka nowoczesności – komunizmu i faszyzmu. Płyniemy podczas tej lektury przypominającej stuk kół pociągu ze Stramerami przez kolejne lata ich zwyczajnego zupełnie życia i na tym polega wartość tej niezwykle ekscentrycznej dziś książki. A najgorsze, że zaczynamy lubić Stramerów i śmierć każdego z nich po ludzku nas zasmuca. Tym wywrotowym dziełem skończyła się w polskiej literaturze druga dekada XXI stulecia i trudno wyrokować, czy to coś znaczy. Skoro umarł Jerzy Pilch i nic nie będzie już takie samo, znowu wszystko jest możliwe. (2020)
Łukasz Marcińczak
Łukasz Marcińczak – ur. 1971 w Łodzi. Absolwent filozofii UMCS, doktor nauk humanistycznych w zakresie filozofii, w latach 2006-2014 redaktor pisma Stowarzyszenia Absolwentów UMCS „AS UMCS”. Od roku 2006 stały współpracownik „Akcentu”, na łamach którego ogłasza eseje, recenzje i szkice na temat twórców z kręgu „Kultury” paryskiej oraz wielokulturowej przeszłości Lublina i Lubelszczyzny. Publikował także w „Colloquia Communia”, „Gazecie Wyborczej” i „Magyar Napló” (Budapeszt). Autor tomu poetyckiego Profil odciśnięty w glinie (2002), dociekań losologicznych Świat trzeba przekręcić. Rozmowy o imponderabiliach (2013), książki wywiadu Missisipi, czyli filozoficzny wywiad rzeka z profesor Jadwigą Mizińską (2014) oraz zbioru esejów Kamienie pachnące szafranem. Eseje lubelskie (2016); współredaktor prac zbiorowych Andrzeja Klimowicza portret wielokrotny (2013) i Homo sentiens – człowiek czujący. Księga Przyjaciół Jadwigi Mizińskiej (2013). W grudniu 2017 r. ukazał się II tom rozmów o imponderabiliach – Świat trzeba dokończyć.