FILM. Kartki z dziennika (cd)
Andrzej Titkow
19.02.1985
Do Wrocławia przyjechałem w niedzielę wieczorem. W hotelu „Wrocław” kąpiel z wielką przyjemnością, a potem nagle spotkałem na korytarzu hotelowym Maćka Wojtyszkę. I z nim długie, całkiem sensowne rozmowy o sztuce. Opowiadał o swoich perypetiach z Różą Żeromskiego. Do premiery nie doszło. Cenzura kazała skreślić, między innymi: „Niech żyje Polska niepodległa!”. Pomyślałem sobie, jakie to niepojęte, że ten nudny i anachroniczny pisarz, stał się w obecnej fazie rozwoju przodującego systemu w PRL-u kontestatorem i dysydentem, nieuznającym polskiej racji stanu i podważającym sojusze z ZSRR i państwami przodującego bloku!
W poniedziałek dreptanie po tym brzydkim mieście. Smród, szarość, pośpiech i bylejakość. W Teatrze Polskim rozmowa ponad godzinna, gładka z Igorem Przegrodzkim. Rozmawiamy o obsadzie. On do głównej roli męskiej poleca Roberta Czechowskiego, którego nie znam. Główną rolę kobiecą miała grać Marta Klubowicz. Ale niestety nie może. Przegrodzki poleca Ewę Skibińską. Co mam zrobić, on jest dyrektorem teatru i muszę mu zaufać. Jest bardzo w porządku, niewątpliwie mi życzliwy i pełen dobrych chęci.
We wtorek długie spanie. Potem medytacja, rozgrzewka i śniadanie w hotelu za 303 złote. A potem cały czas praca nad egzemplarzem reżyserskim Jak zwykle po końcu świata według Rafała Wojaczka. Czytanie wielokrotne, nieustanne poprawki, nowe warianty, różne przymiarki inscenizacyjne.
2.03.
Przebudzenie w łagodnym smutku i niepokoju. Przed pierwszą próbą straszliwa trema, ale gdy zaczynam mówić, szybko mija. Mówię o Wojaczku w tonie bardzo osobistym, maksymalnie skoncentrowany, prawie godzinę.
7.03.
Rano rozmowa ze scenografem. Lekka panika z powodu projektu, który przedstawia. Potem niezbyt udana, choć z momentami wielkiego skupienia, próba. I już zupełna panika z powodu odtwórcy głównej roli. Decyduję się na rozmowę z aktorem, który w spektaklu gra rolę poety, czyli jakby Rafała Wojaczka. Ta rozmowa strasznie trudna, męcząca. Ale jestem zadowolony, że jednak to ruszyłem, pchnąłem do przodu, zmierzyłem się z problemem, zamiast chować głowę w piasek.
8.03.
Przynajmniej od wczoraj wiem, że projekt scenograficzny jest zły. Działam, by to zmienić, bez paniki na ogół. Z moimi aktorami próbuję kontaktować się poza rolą społeczną reżyser – aktor, lub przynajmniej ograniczyć tę rolę. Nie bez sukcesów. Czuję, że od wczoraj z Robertem, i od dzisiaj z Ewą, jesteśmy trochę bliżej. Przynajmniej na razie, na chwilę. I wiem, że aby to utrzymać, potrzebna jest nieustanna czujność, dalsza praca i ciągła uwaga.
14.03.
Jak w globalnej wiosce. Na poczcie spotykam faceta, którego wcześniej spytałem o drogę, a na koncercie „orientacja na Orient” grają chłopcy, którzy szli kilka godzin wcześniej Świdnicką i jeden z nich nucił Take five. Ten co nucił, teraz gra na flecie. Jest zawodowym muzykiem. Koncert odbywa się w Pałacyku. Atmosfera senna i prowincjonalna. Sprawdzanie legitymacji, biletów i Bóg wie czego jeszcze. Tyle miejsca, ale system sprawdzalniczo-policyjny powoduje, że zupełnie pusto.
Pierwszy raz w Pałacyku byłem dwadzieścia lat temu. Ci bramkarze dopiero się rodzili albo nie było ich jeszcze na świecie. I gdy wcześniej, chodziłem po mieście, to przypominały się nastroje tych włóczęg sprzed wielu lat.
Tego dnia widziałem pijaka walczącego z ruchem obrotowym planety i z prawami przyciąganie ziemskiego. I jasno zdałem sobie sprawę z tego, że pijak jest istotą potępioną, że alkoholizm jest piekłem, całkiem dosłownie. Było mi żal całym sobą, tego nieprzytomnego, nieobecnego człowieka. „Pijacy nie będą zbawieni” – mówił pacjent na odwyku w moim filmie dokumentalnym Azyl. Wygląda na to, że miał rację.
19.03.
Prawie nic nie robię i brak czasu. Tak mi się gdzieś napisało, że kto spieszy się jest we władaniu śmierci. Ja się nie spieszę. Ale czy nie jestem w jej władaniu?
Dzisiaj na próbie zupełne rozbicie. Nic nie wiem, jestem niepewny i odczuwam totalny brak wiary w to, co robię. I jakby nie ja. Za szybą.
Z wędrówek po mieście. Czterdzieści lat polskiej obecności. Wszędzie tymczasowa, tandetna, prowizoryczna architektura socjalistyki. I jest tak, jakby ta formacja sprawująca władzę, wbrew gromkim pokrzykiwaniom, wbrew pewnym (zbyt pewnym) siebie hasłom, sama, tak naprawdę, nie wierzyła we własną trwałość. To się rzuca w oczy wszędzie. Bogactwo, przepych, formalne zróżnicowanie architektury wznoszonej pracowicie przez kolejne pokolenia Niemców. I nasza obecność – tylko psucie, niszczenie, kundlenie.
21.03.
Od rana myślę o Leonardzie Cohenie i jego dzisiejszym koncercie. Zastanawiam się też gdzie się zatrzyma. Układam sobie różne teksty, wymyślam słowne zaczepki, różne scenariusze potencjalnych dialogów, na wypadek, gdybym go spotkał.
Dzisiaj na próbie, z początku spięcie, błysk, potem wszystko się rozłazi. Słowa kluchowate. Źle brzmią, niepewnie, niewyraźnie, mało wyraziście. Czuję narastający opór w aktorach. To nic. To się zdarza. Ale nie mam siły, by to przełamać, by się tym nie przejmować. Zaczynam się wycofywać. Boję się. Czuję ich niechęć do mnie. Trwoży mnie ich nieuwaga, pośpiech. I jakoś cały czas kołacze się w głowie zdanie niezrównanego Laozi: „Delikatne i poddające się należy do życia, a twarde i silne do śmierci”.
Po próbie wracam do hotelu ze scenografem. Towarzyszę mu, gdy się melduje. I nagle, tuż obok mnie, pojawia się Leonard Cohen. Tak materializuje się legenda. Facet, którego tak intensywnie, tak znacząco słuchałem, odbiera w hotelowej recepcji klucz do swego pokoju, uśmiecha się, coś mówi. A potem jedziemy windą. Tylko my dwaj, on i ja! I jakoś nie mogę wydukać żadnego z przygotowanych tekstów. Na przykład : „I love your songs, Leonard” albo „I am your great admirer”. Zupełnie nic. Niemy film. Znużone spojrzenie jego mądrych oczu. Wysiadam na swoim piętrze i, na pożegnanie, mówię :„Thank you”, a on odpowiada tym samym, jak echo.
26.03.
W moim pokoju spotkanie z Tomkiem Lipińskim, którego zaprosiłem, by napisał muzykę do tego przedstawienia. Więc trochę gadamy o Wojaczku, o spektaklu, a potem Tomek zaczyna opowiadać o przemocy, z którą zetknął się w życiu. Miał piętnaście lat. Wyszli grupką ze szkoły. Milicjanci złapali ich i zawieźli na komendę. Milicja walczyła wtedy z hipisami. Pokazali tym kilkunastoletnim chłopakom, jak znęcają się nad człowiekiem. Bili długowłosego, on mdlał, wtedy oblewali go wodą i bili dalej. Cała podłoga zlana była krwią. „Coś mi się nie zgadzało – mówi Tomek – jako harcerz miałem wartę w Alei Szucha. Pomyślałem sobie, że Gestapo i Milicja Obywatelska, to jedno i to samo.” Potem, w roku 1982 złapali go i wciągnęli do suki. Podoficer uderzył go pałką w twarz i powiedział, że wyrwie mu kolczyk z kawałkiem ucha. Potem Tomek opowiada jeszcze o buddyzmie tybetańskim, a ja słucham tego z wielką uwagą.
25.04.
Po próbie idę do baru mlecznego. Przy stole pod ścianą siedzi facet podobny do Kieślowskiego. Je i czyta gazetę. Ja też jem i zerkam. Po chwili mam pewność, że to jednak on. Witamy się. Okazuje się, że mieszkamy w tym samym hotelu. Ja mam herbatę, a on grzałkę. I jakieś spotkanie jednak, choć każdy z nas gdzie indziej. Krzysztof pali papierosa za papierosem. Pytam dlaczego. Mówi, że pali, bo to jedna z nielicznych dziedzin życia, gdzie może realizować swoją wolność. No i potem gadamy dużo i chaotycznie; o wolności i niewoli, o cenzurze, o życiowych wyborach, o cenie jaką się płaci, o wolnej woli i determinizmie. No i ja – że człowiek wolny, a on – że raczej zdeterminowany. Mówimy także o Albercie Camus. Ja – Camus także dochodzi do konkluzji, że człowiek jest jednak wolny. On – tak, ale tylko w tekstach filozoficznych. Ja – niekoniecznie, Dżuma, doktor Rieux. On mówi, że Rieux tak, ale inne postaci nie. Mówi, że Dżuma jest wciąż dla niego żywa i ważna. No i wreszcie opowiada o swoim serialu telewizyjnym, pokazującym relatywizm Dekalogu w czasach dzisiejszych. Ja mówię na to, że właśnie dzisiaj, w tych trudnych czasach, prawdy podstawowe nie powinny być podważane. On ma trochę wątpliwości, ale jednak chce coś takiego zrobić i pewnie zrobi. Pomyślałem, że zamierza przez Telewizję, to najbardziej skompromitowane medium, głosić Złą Nowinę. Tego nie powiedziałem, nie ze strachu przecież. Ta rozmowa była dla mnie zdumiewająco łatwa (choć czasami jednak trudna) i niezwykle interesująca. Ale przecież niepodobna od razu powiedzieć wszystkiego. Tyle lat milczenia, to ogromny ląd.
18.05.
Nagle, w środku upalnego dnia, jak piorun z jasnego nieba. Ewa oświadcza, że nie chce brać udziału w tym przedstawieniu. Spustoszenie we mnie. Gniew i niechęć do niej. A potem coraz bardziej widzę jej zagubienie, jej rozpacz. I jakoś udaje się to rozwiązać, pójść dalej. Najtrudniej znieść to uczucie osamotnienia i niechęć całego zespołu. Mówię, że trudno mi, bo nie czuję w nich pomocy ani oparcia. I jeszcze raz muszę iść przeciw wszystkim. Ale widocznie tak musi być.
22.05.
Młyn przedpremierowy. Moje nagłe, niespodziewane wzmocnienie wewnętrzne. Przypływ wiary w to, co robię. Praca w zgodzie ze sobą. Poczucie intensywności. Inny rytm. I rosnąca jasność, mimo że wiele szczegółów niejasnych. Ale wiem, do czego idę.
Od nowa próbujemy sytuacje w innej przestrzeni. Kostiumy i przebieranki. Światła i muzyka. Pan Hubert od muzyki – ja tak nie mogę, pracuję w teatrze trzydzieści lat! Obrażona krawcowa. Scysja z panem od świateł itd. itd…
– Jak się czujesz?
– Jak przed premierą!
Andrzej Titkow
Andrzej Titkow – polski scenarzysta, reżyser i producent filmów dokumentalnych oraz fabularnych, poeta, prozaik, wykładowca. Stopień naukowy doktora sztuki filmowej uzyskał na Wydziale Reżyserii Filmowej i Telewizyjnej PWSFTViT w Łodzi. Syn Walentego Titkowa i Janiny Arnsztajn-Titkow, wnuczki Franciszki Arnsztajnowej.
Kultura Enter
2021/01 nr 99