OMÓWIENIE (MUZYKA). Inne Brzmienia 2021 – Hall of (un)Fame
Anna Viljanen
Widmo COVIDowego lockdownu wisi nad każdym festiwalem przesłonięte czarnymi chmurami – nie ma się co oszukiwać, to fakt. Czy ludzie będą nadal przerażeni, czy wręcz przeciwnie – w większości już zaszczepieni, ruszą licznie w otwierające się coraz bardziej dynamicznie życie kulturalne Lublina? Zadawałam sobie to pytanie idąc w kierunku Błoni pod Zamkiem – i natychmiast otrzymałam odpowiedź w postaci tłumu kłębiącego się pod biurem festiwalowym w oczekiwaniu na wejściówki, rozentuzjazmowanego jak nigdy. A więc duch w narodzie nie umarł – co więcej, żyje, ma się dobrze i jest jak najbardziej gotowy do boju.
Pozostawiając lockdownowe rozważania, stanowiące nolens volens obecnie nieodłączny element każdej rozmowy, Inne Brzmienia wydają się przeciwieństwem wszystkich innych festiwali muzycznych – albo i całego mainstreamowego rynku muzycznego. Gdy wychodzisz na namiotową scenę, nie stoi za sobą milionów lajków, tysiące sprzedanych płyt, setki nagród – a nawet jeśli, to Inne o to kompletnie nie dbają. Dlatego pora na innobrzmieniowe nagrody Hall of (un)Fame. W tym plebiscycie liczy się to, że pojawiłaś się, przyniosłaś swoją sztukę i zamierzasz poruszyć publiczność. Która, nawiasem mówiąc, potrafi być wyjątkowo reaktywna i z prawdziwą, pełną pasji gościnnością, potrafi przyjąć każdego wykonawcę i odpłacić mu pięknie za muzykę.
Muniek i Przyjaciele: nagroda publiczności
„Tylko nie mów tego, że nienawidzisz…” – publiczność, a z nią cały namiot festiwalowy, zdaje się bujać do rytmu niewidzialnych fal. Muniek i Przyjaciele tworzą jeden ze zdecydowanie najprzyjemniejszych rodzajów koncertowej atmosfery – czujemy się jak marynarze po dniu pełnym pracy, bawiący się razem pod pokładem statku, wspólnie śpiewający rytmiczne szanty, kołyszący się w rytm muzyki i morskich odpływów. Wrażenie potęguje wisząca nad Lublinem od kilku dni burza – w każdej chwili spodziewamy się bębnienia kropli wody o płachtę namiotu. Kto wie, może już dobijamy do portu?
Muniek Staszczyk kojarzony głównie z legendarną już formacją T.Love zdecydowanie nie należy do offowych twórców, niejednego więc mogła zadziwić jego obecność na festiwalu – bo przedstawiać go raczej nie trzeba nikomu. Na tegorocznej edycji pojawił się jednak z zupełnie innych przyczyn niż muzyczne – przybył bowiem na towarzyszącą festiwalowi część dyskusyjno-literacką. Patrząc przez ten pryzmat, na scenie przywitaliśmy faktycznie debiutanta – pisarza. W biografii King! (ukazała się w 2019 roku nakładem Wydawnictwa Literackiego, współautorem jest Rafał Księżyk) fani muzyka mogą znaleźć relację z pierwszego rzędu życiowych wydarzeń – od częstochowskich młodych lat Muńka, przez spektakularny sukces T-Love, aż po obecne solowe projekty. Sądząc po rekordowej frekwencji na jego niedzielnym koncercie – chętnych do zapoznania się z książką nie zabraknie.
You.Guru: odkrycie edycji
„Uwaga, zaraz będzie naprawdę głośno” – przestrzega nas innobrzmieniowy konferansjer. Nigdy wcześniej nie słyszałam muzyki You.Guru. Wiem tylko, że trio pochodzi z Bydgoszczy i… Gdy pierwsze basy poruszają ziemią, podrywam się jak zahipnotyzowana z mojego leżaka i natychmiast ruszam w błyskawicznie formujący się pod sceną tłum. To wyjście ma jeszcze jedną zaletę – daje mi lepszy widok na zjawiskowe wizualizacje Radosława Deruby towarzyszące całemu koncertowi. Artur Maćkowiak, Michał Lutrzykowski i Piotr Waliszewski stworzyli pod osłoną festiwalowego namiotu najprawdziwszy, najsurowszy i najbardziej transowy rave, jakiego nie wyśniłabym sobie w najśmielszym śnie. Za pomocą nieobliczalnych zapętleń i psychodelicznych melodii stworzyli zagięcie czasoprzestrzeni, w którym zanurzeni po uszy nawet nie zauważyliśmy, kiedy dobiegliśmy do końca koncertu. Na dźwięk niepożądanych słów „to już ostatni kawałek”, rozległy się natychmiast z publiczności zawiedzione okrzyki: „jak to?! Już?!” You.Guru ma na koncie na razie tylko jedną płytę, „Young Adult Fiction” (wytwórnia: Antena Krzyku, premiera: wrzesień 2020) – jednak jak tak dalej pójdzie, rychło należy się spodziewać następnych owocnych nagrań.
Jordan Reyne: remiks tradycji z awangardą
Wielość gatunków muzycznych potrafi przytłoczyć – ten gra trash metal, ów muzykę folkową, inny jazz. Bez wątpienia jest w czym wybierać – ale po co wybierać, jak można stworzyć? Po co pakować się do jakiejś szufladki, kiedy można biegać dziko po całym pokoju? Dlatego Jordan Reyne gra… po prostu Jordan Reyne. Mało jest twórców mogących poszczycić się tak charakterystycznym, nietuzinkowym i stworzonym niemalże od podstaw przez siebie stylem. W tym przypadku wpływy innych nie stanowią bazy czy nawet inspiracji, a ledwie dodatek, wisienkę na torcie.
Barwa głosu Reyne jest również unikalna, ale polskiemu uchu już znana – pochodząca z Nowej Zelandii songwriterka i piosenkarka mieszka bowiem obecnie w Toruniu. Świat poznał jej różne muzyczne emanacje wiele razy – za sprawą udziału w sountracku do kultowej gry Resident Evil, czy licznych supportów granych przed takimi gwiazdami jak chociażby Laibach czy Kraftwerk. Jordan jednak zręcznie i z całkowitym rozmysłem wymyka się z próbujących ją bezskutecznie pochwycić macek mainstreamu i nadal, w tylko sobie znanym rytmie, balansuje na granicy rockowych tradycji, mrocznego folku i elektryzującej awangardy.
WaluśKraksaKryzys: krzyk pokolenia
„What a great time to be alive when it comes to the Polish hip-hop” – usłyszałam kiedyś od jednej z koleżanek, niesłychanie w owym gatunku rozkochanej. Trudno się z nią nie zgodzić, kiedy na scenę wychodzi MiłyMłodyCzłowiek – no, może i młody, ale jak posłuchać tekstów już wcale nie tak miły. I bardzo dobrze – zadaniem artysty nie jest być miłym, a nazywać rzeczy po imieniu, co Waluś bezpardonowo czyni, określając to jako „poezja śpiewana na petardzie”.
Kontekst sytuacyjny, w jakim Waluś pojawił się na scenie brzmi sam w sobie jak tekst piosenki. Jego debiutancka płyta nagrana w zupełnie amatorskich warunkach okazała się na tyle intrygująca, że chwytliwymi gitarowymi riffami i smakowitą elektroniką przyciągnęła uwagę Mystic Production. Zaowocowała szybko serią koncertów, a za nią szybko podążyła następna pod nazwą Atak, w której wciąż ukrywający swoje prawdziwe imię i nazwisko artysta kontynuuje swoje słodko-gorzkie (a czasem wręcz ostro-kwaśne) rozważania nad rzeczywistością. „Tworząc Atak czułem się totalnym śmieciem, który chciał zerwać z nałogami, przestać rozbijać innym życie i spojrzeć rodzinie w twarz” – wyznaje. Jego mocne słowa nie odstraszają. Wręcz przyciągają skupione wokół Walusia śpiewające na cały głos młode pokolenie. Pytany o swoje teksty rozkłada ręce: „są tak bardzo dosłowne, że co więcej mógłbym powiedzieć?” Może dlatego emocje pulsujące w koncertowym powietrzu są zdecydowanie silne i niekłamane.
„Na razie skupiam się nad wychodzeniem z głębokiego dołu, ale też coraz wyraźniej widzę, że polityka jest coraz bliżej nas. Wiele rzeczy mnie boli i chcę być zaangażowany, ale chcę to robić z jakimś smakiem” – czy tak właśnie brzmi krzyk pokolenia? Trudno ocenić, lecz zdecydowanie chcę go słyszeć – głośno i wyraźnie.
Mouse on Mars: pierwsza nagroda w kategorii sci-fi
Jest takie powiedzenie idealnie pasujące do każdej sytuacji, w której nowoczesność nas w jakiś sposób zaskakuje future is now („przyszłość jest teraz”). W przypadku muzyki Mouse on Mars należałoby raczej powiedzieć, że przyszłość już była, ba, już dawno za nimi – od trzydziestu przeszło lat trzęsą sceną muzyki elektronicznej. Formację stanowi duet przyjaciół z dzieciństwa, których połączyło coś więcej niż tylko wspólne wspomnienia. Andi Tom i Jan St. Wermer od ‘93 roku zawzięcie eksperymentują z ambientowymi elektronicznymi brzmieniami, IDM i EDM albo alternatywnym rockiem, z każdym utworem tworząc niepowtarzalną (nawet w obrębie własnej sztuki) mieszankę. Na koncertach zaś umiejętnie hipnotyzują zarówno muzyką, jak i stroboskopami rodem z berlińskich klubów techno lat dziewięćdziesiątych. Ciągnie się za nimi mocny powiew pełnego surowych maszyn science-fiction, który mrozi namiot festiwalowy lepiej niż wiatraki klimatyzacji.
Shishi: grande finale w rytmie indie
Ostatni koncert całego festiwalu to zawsze wielka niewiadoma – czy wszyscy zmęczeni muzycznym maratonem odpłyną do domu, czy raczej twardo wytrwają do samego końca, by wycisnąć Inne Brzmienia do ostatniej kropli? Jedno jest pewne – najwytrwalszym festiwalowiczom, którzy zostali do końca, zdecydowanie się to opłaciło – od czasów The Moulettes w 2016 roku nie było na tym festiwalu smakowitszego indie.
Power girls to nadużywana ostatnimi czasy fraza, jednak ciężko Shishi określić inaczej. Bernadetta, Victoria, Maria Rosa to niezwykle energetyczne trio, które przybyło prosto z Wilna przywożąc ze sobą niezwykły surfrock – połączenie rapu, soulu, lo-fi i cięższych brzmień. Same artystki mianowały je zero waste trash music. Trzeba przyznać, że nazwa to niezwykle celna, bo feminizm i ekologia grają w ich sztuce niebagatelną rolę. Nie mniejszą ucztą była jednak także prezentowana przez nie pełna smakowitego blichtru, brokatu i przepychu neonowa estetyka. Poprzez swój jaskrawy kontrast podkreślająca ich przesłanie – bo drobina słodyczy zawsze pięknie uwydatnia kwaskowatość.
Zdecydowałam się wyróżnić tę złotą szóstkę wykonów, co oczywiście nie oznacza, że pozostałe na uwagę nie zasługują. Inne Brzmienia naładowały moje akumulatory na długi czas, a w kalendarzu już zakreślam datę kolejnej edycji (7–10 lipca 2022) – co i wy koniecznie zróbcie!
Anna Viljanen
Kultura Enter
9 sierpnia 2021