Jak Zachód Europą Wschodnią handlował
Historia polityki appeasementu[1] to historia polityki zaspokajania apetytów mocarstwa imperialnych przez inne mocarstwa kosztem państw słabszych. Rzucanie na żer imperialnym partnerom na wschodzie Europy krajów mniejszych − przez reprezentantów mocarstw Zachodu − jest postawą, która się stale odradza i daje znać o sobie także współcześnie.
Pierwszy raz o polityce appeasementu zaczęto mówić głośno przed II wojną światową, kiedy to w 1938 roku w Monachium Francja i Wielka Brytania porozumiały się z Niemcami i Włochami kosztem Czechosłowacji. Zachodnich polityków powracających wówczas z tej − w istocie haniebnej − konferencji przywitano w ich krajach entuzjastycznie. Premier Wielkiej Brytanii Neville Chamberlain, który przyjechał do Londynu z informacją, że podpisał z Hitlerem układ pozwalający Niemcom zająć bezkarnie znaczną część Czechosłowacji, konkretnie Sudety Czeskie, i uczynić resztę tego kraju całkowicie bezbronną wobec dalszych apetytów Trzeciej Rzeszy, oświadczył tłumom wiwatujących na jego cześć Brytyjczyków, że oto przywiózł „pokój z honorem” (peace with honour).
Warto dodać, że tuż przed wyjazdem na konferencję Neville Chamberlain przyznał otwarcie, iż trudno przecież oczekiwać, żeby Anglicy zaczęli kupować maski przeciwgazowe i kopać rowy przeciwlotnicze z powodu sporu „w kraju dalekim, o którym niewiele wiemy” − to jest cytat z jego wystąpienia. Tak mówił premier Wielkiej Brytanii o Czechosłowacji, o państwie w środku Europy. I właśnie te słowa można uznać za swoiste kredo polityki appeasementu, która buduje dystans między państwami starej − jak to się mówi od 2003 roku − i środkowo-wschodniej Europy.
Państwa środkowoeuropejskie często są traktowane jako kraje niepewne, wciąż nieustabilizowane na mapie kontynentu, za które nie tylko nie warto przelewać krwi, ale nie warto również stracić choćby złamanego pensa w interesach z tymi krajami, które tradycyjnie w wyobraźni polityków mocarstw zachodnich zajmują miejsce czasem groźnych, czasem niebezpiecznych, ale zawsze liczących się partnerów. Kiedyś takim koalicjantem były Niemcy, dziś chodzi przede wszystkim o Rosję.
Jak to się zaczęło
Polityka appeasementu wobec Niemiec zaczęła się zaraz po I wojnie światowej, kiedy na konferencji pokojowej w Paryżu w 1919 roku delegaci amerykańscy i brytyjscy manifestowali swoje niezadowolenie z powodu, ich zdaniem, zbyt surowego potraktowania Niemiec. Brytyjczycy, z Lloydem Georgem na czele, uważali, że Francuzi, naciskając na restrykcje wobec przegranych, postępują głupio i krótkowzrocznie. Byli zdecydowanie przeciwni oddaniu takim krajom jak Polska czy Czechosłowacja terenów, które mogły być powodem niemieckich pretensji. Zwolennicy polityki appeasementu postulowali wprost: niech sobie Niemcy zatrzymają Pomorze, Śląsk, Wielkopolskę albo niech przynajmniej mają prawo do zagarnięcia Sudetów Czeskich − mimo że akurat ten obszar nigdy do Rzeszy nie należał.
Używano wówczas nacisków dwojakiego rodzaju. Pierwszą kategorię argumentów współczesny brytyjski historyk Antony Lentin nazywa moralnymi, gdyż wynikają z etycznego oburzenia. Niestety wciąż mamy do czynienia z twierdzeniami o podobnym podłożu.
Moralne oburzenie
Na czym miałoby polegać moralne oburzenie kształtujące politykę appeasementu. Trywializując, możemy to streścić tak: przecież nie wolno nam tak surowo potraktować kraju, z którym − co prawda − walczyliśmy bardzo krwawo, wskutek czego ponieśliśmy poważne straty, ale który był równorzędnym i godnym przeciwnikiem w walce. Nie powinniśmy pokonanych karać zbyt surowo, bo to nie fair. Jeżeli oddamy ziemie, które do niedawna należały do Rzeszy, jakimś Polakom, o których nie wiem nic, albo jakimś Czechom, o których też wiemy mało, to postąpimy niesprawiedliwie wobec Niemców.
Jakkolwiek mogą nas oburzać podobne słowa, wielokrotnie wypowiadane na konferencji w Paryżu przez delegatów brytyjskich, musimy zdać sobie sprawę, że ten element wyobraźni politycznej nadal zachowuje siłę oddziaływania. Nie w stosunku do Niemiec, ale w stosunku do Rosji.
Dla wielu polityków mocarstw zachodnich jedynymi realnymi partnerami na arenie europejskiej są te państwa, które były obecne na mapie politycznej kontynentu przez cały wiek XIX i XX, i które niezależnie, czy się z nimi handluje, czy walczy, są stale obecne w geopolityce. Na wschodzie Europy są dwie takie siły − Niemcy i Rosja. Reszta nie ma znaczenia, bo jest przygodna, raz jest, raz jej nie ma. Czy więc w ogóle warto potraktować poważnie kraje pomiędzy Niemcami a Rosją?
O Bachu słyszał każdy…
Ta dziwna polityczna moralność, która uprzywilejowała Niemcy kosztem Polski i innych narodów Europy Wschodniej po I wojnie światowej, wynikała z jeszcze jednego powodu. Chodzi o miejsce Niemiec i niemieckiej kultury w wychowaniu europejskich elit, zwłaszcza brytyjskich. W Wielkiej Brytanii od dawna patrzy się na Niemcy jako na kraj Goethego, Schillera, Beethovena, Bacha, kraj wielkiej kultury. A cóż my wiemy o kulturze jakichś krajów na wschód od Niemiec? Czy cokolwiek wartościowego wniosły te państewka do cywilizacji? W Oxfordzie nic na ten temat nie słyszeliśmy. W Cambridge o tym nie uczyli. Natomiast o Bachu… Tak, o Bachu słyszał każdy. I każdy z szacunkiem odnosił się do wielkiego dziedzictwa kulturowego Niemiec, a na wschód od Bacha jest być może tylko Szopen.
Mówię o tym, ponieważ w maju 2004 roku, kiedy wstępowały do Unii Europejskiej[2] między innymi Polska, Czechy, Słowacja i Węgry, przeczytałem obszerny artykuł przeciwko naszemu akcesowi i to na łamach „The Times Literatury Supplement”[3], najbardziej prestiżowego dodatku literackiego ukazującego się w Europie, a na pewno w sferze anglosaskiej. Autorem tekstu był amerykański profesor Perry Anderson[4] z Los Angeles, który ubolewał nad tym, że Unia rozszerza się o kraje Europy Środkowo-Wschodniej, co oznaczało, jego zdaniem, odepchnięcie od Europy Rosji. A przecież − pisał profesor − Rosja to kraj wielkiej kultury. Nie można sobie przecież wyobrazić Europy bez Czajkowskiego i jego przepięknych baletów, bez Dostojewskiego, Tołstoja, Czechowa. A cóż reszta, cóż kraje Europy Środkowo-Wschodniej mają do zaproponowania kulturze europejskiej?
Ta pogarda dla dorobku kulturowego państw naszego regionu, ślepota na nasze znaczenie w kulturze europejskiej jest zjawiskiem wciąż rozpowszechnionym na Zachodzie. Wprawdzie sytuacja zmienia się na naszą korzyść, ale nadal musimy takie myślenie brać pod uwagę. Zwłaszcza że Rosja wykorzystuje je świadomie w swojej polityce, nieustannie odwołując się do wiary w kulturę rosyjską. Wiary, która ma bardzo licznych akolitów na całym świecie.
Dziedzictwo imperium
To prawda, że kultura rosyjska jest wielka, ale Rosja wykorzystuje to dziedzictwo do uzasadniania swoich aspiracji imperialnych. Jak głęboko tkwi w Rosjanach przekonanie o wyższości ich kultury − świadczy przykład Josifa Brodskiego, chyba największego rosyjskiego poety drugiej połowy XX wieku. Ten literacki noblista, który − wygnany z Rosji − znalazł przytulisko w Stanach Zjednoczonych, niepodległość Ukrainy przywitał wierszem[5] wyrażającym taką oto postawę: Ukraina nie ma żadnej kultury, jest kulturalną pustynią, a Ukraińcy są godni pogardy jako wspólnota polityczna, ponieważ nie mają światu nic do zaoferowania, zwłaszcza w porównaniu z nami, Rosjanami.
I pisał to dysydent uznawany, słusznie, za symbol Rosji liberalnej, antytotalitarnej. Skoro w takim intelektualiście tkwiło głęboko zakorzenione przekonanie, że na wschodzie Europy ważna jest tylko kultura rosyjska, trudno się dziwić, że inni myślą podobnie.
Trzeba przyznać, że akurat Brodski cenił i szanował kulturę polską, ale wewnątrz granic dawnego imperium nie widział niczego poza rosyjskim dziedzictwem kulturowym. I dzisiaj do takich samych przekonań u odbiorców zachodnich odwołuje się Putin: wiecie, rozumiecie, przecież ci Ukraińcy, ci Gruzini, ci Litwini, Łotysze, Estończycy… cóż oni mają za kulturę w porównaniu z naszą. Jeżeli my ich obejmiemy opieką, to będzie z pożytkiem dla kultury całej Europy. Niestety, podobne argumenty wciąż się w polityce liczą i nie wolno ich lekceważyć.
Śląsk na obiad, Gdańsk na deser
Uzasadnieniem dla polityki appeasemantu wobec Niemiec po I wojnie światowej obok specyficznie pojmowanej moralności był też pozorny pragmatyzm. To do niego odwoływała się na konferencji w Paryżu przede wszystkim delegacja brytyjska, ale i po trosze amerykańska. Argumentowano tak: bez Niemiec, bez błyskawicznego przywrócenia ich roli jako siły napędowej gospodarki europejskiej nie da się odbudować porządku ekonomicznego w Europie. Zatem, wszystko co służy poprawie gospodarki niemieckiej, służy odbudowie gospodarczej Europy. Jeżeli Niemcy chcą kopalń na Śląsku, to trzeba im je dać, bo oni nie tylko wiedzą, jak je wykorzystać, w przeciwieństwie do trochę barbarzyńskich Polaków, ale przede wszystkim rozruszają dzięki nim swój przemysł, a wtedy rozkwitnie gospodarka europejska. To samo dotyczyło stoczni przedwojennego Gdańska. Wiemy, że wskutek tej polityki, której rzecznikiem był premier brytyjski Lloyd George, Górny Śląsk nie został przekazany Polsce od razu, ale poddany referendum, podobnie jak część Warmii i Mazur, a Gdańsk, zamiast zostać włączony, jak pierwotnie przewidywano, w skład II Rzeczpospolitej, stał się wolnym miastem.
Referendum na Górnym Śląsku i wolne miasto Gdańsk były więc bezpośrednim efektem polityki zaspokajania apetytów Rzeszy Niemieckiej kosztem państw słabszych. A jakie stanowisko zajęli w tamtym okresie politycy zachodni wobec sowieckiej Rosji?
Lord bolszewik
Na konferencji pokojowej w Paryżu w 1919 roku, chcąc zaspokoić niemieckie oczekiwania, Wielka Brytania bardzo chciała Polsce zaszkodzić. Jej starania zostały poniekąd zrównoważone przez wrogą Niemcom politykę delegatów francuskich, obawiających się odbudowania po I wojnie światowej silnej Rzeszy Niemieckiej. I o tych faktach historycy świetnie pamiętają. Natomiast bardzo szybko zapomniano, co działo się kilka miesięcy później. Dziwne, że wciąż tak mało się o tym pisze.
Otóż 10 sierpnia 1920 roku, kiedy wojska sowieckie stały kilkanaście kilometrów od Warszawy, w brytyjskim parlamencie, w wydzielonej loży dla najważniejszych gości przysłuchiwał się obradom lordów Lew Kamieniew, wówczas trzecia osoba w państwie sowieckim i partii komunistycznej. Politbiuro składało się wtedy z czterech członków. W hierarchii stanowisk byli to: Lenin, Trocki, Kamieniew i Stalin. Stalin już należał do ścisłego kierownictwa, ale zajmował najniższą pozycję.
Trzecia osoba w państwie sowieckim w sierpniu 1920 roku przyjmowana jako dostojny gość w brytyjskim parlamencie! Dlaczego witano go z takimi honorami? Otóż premier Lloyd George tak samo jak na konferencji w Paryżu a potem w Monachium nie wahał się zaspokoić apetytów terytorialnych Niemiec kosztem państw mniejszych, tak samo patrzył na Europę Wschodnią z punktu widzenia interesów z Rosją. W wyobraźni wielu polityków brytyjskich i amerykańskich, w tym Lloyda George’a, w Europie Wschodniej liczyły się tylko Niemcy i Rosja. Pomiędzy tymi państwami nie było nic, a już na pewno nic ważnego − ponieważ tak wyglądała mapa Europy przez cały wiek XIX. I taki kształt Europy Wschodniej utrwalił się w mentalności wielu zachodnich polityków.
Racje przeciwko niepodległej Polsce
Wprawdzie w XIX i na początku XX wieku Wielka Brytania rywalizowała bardzo ostro z carską Rosją, ale nie na obszarze Europy Wschodniej. Tutaj Brytyjczycy nie mieli żadnych interesów. Rywalizowali z Rosją wyłącznie w Azji, w Europie chcieli porozumienia. I dokładnie taki punkt widzenia nakreślił bardzo precyzyjnie już w 1916 roku, kiedy po raz pierwszy zaczęto rozważać możliwość przywrócenia Polsce niepodległości, ówczesny pierwszy lord Admiralicji i wkrótce szef brytyjskiego Foreign Office, czyli odpowiednika naszego ministerstwa spraw zagranicznych, niezwykle szanowany dyplomata lord Balfour[6]. W swoim memoriale z końca 1916 roku wyłożył on racje przeciwko odbudowaniu państwa polskiego. Warto je przypomnieć. Nie dlatego, że mają wartość historyczną, ale dlatego że odzwierciedlają sposób rozumowania i argumenty używane do dziś w rozważaniach zachodnich mężów stanu o naszej części kontynentu.
Otóż, z punktu widzenia europejskiego porządku nie jest dobrze przywrócić Polskę na mapę Europy, bo Polska nie ma dobrych tradycji państwowości. To kraj anarchii, nieporządku, nieładu. Dzisiaj słyszymy ten sam argument w stosunku do Ukrainy, że to nieład, anarchia, kozackie tradycje. Lepiej nie dawać Polakom niepodległości − argumentował lord Balfour w 1916 roku − bo nie będą się umieli zorganizować w demokratyczne państwo. Drugi argument, znaczenie poważniej traktowany przez Balfoura, brzmiał: jeżeli odbuduje się Polskę jako kraj, który rozdzieli Niemcy i Rosję, to wynikną z tego same kłopoty na arenie międzynarodowej. Po pierwsze: Rosja oddzielona Polską od Niemiec będzie mogła za tym polskim buforem swobodniej zająć się Azją i rozwinąć tam ekspansję, bo Niemcy nie będą jej bezpośrednio zagrażały w Europie. Zatem, Rosja będzie przeszkadzała interesom brytyjskim w Azji. Z kolei Niemcy, zasłonięte Polską od Rosji, przestaną rywalizować z Rosją i będą mogły się zająć ekspansją na zachód, w kierunku Belgii i Holandii, które to kraje Wielka Brytania traktowała jako strefę swoich interesów. Jeśli więc przywróci się granicę pomiędzy Rosją i Niemcami, a Polska będzie miała co najwyżej autonomię w ramach albo Rosji, albo Niemiec − raczej Rosji, bo przecież Wielka Brytania walczyła z Niemcami − wtedy te dwa wielkie państwa będą się wzajemnie szachowały i będzie można je rozgrywać przeciwko sobie. Jeśli natomiast pomiędzy nimi będzie tkwiła Polska, to Niemcy będą paktowały z Rosją, bo oba kraje będą miały wspólnego wroga. Tyle Arthur Balfour. Dopiero dynamika I wojny światowej wymusiła na Wielkiej Brytanii opowiedzenie się − w ślad za Stanami Zjednoczonym − za odbudowaniem silnej i suwerennej Polski.
O czym milczą podręczniki
Stanowisko Stanów Zjednoczonych też nie było tak przychylne wobec naszej niepodległości, jak to dziś chcemy pamiętać. Wprawdzie w swoim orędziu pokojowym ze stycznia 1918 roku prezydent Woodrow Wilson w punkcie trzynastym postulował konieczność odbudowy państwa polskiego, ale jednocześnie podkreślał, że to musi być państwo małe, etniczne i takie, które nie będzie przeszkadzało ani Rosji, ani Niemcom. Wilsonowi zależało zwłaszcza na zadowoleniu Rosji − o czym nasze podręczniki zupełnie milczą. Świadczy o tym punkt szósty jego wystąpienia, w którym zapewniał, że integralność terytorialna cesarstwa rosyjskiego nie może zostać naruszona. To znaczy, że możliwe było wyodrębnienie z Rosji wyłącznie tworu na kształt Królestwa Kongresowego, które kończyło się na Bugu. Wprawdzie amerykański prezydent zapewniał, że to nowe państwo powinno mieć dostęp do morza, prawdopodobnie w połączeniu z Galicją Zachodnią, czyli Krakowem, ale w jego ujęciu wcale to nie oznaczało bezpośredniego dostępu do Bałtyku. Według amerykańskiego prezydenta to Niemcy powinny zapewnić Polsce swobodny transport do morskich portów. Na tym polegała jego wizja. Tak więc Woodrow Wilsona zakładał, podobnie jak politycy brytyjscy, że Polska może istnieć, ale tylko pod warunkiem, że nie zantagonizuje dwóch innych krajów, wyraźnie według Wilsona ważniejszych dla świata.
Taki punkt widzenia rozwinął Lloyd George w brytyjskiej polityce prosowieckiej w momencie, kiedy rozstrzygały się losy wojny domowej w Rosji, czyli pod koniec 1919 roku. Wtedy to jako premier Wielkiej Brytanii jednoznacznie i konsekwentnie forsował na forum międzynarodowym takie oto stanowisko: w Europie Wschodniej liczy się tylko Rosja, a skoro w Rosji rządzą bolszewicy, musimy rozmawiać z bolszewikami, z realnym gospodarzem Kremla, i to Rosję powinniśmy włączyć w obręb naszej wizji polityki europejskiej. Po pierwsze − z powodów gospodarczych.
Pragmatyzm?
I tu dochodzimy do aspektu, który warto rozważyć z dzisiejszego punktu widzenia. Otóż, w wyobraźnie nie tylko politycznej ale i ekonomicznej zachodnich mężów stanu bardzo często przeceniano możliwości i znaczenie gospodarcze Rosji jako partnera. Podobnie jest dzisiaj. Nieustannie słyszymy w mediach o nacisku niemieckiego lobby gospodarczego na kanclerz Angelę Merkel. Biznesmeni domagają się odwołania sankcji nałożonych na Rosję, ponieważ przeszkadzają w rozwijaniu stosunków handlowych z Federacją Rosyjską. Rosja wydaje się tak ważna dla stabilności gospodarki niemieckiej, że wszystkie interesy polityczne powinny zostać temu podporządkowane. Jeśli jednak spojrzymy na wolumen obrotów gospodarczych Niemiec, to zobaczymy, że Niemcy więcej eksportują do Polski niż do Rosji. Polska powinna więc być partnerem nie mniej ważnym od Rosji. Oczywiście Rosjanie dysponują nośnikami energii, ale poza gazem i ropą naftową nie mają praktycznie niczego do zaoferowania swoim handlowym partnerom. Natomiast w wyobraźni przeciętnych niemieckich biznesmenów Federacja Rosyjska jawi się jako kraj gigantycznych możliwości i wielkiego potencjału gospodarczego. Inne kraje Europy Wschodniej w tym rankingu się nie liczą.
Jakże często ten sam argument pojawia i u nas. Zwłaszcza PSL w tym celuje. No przecież, musimy się pogodzić z niedogodnościami w polityce rosyjskiej, powinniśmy skapitulować wobec politycznych roszczeń Moskwy, żeby nie stracić szansy wejścia na ogromny rosyjski rynek zbytu. Nieporozumienie polega na tym, że choć oczywiście potencjalnie rosyjski rynek jest wielki, ale jest też bardzo ryzykowny, a w obrotach handlowych twarde cyfry pokazują, że nasza wymiana towarów z Republiką Czeską kształtuje się na podobnych wartościach. Wymiana handlowa z Czechami powinna mieć dla nas takie samo znaczenie gospodarcze jak handel z Rosją, ale słyszymy tylko o tym, jak gigantyczne pieniądze tracimy z powodu embarga w handlu z Moskwą, jakby to było oczywiste, że nasze jabłka możemy eksportować tylko na wschód.
Argumenty gospodarcze bardzo często są podnoszone na rzecz polityki appeasementu. Podobnie myślano w styczniu 1920 roku w Londynie, kiedy Lloyd George ogłosił, że bez dostaw żywności z Rosji bolszewickiej Europa zagłodzi się na śmierć. Przedłożył nawet ekspertyzy swoich doradców ekonomicznych, którzy mu to czarno na białym udowodnili. To było dramatyczne, mówiąc delikatnie, nieporozumienie. Rosja pod rządami bolszewików wchodziła właśnie w okres swojej pierwszej wielkiej katastrofy głodu. W latach 1920−1922 zmarło w Rosji z głodu dwa i pół miliona ludzi. I dokładnie w tym momencie brytyjski premier liczył na to, że Rosja zapewni zboże niedożywionej po I wojnie światowej Europie.
To zaślepienie mirażem gigantycznych interesów i gospodarczych możliwości jest jednym ze stale odnawiających się ważnych czynników polityki appeasementu. Brytyjski premier Lloyd George − będąc przekonanym, że Rosja ma tak wiele do zaoferowania głodnej Europie − przeforsował zaproszenie do Londynu delegacji ekonomicznej z Moskwy. I taka delegacja, na czele z ministrem handlu Leonidem Krasinem[7], przybyła nad Tamizę w maju 1920 roku.
Zimny prysznic w Spa
W tym czasie trwała już na dobre wojna polsko-bolszewicka. W kwietniu 1920 roku Józef Piłsudski, uprzedzając planowane przez Sowietów uderzenie na Polskę przez Białoruś, rozpoczął ofensywę na Kijów. Początkowo operacja kijowska była dla polityków brytyjskich niemiłym zaskoczeniem. Kiedy jednak sprawy przybrały niekorzystny dla Polski obrót, wykorzystano to natychmiast, by podnieść znaczenie prowadzonych w Londynie rozmów handlowych z bolszewikami. Lloyd George zażądał od francuskich partnerów − politykę europejską kształtowały wówczas te dwa kraje − by zrezygnowali z weta przeciwko układom z Sowietami (Francuzi byli zdecydowanie tym układom niechętni), w przeciwnym razie Brytyjczycy zagrozili brakiem zgody na pomoc walczącej Polsce i wyłączeniem Polaków z ewentualnych rozmów pokojowych. Taki sam argument słyszymy dzisiaj w stosunku do Ukrainy: Zachód może pomóc Ukrainie, zagrożonej ekspansją rosyjską, tylko w jeden sposób − rozmawiając, najlepiej bezpośrednio z Putinem.
Wróćmy do 1920 roku. Na początku lipca odbyła się w Spa w Belgii konferencja przedstawicieli Ententy, na którą zaproszono również delegatów z Polski, Czechosłowacji i Niemiec. Nasze interesy reprezentował premier Władysław Grabski. Pojechał z prośbą o pomoc w rokowaniach z Sowietami, znaleźliśmy się bowiem w bardzo trudnym położeniu. 6 lipca 1920 roku Władysław Grabski usłyszał od brytyjskiego premiera Lloyda George’a: Ta wojna to wasza wina. Po co zaczynaliście z Rosją bolszewicką? Czemu realizujecie żałosny własny imperializm [chodzi o kampanię kijowską − przyp. red.], skoro na tym obszarze jest miejsce dla Rosji? Dla was granica jest na Bugu. Pomożemy wam, ale tylko wtedy, kiedy zgodzicie się, że teraz my będziemy prowadzili rozmowy z wysłannikami Rosji bolszewickiej, a wy jak najszybciej zawrzecie rozejm na warunkach, które wam podyktujemy.
Władysław Grabski był zszokowany. Żaden polski premier nie został tak brutalnie potraktowany przez innego polityka. Nawet Stalin nie traktował tak polskich polityków, jak Lloyd George potraktował Władysława Grabskiego na konferencji w Spa.
Premier Grabski − człowiek niezwykle zasłużony dla gospodarki, ale bez żadnego doświadczenia politycznego − nie rozeznał do końca warunków postawionych mu przez Lloyda George’a i zgodził się na wycofanie wojsk polskich na linię demarkacyjną, zwanej później linią Curzona, która odpowiadała dawnej wschodniej granicy Królestwa Polskiego. 11 lipca 1920 roku ówczesny brytyjski minister spraw zagranicznych lord Curzon[8] wysłał do swojego rosyjskiego odpowiednika Gieorgija Cziczerina[9] notę dyplomatyczną, w której wspaniałomyślnie ofiarował Rosji… całą Galicję Wschodnią.
Brytyjska Galicja Wschodnia
W Moskwie brytyjska propozycja wywołała szok. Jak to, Brytyjczycy dają nam Galicję Wschodnią?! Przecież te ziemie nigdy do Rosji nie należały! I to w momencie, kiedy nasze wojska stoją dwieście kilometrów na wschód od Lwowa? − bo tak przebiegała linia frontu na początku lipca 1920 roku.
Bolszewicy zastanawiali się, czy to nie pułapka. W pierwszej chwili Lenin po prostu nie dowierzał. Jak to możliwe, że minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii oficjalnie proponuje terytorium, które nie należało nigdy do Korony Brytyjskie ani do Rosji? Na mocy jakiego prawa Brytyjczycy mówią rządowi sowieckiemu: przyjdźcie i bierzcie sobie Galicję Wschodnią? Bolszewicy podejrzewali podstęp, postanowili jednak dalej prowadzić rozmowy i wtedy do Londynu został wysłany Lew Kamieniew, żeby doprowadzić układy do „szczęśliwego końca”.
Lloyd George wyobrażał sobie ten „szczęśliwy koniec” − o czym pisał w liście do prezydenta Wilsona 5 sierpnia 1920 roku − jako wielką międzynarodową konferencję w Londynie, na której głównym negocjatorem ze strony Zachodu byłby on sam, a głównym nowym partnerem przy stole obrad byłby wysłannik Moskwy: Cziczerin, Kamieniew, może nawet Lenin. Przedmiotem konferencji londyńskiej − która miała zmienić porządek wersalski, ukształtowany rok wcześniej na konferencji w Paryżu − miał być nowy ład polityczny w Europie Wschodniej, uzgodniony w oparciu o warunki przedstawione przez wysłannika czerwonej Moskwy.
Nieodparcie nasuwa się skojarzenie z dokładnie dwadzieścia pięć lat późniejszym wydarzeniem − z konferencją jałtańską[10], która jest dla nas symbolem polityki appeasemantu wobec rosyjskiego agresora. Pamięć Jałty obciąża odpowiedzialnością przede wszystkim prezydenta Stanów Zjednoczonych Franklina Roosevelta ale i Churchilla, choć w mniejszym stopniu. Paradoksalnie, w 1920 roku Winston Churchill − jako minister wojny w rządzie Lloyda George’a − był jedynym politykiem brytyjskim, który chciał Polsce pomóc i robił tyle, ile mógł. Niestety mógł bardzo niewiele, o wszystkim decydował bowiem premier.
Od chwały do zdrady
Warto przypominać zapomniany rozdział zdrady, głupoty i ślepoty politycznej Zachodu, a konkretnie Wielkiej Brytanii, która próbowała zaspokoić totalitarnego agresora z Europy Wschodniej kosztem słabszego państwa, licząc, że tego rodzaju polityka popłaca.
Wróćmy więc do 1920 roku. 10 sierpnia wojska sowieckie zbliżają się do Warszawy. Dawno temu przekroczyły linię Curzona. Nie zatrzymały się na Bugu, który według ustaleń zaakceptowanych przez premiera Grabskiego w Spa, miał być granicą polsko-sowieckiego rozejmu.
W Londynie trwa dramatyczne posiedzenie brytyjskiego parlamentu. Jak zachować się wobec niedotrzymania przez Sowiety postanowień ugody? Zademonstrować niezadowolenie z polityki sowieckiej i chęć pomocy Polsce, czy też pogodzić się z faktami? Brytyjski premier proponuje to drugie. W galerii dla VIP-ów przysłuchuje się obradom Lew Kamieniew. Lloyd George długo i błyskotliwie uzasadnia politykę wyczekiwania na nowe warunki, które Rosja sowiecka podyktuje Polsce. Wtedy w spektakularnym geście Lew Kamieniew przekazuje przez posłańca − siedział w galerii dla notabli na górze a premier przemawiał na dole − oczekiwania Rosji wobec Polski.
Nie łudźmy się − nowe warunki oznaczały pełną sowietyzację kraju, między innymi rozwiązanie armii i utworzenie w miejsce wojska tak zwanej milicji robotniczej. Krótko mówiąc, przyjęcie tych postanowień oznaczało całkowite zdanie się na łaskę Lenina.
Brytyjski premier zwołuje naradę współpracowników. Błyskawicznie dokonują analizy dokumentu. Co ciekawe, Lloyd George nie zaprosił do konsultacji ministra wojny Winstona Churchilla, który mógł się tylko domyślać, co się w gabinecie premiera dzieje. Dość szybko Lloyd George wraca na salę obrad brytyjskiego parlamentu i z tryumfalną miną oświadcza, cytuję: „warunki, jakie podyktowała Rosja sowiecka Polsce, nie są nawet w przybliżeniu tak surowe, jak te, które podyktowaliśmy Niemcom przed rokiem. W związku z tym rząd Jego Królewskiej Mości doradza rządowi polskiemu przyjęcie warunków sowieckich i rezygnuje z udzielenia Polsce jakiejkolwiek pomocy w przypadku nieprzyjęcia tych postanowień”. Ten komunikat został natychmiast przekazany ambasadorowi brytyjskiemu w Polsce.
Sir Horace Rumbold[11] był zszokowany treścią dokumentu, bo obserwując sytuację na miejscu, w Warszawie, rozumiał, że podporządkowanie Polski bolszewikom oznacza koniec jej niepodległości i że to, co zrobili parlamentarzyści w Londynie, jest dramatycznym aktem zdrady sojusznika, a także przejawem politycznej krótkowzroczności. Ale cóż, był jedynie urzędnikiem i musiał stanowisko swojego rządu zakomunikować władzom w Warszawie. Zrobił to 11 sierpnia 1920 roku.
Krzepiąca wiedza, że jesteśmy − sami
Wiemy, co wtedy działo się w naszej stolicy. Nikt się już specjalnie nie przejmował tym co dyktują rząd londyński czy paryski, a nawet administracja waszyngtońska, która 10 sierpnia ogłosiła swoje stanowisko w sprawie konfliktu polsko-bolszewickiego, deklarując nienaruszalność granic imperium rosyjskiego. Mówiąc wprost, w tym samym dniu, w którym brytyjski premier doradzał Polakom zgodę na pełną sowietyzację − Waszyngton ogłosił, że Polska może istnieć, ale tylko w granicach do Bugu. Cała reszta ziem należy się Rosji.
Jak wiemy 11 sierpnia, kiedy decyzje rządów zachodnich dotarły do Warszawy, w stolicy zajmowano się już, na szczęście, czymś zupełnie innym − zajmowano się bezpośrednią obroną Polski. Przestano liczyć na Zachód. Było już za późno na zagraniczną pomoc. Naszą ówczesną sytuację najpiękniej streszcza, choć w ponury sposób, fragment poezji Zbigniewa Herberta. W wierszu 17 września poeta napisał, że pozostała nam „krzepiąca wiedza, że jesteśmy − sami”.
To ironiczne zdanie Herberta nie brzmi tak mocno w kontekście wojny dwudziestego roku, ponieważ obroniliśmy wtedy Rzeczpospolitą, mimo że pozyskaliśmy tylko takich sojuszników, którzy na ochotnika przyszli walczyć z nami przeciwko zagrożeniu sowieckiemu, bo zdawali sobie sprawę, że sami też będą zagrożeni, jeśli Warszawa padnie. Mam tu na myśli przede wszystkim ukraińskie oddziały Petlury, ale także tak zwanych białych Rosjan, którzy woleli walczyć z nami przeciwko Leninowi, bo to była dla nich ostatnia nadzieja, żeby wyswobodzić się z rąk bolszewików. Pozostaliśmy wtedy sami, ale sprostaliśmy zadaniu.
Pamięć, głupcze
Z tamtego doświadczenia powinniśmy wyciągnąć kilka ważkich wniosków. Po pierwsze należy pamiętać o dobrych, ale i o złych zachowaniach sojuszników, a myśmy tego nie zrobili. W II Rzeczpospolitej w ogóle nie przypominano o tej zdradliwej postawie zachodnich polityków. Dlaczego? Bo obchodziliśmy tryumfalnie zwycięstwo polskiego oręża. Puściliśmy w niepamięć zdradę polityków brytyjskich i być może stąd potem nasze pretensje we wrześniu 1939 roku, że Brytyjczycy nie ruszają z pomocą, że nie bombardują Berlina, kiedy na Warszawę padają bomby Luftwaffe, że zdradzili nas w Teheranie i Jałcie. Ale przecież tak samo zachowywali się wcześniej. Warto znać i przypominać motywy, którymi kierują się przywódcy mocarstw zachodnich. Oni działają zgodnie z logiką międzyimperialnych stosunków. Dyplomaci mocarstw traktują z szacunkiem, nawet jeśli są wrogami, inne mocarstwa. Natomiast kraje nieimperialne często są traktowane przez nich jak pionki, które można przesuwać na wielkiej szachownicy dziejów.
I jeśli gdzieś możemy szukać remedium przeciwko tego rodzaju wyobraźni i polityce, to w nas samych. Musimy liczyć przede wszystkim na siebie. Trzeba być przygotowanym na to, by jak najdłużej samemu odpierać zagrożenie polityczne lub bezpośrednie. Oczywiście rozsądnie jest szukać partnerów, sojuszników w ewentualnej walce. Powinniśmy jednoczyć siły z naszymi sąsiadami, z krajami Europy Środkowo-Wschodniej. Z tego właśnie powodu powinniśmy patrzeć na to, co się dzieje na Ukrainie, nie jako na okazję do snucia imperialnych mrzonek, ale okazję do zrozumienia naszej sytuacji w razie zagrożenia.
Problem Polska
Dlatego kiedy czytam w najnowszym numerze „Foreign Affairs”, najpoważniejszego amerykańskiego czasopisma na temat stosunków międzynarodowych, artykuł Johna Mearsheimera, cenionego analityka polityki międzynarodowej i profesora uniwersytetu w Chicago, zatytułowany: Dlaczego kryzys ukraiński jest winą Zachodu? − to widzę taką samą mentalność, taką samą politykę w odniesieniu do Ukrainy w 2014 roku, którą widziałem, czytając źródła polityki brytyjskiej wobec Rosji sowieckiej i jej agresji na Polskę w 1920 roku. Profesor Mearsheimer pisze tak:
„Niektórzy mówią, że Ukraina ma prawo określać, z kim chce się sprzymierzyć, i że Rosjanie nie mają prawa ani zapobiegać, ani przeszkadzać Kijowowi w polityce zbliżenia z Zachodem. To jest jednak niebezpieczne, by Ukraińcy mogli myśleć w ten sposób o swoich możliwościach w polityce zagranicznej. Prawda jest taka, że o tym, co jest słuszne, decyduje siła, kiedy mocarstwa wkraczają w grę”.
Krótko, twardo, brutalnie. Liczy się tylko siła. A więc my na Zachodzie liczymy się z siłą Rosji. Ukrainy nie ma w naszych rachubach. Zatem, jeżeli Rosjanie nie życzą sobie, żeby Ukraińcy zbliżyli się do Zachodu, to niech się Ukraińcy nie łudzą, niech zostaną pod władzą Rosji, bo my im nie pomożemy − mówi wprost profesor. Ale co najbardziej przykre i dosadne, to stwierdzenie, które następuje dalej − że dążenia Ukrainy do Unii Europejskiej lub NATO nie tylko mogą zostać odrzucone na tej podstawie, że kraje członkowskie Unii i NATO mają prawo decydować, kogo chcą przyjąć, a kogo nie, ale również na tej podstawie, że on, prof. Mearsheimer, że tak ukształtowane elity polityczne zachodu wiedzą lepiej niż sami Ukraińcy, co jest dobre dla Ukraińców. I to jest dokładnie ten sam sposób rozumowania, które prezentował Franklin Delano Roosevelt na spotkaniu w Jałcie ze Stalinem 6 marca 1945, kiedy mówił, cytuję: „Polska… Z Polską mamy problemy od 500 lat”. Mówił to prezydent kraju, który istniał dopiero 175 lat. Amerykański prezydent ujawnił w Jałcie właśnie to przekonanie, że skoro Polacy nie wiedzą, co ze swoim państwem zrobić, to „my” musimy się porozumieć. „My”, czyli prezydent Stanów Zjednoczonych i przywódca Związku Radzieckiego.
To dyplomaci obcych mocarstw powinni decydować o tym, co jest dla Polaków dobre, ponieważ Polacy nie są w stanie właściwie zrozumieć swojej sytuacji. Otóż to jest właśnie sposób rozumowania dużej części elit zachodnich, tych imperialnych, na temat naszego obszaru. Że to oni mają prawo decydowania nie tylko o tym, co sami zrobią, ale także o tym, co jest dobre dla nas, czego my, nieświadomi, nie potrafimy docenić. Jeśli dzisiaj widzimy podobną politykę w stosunku do Ukrainy i zachęcani jesteśmy, by ją popierać, to stale zwracam uwagę: pamiętajmy, że w każdej chwili sami możemy się stać nie podmiotem takiej polityki, czyli tymi, którzy ją realizują, lecz przedmiotem, czyli krajem o którego granicach lub przynależności do strefy dominacji niemieckiej lub rosyjskiej będą decydowali inni, nawet bez udziału samych zainteresowanych.
Właśnie w odpowiedzi na tego rodzaju zagrożenie powinniśmy szukać porozumienia, budować relacje z tymi, którzy są w podobnej sytuacji. Taką politykę próbował prowadzić śp. Lech Kaczyński, a potem nastąpił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni najpierw w kierunku Moskwy, później Berlina, wykonany przez rząd premiera Donalda Tuska, z Radosławem Sikorskim jako ministrem spraw zagranicznych. A może w imię pragmatyzmu powinniśmy od razu podnieść ręce do góry?
Argument strachu
Należy podkreślić jeszcze jeden czynnik, który najmocniej legł u podstaw polityki appeasementu. To nieustanne przywoływanie argumentu strachu − do którego odwoływał się Lloyd George w 1919 i 1920 roku, do którego odwoływał się Neville Chamberlain w Monachium i do którego to argumentu odwoływano się w 1945 roku w Jałcie. Nie może być następnej wojny, bo wojna jest czymś tak okropnym, każdy z tym się zgodzi, że to wprost niewyobrażalne, żeby znowu wybuchła. Musimy zrobić wszystko, by jej perspektywę odsunąć. Jak możemy to zrobić najłatwiej? Kosztem innych, najsłabszych. I tak stało się w Monachium, potem w Jałcie i dzisiaj słyszymy takie wezwania w Polsce: niech sobie Rosjanie wezmą tyle Ukrainy, ile chcą, nas to nie dotyczy, to nie nasza sprawa. Zajmą się Ukrainą, będziemy mieli spokój. To jest dokładnie logika polityki appeasementu, bo imperium raz zachęcone do zaborów, któremu mówimy: weźcie sobie ten kawałek, bo to nie nasza sprawa, nie zatrzyma się na tym kawałku, ale raz zasmakowawszy ludzkiego mięsa, będzie żądało więcej i więcej, bo musi się czymś żywić. Taka jest logika polityki imperialnej, zwłaszcza w ustroju totalitarnym i posttotalitarnym.
Gospodarka równa się bezpieczeństwo
Zatem, jeśli chcemy uniknąć losu przedmiotu polityki appeasementu, nie możemy być jego podmiotem, nie możemy uczestniczyć w takich działaniach wobec innych. Musimy organizować się do obrony przed takim myśleniem i szukać porozumienia z państwami będącymi w podobnej sytuacji. I paradoksalnie − chcąc przekonać przynajmniej część opiniotwórczych sfer do zmiany starego, w istocie dawno nieaktualnego przekonania, że kultura w Europie Wschodniej jest tożsama z kulturą rosyjską − powinniśmy się odwoływać zarówno do moralności, jak i pragmatyki.
Czy w Europie Wschodniej opłaca się robić interesy tylko z Rosją? Oczywiście nie! Trzeba to nieustannie podkreślać, ale też dbać o własną gospodarkę. Im silniejsza i bardziej efektywna gospodarczo będzie Polska, tym będziemy bezpieczniejsi. Jeżeli natomiast nie będziemy rozwijali naszej gospodarki, to wizja liczenia się tylko z Rosją w tej części Europy będzie się utrwalać, ponieważ będzie miała racjonalne podłoże. Praca nad podniesieniem zdolności wytwórczych i bogactwa narodowego jest pracą nad obronnością i przeciwko polityce appeasementu. To zadanie do wykonania, które powinno poprzedzić myślenie: przecież wojny Rosji nie wypowiemy. Jeżeli nie chcemy stać się przedmiotem polityki appeasementu, musimy się wzmocnić gospodarczo i odbudować sferę aktywności obywatelskiej w Polsce.
prof. Andrzej Nowak
Wykład wygłoszony 24 października 2014 roku w Krakowie.
Prof. Andrzej Nowak − historyk, sowietolog. Kierownik Zakładu Historii Europy Wschodniej i Studiów nad Imperiami XIX i XX wieku w Instytucie Historii PAN, kierownik Zakładu Historii Europy Wschodniej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Specjalizuje się w dziejach rosyjskiej myśli politycznej oraz stosunkach polsko-rosyjskich w XIX i XX wieku. Wykładał m.in. na Harvardzie, w Cambridge i Tokio. Do 2012 roku redaktor naczelny dwumiesięcznika „ARCANA”. Laureat wielu nagród i autor 20 książek historycznych.
Śródtytuły i przypisy od redakcji
[1] Appeasement (z ang. zaspokojenie) − polityka ustępstw prowadzona w latach 30. XX wieku przez rządy Wielkiej Brytanii i Francji wobec Adolfa Hitlera i Benita Mussoliniego.
[2] Tzw. piąte rozszerzenie UE, kiedy to 1 maja 2004 roku przyjęto: Cypr, Czechy, Estonię, Litwę, Łotwę, Maltę, Polskę, Słowację, Słowenię i Węgry.
[3] Cotygodniowy dodatek lieracki do „The Times”.
[4] Perry R. Anderson (ur. 1938) − profesor historii i socjologii na Uniwersytecie Kalifornijskim, filozof marksistowski.
[5] Josif Brodski, Na niepodległość Ukrainy.
[6] Arthur James Balfour (1848−1930) − polityk brytyjskiej Partii Konserwatywnej, m.in. premier w latach 1902−1905, pierwszy lord Admiralicji (1915−1916) i minister spraw zagranicznych (1916−1919).
[7] Leonid Krasin (1870−1926) − działacz i dyplomata bolszewicki, m.in. ludowy komisarz handlu zagranicznego.
[8] George Curzon (1859−1925) − brytyjski konserwatysta i minister spraw zagranicznych, który w grudniu 1919 roku wytyczył linię demarkacyjną między Polską i Rosją na zachodniej granicy Rosji po III rozbiorze Polski (1975).
[9] Gierogij Cziczerin (1872−1936) − rosyjski dyplomata, w latach 1918−1930 ludowy komisarz spraw zagranicznych.
[10] Konferencja jałtańska (4−11 lutego 1945) − spotkanie przywódców koalicji antyhitlerowskiej: Józefa Stalina, Winstona Churchilla oraz Franklina Delano Roosevelta w Jałcie na Krymie; obradowano w pałacu Potockich w Liwadii, która administracyjnie jest dzielnicą Jałty.
[11] Horace Rumbold (1869−1941) − brytyjski dyplomata, w latach 1919−1920 ambasador w Polsce.
http://www.washingtonpost.com/opinions/the-dangerous-neglect-of-ukraine/2015/07/05/37d08050-20cf-11e5-84d5-eb37ee8eaa61_story.html
W 70. rocznicę konferencji jałtańskiej (4−11 lutego 1945) 5 kwietnia 2015 w Liwadii na Krymie odsłonięto pomnik tzw. Wielkiej Trójki: Churchilla, Stalina oraz Roosevelta. Wśród uczestników uroczystości widać Aleksandra Załdostanowa (4. z prawej) „Chirurga”, lidera organizacji Nocne Wilki. Fot. PAP/EPA
Wielka Trójka w Jałcie (luty 1945). Na pierwszym planie od lewej: Winston Churchill, Józef Stalin, Franklin Delano Roosevelt. Na drugim planie od lewej: marszałek Alan Brooke, admirał Ernest King, admirał William D. Leahy, generał George Marshall, generał Laurence S. Kuter, generał Aleksiej Antonow, wiceadmirał Stepan Kucherow, admirał Nikołaj Kuzniecow. Fot. [za: National Archives and Records Administration, Wikipedia]
Zadowoleni. Londyn, 30 września 1938 - brytyjski premier Neville Chamberlain po powrocie z konferencji w Monachium wypowiada słynne słowa: "przywiozłem pokój z honorem". Fot. [za: Wikipedia]
Niezadowoleni? Praga, 22 września 1938 - demonstracja przeciwko konferencji w Monachium. Fot. [za: Wikipedia]