Jestem komunistyczną babą!
Prezentujemy przedpremierowo fragment książki rumuńskiego pisarza Dana Lungu. Książka ukaże się 19 października nakładem wydawnictwa CZARNE.
Fragment 1
Boże, jak dobrze się nam żyło za komuny!
Gdybym teraz miała w połowie tak jak wtedy, byłabym zadowolona. Jakie pół, nawet w ćwierci – i też bym dziękowała. Miałam wszystko, czego chciałam. To prawda, że wtedy nie chciało się wiele. Nie wiem dlaczego, ale nie chciało się. Myślę, że nie wiedziałoby się, co zrobić z takimi pieniędzmi jak ludzie mają teraz. Ale jak na tamte czasy, miałam wszystko, czego dusza zapragnie. Piłam tylko naturalną kawę i ness…Wówczas to była rzadkość, ale ja nie miałam z tym problemu. Nosiłam dżinsy nawet wtedy, gdy kosztowały osiemset lei. Osiemset lei to były pieniądze nie na żarty. I nie znalazłeś dżinsów na każdym rogu… No a ja miałam! Kiedy wychodziłam w dżinsach, cała dzielnica obracała za mną głowę. O paczce kentów czy BT dla lekarzy nawet nie wspominam. Nie zdarzało się, żebym nie miała w domu paczki na wypadek gdyby, broń Boże, uczepiło się mnie jakieś choróbsko albo jakbym potrzebowała zwolnienia lekarskiego. Ba, nawet ja paliłam papierosy z tych lepszych, kiedy się wygłupiałam, bo nigdy nie zaciągałam się naprawdę.
Czego to ja nie miałam!!
Pepsi przynosił nam szef skrzynkami z restauracji partyjnej. Cukierki na choinkę tak samo. Nie było mowy o tym, żebym została na święta bez cukierków do ubrania choinki albo bez pomarańczy. Mięso, jajka albo ser, ech! gdybym mogła zjeść tyle, ile mogłam załatwić. Kiedy nie przynosił nam szef, zaglądałam do znajomych sprzedawczyń i z pustymi rękami nie odchodziłam. Oczywiście, powinnam była je docenić, bo i one musiały z czegoś żyć. Niekiedy dzwoniły, żebym wstąpiła do sklepu, bo odłożyły dla mnie coś dobrego, wiedziały, że im się to opłaci. Dawałam im za każdym razem napiwek, a jeśli potrzebowały gdzieś wtyki, wiedziały, że ja na pewno to załatwię. Szczerze powiedziawszy, czasami nawet nie chciałam tego, co dla mnie zostawiały, ale i tak przychodziłam, żeby zabrać. Zawoziłam na wieś albo przynosiłam do pracy, albo odstępowałam pani Rozalii, krawcowej od nas z bloku. Wtedy miałam co dać i innym, a teraz nie mam nawet dla siebie. I Alice jeszcze się dziwi, że chcę głosować na byłych komunistów…
Miałam wszystko, czego dusza zapragnie.
Jak chciałam coś na wzmocnienie, nie trułam się pierwszym lepszym sikaczem, kupowałam dobry koniak, Vasconi albo Unirea, albo ruską wódkę, z tych po 25 lei butelka. Kupowałam dla siebie tylko buty Guban z mięciutkiej skórki, że nie obtarły cię, choćbyś przeszedł i sto kilometrów. Myłam się mydłem Fa albo Rexona, kupionym od Polaków, którzy przyjeżdżali tymi swoimi samochodzikami jak zabawki. Do tego Ţucu też miał swoje znajomości. Znał takiego jednego Fane, ten przyniósłby ci nawet księżyc, gdybyś zamówił. Nie lubiłam go, bo był spekulantem, to znaczy, przynosił, co chciałeś, ale biło cię to po kieszeni. Dla odmiany Muraru przynosił nam truskawki albo pomidory za pół ceny, czasem nawet i za ćwierć, zależnie od tego, jak bardzo spieszyło mu się do karczmy. Pracował w CAP-ie[1]gdzieś pod miastem i nie przepuścił niczego, sprzedawał wszystko, co nawinęło mu się pod rękę, nie wiem, kiedy miał czas na pracę, bo tylko kursował samochodem od jednego do drugiego. Ogórki, cebulę, czosnek, paprykę od niego kupowałam. Wychodziła mi zacuscă[2] w cenie wody mineralnej. Inny, pan Pardon, był kierowcą samochodu w mleczarni, a dokładniej dowoził codziennie mleko, które zebrał w gminie. Była z nim związana zabawna historia. Ja i mąż mówiliśmy tak o nim, bo co dwa, trzy słowa wtrącał „pardon”. Nie potrafił powiedzieć „wczoraj jadłem czereśnie”, jak każdy normalny człowiek, tylko „wczoraj jadłem, pardon, czereśnie”, jakby jadł nie wiadomo jak wstydliwą rzecz. Od niego kupowałam masło. To, które przynosił, było takie żółciutkie i tłuste, że nie znalazłeś drugiego takiego w całym socjalistycznym handlu, choćbyś stawał na głowie. Tylko nie było paczkowane, przynosił je luzem, w woreczku. Skąd też facet bierze takie masło? – zastanawiałam się z mężem. Pewnie jest na eksport, snuliśmy przypuszczenia. Daliśmy innym do spróbowania i nie tylko my oszaleliśmy, oni też nie kosztowali takich dobrodziejstw. Cholera… Próbowaliśmy kilka razy pociągnąć go za język, ale był zacięty, nie dało się z niego nic wyciągnąć, nie był z tych nieopierzonych. Podchodziliśmy go, męczyliśmy jak ogromną rybę ciągniętą po brzegu, a kiedy już przyparliśmy go do muru, wciskał nam jedno ze swoich powiedzonek, np.: „Sekret zawodowy, pardon!” Aż pewnego dnia nasz pan Pardon przyszedł trochę podchmielony. Zaprosiliśmy go do kuchni, żeby nie stał w przedpokoju, i poczęstowaliśmy to tym, to tamtym. Pamiętam, że dałam mu whisky, nie wiem skąd ją miałam, ale zrobił oczy jak talerze:
– Baaa, wy to się szanujecie, pardon!
Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, i gdy najmniej się tego spodziewaliśmy, pan Pardon zaczął opowiadać o tym, co z takim trudem próbowaliśmy od niego wyciągnąć przez dwa lata.
– Takiego masełka to nawet nasz dyrektor nie jada, mówi, a potem zaczyna nawijać.
Co robił nasz kierowca? Jak tylko napełnił cysternę mlekiem w jakiejś zabitej wsi, wyciągał trzy lub cztery piłeczki tenisowe i wpuszczał je do środka. Gdy mleko chlupotało w samochodzie, przez pięćdziesiąt, sześćdziesiąt kilometrów, prawie jak w wirówce, na piłeczkach zbierało się masło, że palce lizać. Jeśli wieś była bliżej, wrzucał więcej piłeczek. Gdy już dotarł na miejsce, wystarczyło tylko wydobyć bryły masła, wyciągnąć z nich piłeczki i obmyć ciepłą wodą. Po tym jak nam to opowiedział, już nie braliśmy od niego masła. Powiem wprost, robiło mi się niedobrze. Wolałam to ze spożywczego.
Dobrze nam się powodziło za komunizmu.
A co, czy Alice żuła te gumy, papierosy, z których w ustach robiła się mąka? W żadnym razie. Załatwiałam dla niej tylko gumy węgierskie – miały różne smaki i można było robić z nich balony. Czekolady miałam pod dostatkiem, zwłaszcza chińskiej, ze stołówki partii. Ciastek, cukierków, batoników – w bród! Pomarańcze jedliśmy kilogramami… I daktyle… I cytryny… I figi… I bana… A nie, żebym nie skłamała, bananów nigdy nie jadaliśmy. Trudno je było dostać, myślę, że były bardziej dla macherów. Za to miałam pastę do zębów o smaku bananowym, więc znałam ich zapach.
Miałam wszystko.
Nie było niedzieli, żebyśmy nie wyszli do restauracji. Porcja pieczeni kosztowała 10 lei, pamiętam doskonale. Była smaczna i tak duża, że starczała na dwie osoby. Piwo było po 3 leje. Albo po 5 lei, jeśli było bardzo dobre. Pepsi też była po 3 leje. Wino musujące było po 18 lei. Ze sklepu, w butelce, było po dwadzieścia jeden. Paczka kentów też była po osiemnaście. Pamiętam wszystkie ceny. Wtedy powodziło mi się naprawdę dobrze. Za 100 lei, Boże, co za posiłek mogłeś zjeść w restauracji. Ze wszystkim, z deserem. W tamtym czasie zarabiałam cztery-pięć tysięcy lei, różnie, w zależności od zamówień. Boże, co to były za pieniądze! Teraz, od kiedy mamy inflację, pięć tysięcy kosztuje bilet tramwajowy. Pieczeń – nawet nie chcę myśleć! Wiem, że i pensje są większe, ale i tak nie ma porównania. Jak widzę te ceny, nie mogę się nadziwić, jakbym była z innej planety. Ceny z mnóstwem zer na końcu, jak jakieś gąsienice. Za komunizmu zero miało wartość, teraz nie znaczy nic. Dzisiaj nawet cztery zera nie są warte tyle, co zero Ceauşescu.
Kuchenkę gazową kupiłam sobie, jak tylko dostałam mieszkanie. Dałam za nią dwa tysiące. Pralkę miałam nieco później, bo zawsze lubiłam prać ręcznie. Przynajmniej miałam pewność, że to, co sama wygniotę, jest czyste. Pralkę wzięłam bardziej z namowy Ţucu, ale jak ją już miałam, przekonałam się, że jest przydatna. Niczego nam nie brakowało. I telewizor miałam. Wpisaliśmy się na listę w sklepie i po sześciu miesiącach zadzwonili do nas mówiąc, że przyszła nasza kolej. Proste jak budowa cepa. Kupiliśmy go na raty. Czarno-biały telewizor, który służył nam dwadzieścia lat. Komuniści robili rzeczy trwałe, nie to, co dziś: kupiłam sobie parę butów na placu i za trzy dni odkleiła mi się podeszwa. Po dziesięciu latach przerobiliśmy czarno-biały na kolorowy, bo taka była moda. Zobaczyliśmy u innych. Załatwiałeś kwadrat kolorowej szyby i mocowałeś przed ekranem na drewnianej podstawce. My mieliśmy zielona szybkę i wszystko było w różnych odcieniach zieleni. Potem Alice zobaczyła u koleżanki, chyba była w drugiej albo w trzeciej klasie, niebieską szybkę i suszyła nam głowę dopóty, dopóki my też nie znaleźliśmy niebieskiej. Zakładała raz jedną raz drugą, wedle ochoty. Kolorowe telewizory z prawdziwego zdarzenia pojawiły się dużo później i były rosyjskie. Sprawiliśmy sobie też taki, tuż przed rewolucją. Rok na niego czekaliśmy i to tylko dlatego, że mieliśmy wtykę, która dała nam numer z początku listy. Co tu mówić, mieliśmy wszystko! Było dobrze…
A ile podróżowaliśmy…
Zobaczyliśmy cały kraj… Kiedy brałam urlop, jechaliśmy nad morze, w góry, dotarliśmy nawet do delty. Poza tym jeździłam w odwiedziny do chrzestnych, do kuzynów. Bo nie można było jechać za granicę… Ale nawet nie było kiedy jechać, bo jeśli obskoczyłeś morze, góry i zajechałeś też do krewnych, urlop się kończył. Kiedy tu jechać w inne strony? Ale mimo tego dotarliśmy do Bułgarii. Do Warny. Przypominała to, co u nas. Po co więc jechać za granicę, skoro zobaczysz tam to samo, co masz u siebie? Bo przecież tam też góry są górami, piasek piaskiem, a morze to też woda. Ba, możliwe, że nawet nie jest tak pięknie jak u nas, i przepłacasz niepotrzebnie. Tylko po to, żeby powiedzieć, że byłeś za granicą. Niewielu ma taki piękny kraj jak nasz. Mam pełną torbę zdjęć robionych podczas urlopów. Cały kraj jest tam w środku. Teraz nie mam nawet na fotografię do dowodu.
Pod koniec tygodnia nie zdarzyło się, żebyśmy nie pojechali na zieloną trawkę, na siatkówkę, albo zwiedzić monastery na Bukowinie. Czasami było ciężko z racjami benzyny, ale radziliśmy sobie. Potem przyszły te przykre czasy, kiedy, przez oszczędności, w niedzielę wolno było jeździć samochodom na parzystych numerach, a w ciągu tygodnia tym na nieparzystych. Ale nawet wtedy jeździliśmy tu i tam. Tydzień naszym samochodem, kolejny z sąsiadami albo z kolegami z pracy. I tak mieliśmy rozrywkę. Byliśmy młodzi i było pięknie. Dwa lata po rewolucji musieliśmy sprzedać samochód, bo stał się rodzajem bibelotu. Benzyna podrożała, a nam nie wystarczało pieniędzy. Teraz nie miałabym nawet za co kupić sobie hulajnogi, jakby przyszło co do czego.
Gdybym teraz żyła w połowie tak dobrze jak za komunizmu, byłabym szczęśliwa. W połowie, nawet w ćwierci, a i tak powiedziałabym Bóg zapłać.
Fragment 2
Zatem nasz Nicu przemieniony w muchę jak się patrzy, z zielonymi refleksami i oczami jak rzodkiewki, używa sobie i lata, gdzie go skrzydła poniosą. Na samym początku trafia do szkolnej klasy. Siada na obrazie z własną podobizną i słucha. Trwa lekcja historii, odpowiada jakiś uczeń z kłapciatymi uszami.
– No, a teraz powiedz mi, Pandele, jakie ważne wydarzenie miało miejsce w naszym kraju w 1918 roku? – pyta profesor.
– W 1918 miało miejsce Wielkie Zjednoczenie z 1918, towarzyszu profesorze!
– Nieźle, Pandele, ale czegoś innego od ciebie oczekuję… Skoncentruj się, proszę. Co jeszcze się wtedy wydarzyło? Coś o wiele ważniejszego…
– Także w tym roku, w 1918, urodził się w Scorniceşti towarzysz Nicoale Ceauşescu, sekretarz generalny Rumuńskiej Partii Komunistycznej i prezydent Socjalistycznej Republiki Rumunii.
– Tak jest, Pandele! Brawo! Jeszcze tylko jedno pytanie i możesz wracać na miejsce… Powiedz mi, jakie ważne wydarzenie miało miejsce w 1848.
Pandele jest zakłopotany. Widać z jego twarzy, że nie wie, o co chodzi. Przebiera palcami. No dalej, to proste, bzyczy mucha dla zachęty. W końcu uczeń decyduje się otworzyć usta:
– Nooo… w 1848… obchodzono… yyyy… 60 lat do urodzin towarzysza Nicolae Ceauşescu, sekretarza generalnego Rumuńskiej Partii Komunistycznej i prezydenta Socjalistycznej Republiki Rumunii.
Choć z niejednego pieca chleb jadł, Nicu nigdy o tym nie pomyślał. „Ma kłapouchy zadatki na speca od propagandy” – powiedział do siebie i postanowił nie tracić chłopca z oczu. W pewnym stopniu przyznawał mu rację, bo przecież historia zmierzała nieuchronnie do jego narodzin i objęcia władzy w państwie, nieprawdaż? Smarkacz był wizjonerem… Tylko takim, co to się urodził za późno.
Pobzyczał sobie jeszcze trochę i wleciał do klasy obok. Tam dobiegała końca lekcja wiedzy o społeczeństwie.
– Czy ktoś ma jakieś pytania, czy wszystko jest jasne? – dopytywała się pani profesor. – Widzę rękę w górze. Słuchamy, Viorel.
– Noo, mówi pani, że za komunizmu znikną pieniądze. Jak ludzie będą kupować to, co im potrzebne do życia, jeśli nie będzie pieniędzy?
– Brawo, Viorel, dobre pytanie – uśmiecha się pani profesor. – Dam wam przykład, żebyście to lepiej zrozumieli. Załóżmy, Viorel, że twoi rodzice potrzebują mąki kukurydzianej. Już nie będą chodzić po nią do sklepu, lecz do potężnego magazynu, skąd każdy będzie brał, ile mu potrzeba, za darmo. Potem pójdą na główny plac, a tam będzie wielgachna sterta ziemniaków, z której tak samo wezmą tyle, ile im potrzeba, w zależności od liczby członków rodziny. I nie zapłacą ani grosza. Czy teraz zrozumiałeś?
– Zrozumiałem, towarzyszko. Tylko że my nie bardzo lubimy ziemniaki i mamałygę…
– Polubicie, Viorel, polubicie! Uwierz mi!
Nicu wylatuje z klasy, trzepocząc nerwowo skrzydłami. W korytarzu dwóch profesorów rozmawia paląc papierosy.
– Ja tam mówię, że demokracja socjalistyczna narodziła się w raju – odzywa się okularnik.
– Jak to możliwe? – dziwi się drugi, brodacz.
– No tak, właśnie wtedy, gdy Bóg stworzył Ewę, pokazał ją Adamowi i powiedział: A teraz, człowieku, wybieraj!
– Cha cha cha, dobre!
Zawsze nie znosił intelektualistów, dosyć tego, był zdecydowany podjąć jakieś działania. Leana[3] miała rację, kiedy mówiła, że okularnicy i brodacze są wrogami narodu. Że powinni uprawiać rolnicze dyscypliny sportowe, wyciągać zębami buraki z ziemi, a ziemniaki wykopywać łyżeczką do lodów, ale według normy, nie ot tak. Ona ich nie znosiła od czasów, kiedy jako młoda dziewczyna sprzedawała nasiona słonecznika na dworcu. Tacy nigdy od niej nie kupowali. Często zadzierali nosa, a dzieciom kupowali karmelki, zamiast wspierać rodzimą produkcję słonecznika.
Szybując tak ponad miastem niczym miniaturowy jastrząb, dostrzega na tyłach jakiegoś spożywczego ogromną kolejkę, która wije się i zakręca. Nie wierząc własnym oczom, schodzi niżej, żeby sprawdzić, o co chodzi. Siada na ramieniu ostatniego klienta w ogonku. To robotnik w kombinezonie, z rękami usmarowanymi oliwą i z kluczem czternastką w kieszeni. Na kilometr widać, że zmył się z pracy.
– Co tu dają? – pyta robotnik towarzyszkę stojącą przed nim.
– Ano, nie wiem, niedawno przyszłam – odpowiada. – Ale cokolwiek by dawali, to na pewno tego potrzebuję.
Pyta jeszcze dwie, trzy osoby, ale nikt nie ma pojęcia. Znudzony, idzie na początek kolejki. Pierwszy stoi blady starzec z zapadłymi oczami, z posiniałymi rękami, wsparty na lasce.
– Powiedzcie, dziadku, jaki towar dają?
– No, jak na razie niczego nie ma, kochanieńki.
– A długo już stoicie, dziadku?
– Aaaa, od rana. Szedłem sobie powoli ulicą i nagle zakręciło mi się w głowie… Więc wsparłem się troszkę tutaj o drzwi, żeby dojść do siebie… Nie wiem, jak długo tak stałem, kwadrans, może dłużej… Kiedy oprzytomniałem, zobaczyłem, że za moimi plecami ustawiła się kolejka…
– A jeśli nic nie rzucą do spożywczego, dziadku? Będziemy stać na darmo?
– Ale może dobry Bóg da i coś rzucą… A poza tym nie potrafię iść do domu, chłopcze, jeszcze nigdy nie stałem na czele taaaakiej kolejki…
Strasznie chciałby Nicu zrobić im niespodziankę, żeby rzucili mięso doskonałej jakości albo banany, o jakich im się nie śniło, ale z miejsca zdaje sobie sprawę, że w tym stanie, jako mucha, nie ma żadnej władzy. Pogodził się z tym i usiadł dziarsko na torbie kobiety, która właśnie weszła do sklepu naprzeciwko.
– Przepraszam, czy są ryby? – pyta kobieta.
– Nie, tutaj nie mamy mięsa, ryb nie ma obok – odpowiada miła sprzedawczyni.
Tak, co by tu powiedzieć – bzyczy pod nosem mucha. A on codziennie czytał w raportach, że sklepy pękają od dobrodziejstw, a półki uginają się pod mięsem i mlekiem, naród gaworzy szczęśliwy jak dziecko, kukurydza rośnie wielka jak pałki milicjantów, a ziemniaki jak piłka nożna, ludzie się śmieją, tańczą i pracują ochoczo. Jeszcze sobie pogadamy, Avramescu! – mówi do siebie i leci dalej.
Dociera do parku, gdzie jego uwagę przyciąga śmiech młodych ludzi. Oto są i szczęśliwi ludzie w tym kraju, cieszy się Nicu. Przyspiesza li napotyka grupę licealistów, którzy stoją gromadą wokół ławki. Palą papierosy, między nimi krąży butelka z napitkiem.
– No, to ja wam powiem jeden niezły… Pewno pięknego dnia umiera Włodimir Iljicz Lenin. Idzie z tupetem prosto do bram raju. Święty Piotr na jego widok omal nie dostaje zawału. Czego tu szukasz, łysku? No już, zmiataj stąd, twoje miejsce jest wśród rogatych. Piekielnie wkurzony, zabiera się Lenin do królestwa Belzebuba. Po jakimś czasie święty Piotr spotyka się z Kusym, który był pomagierem przy dokładaniu drew do ognia pod kociołkami ze smołą. Co tam, Kusy, jak leci? pyta święty Piotr. Po pierwsze jestem towarzysz Kusy, odpowiada mu ten pyszałkowato, po drugie wiedz, że Bóg nie istnieje, a po trzecie, uważaj, wkrótce rozpocznie się rewolucja proletariacka.
– Cha, cha, cha! A wiecie dlaczego umarł towarzysz Andropow?
– Nieeee – wołają pozostali chórem.
– Ja też nie wiem dokładnie, ale mówią, że na autopsję, strasznie się biedak szarpał…
– Ale wiecie dlaczego towarzysz Chruszczow zamordował swojego kota?
– Nieeee.
– Bo od jakiegoś czasu nie robił już miauuuu, tylko maoooo!
– Cha, cha, cha!
– Ekstra! Ale poczekajcie, też wam opowiem jeden z tej samej serii. Jakiś słuchacz dzwoni do radia z pytaniem: Przepraszam bardzo, czy to możliwe, żeby kobieta rodziła dzieci trzy-cztery razy do roku? Realizatorka odpowiada: Nie, towarzyszu Nicolae Ceauşescu, oczywiście, że nie.
– Cha, cha, cha!
– Czekajcie no, ja też wam opowiem…
– No, co tak stękasz? Mów, mów, stary!
– Podobno stepowanie wynalazł człowiek pracy Stepan Stepanov Stepanovici, który miał dziesięcioro dzieci i tylko jeden nocnik!
– Słabiutkie, bracie!
– Czwórka!
– Powiem wam jeden na piątkę! Towarzysz i Towarzyszka zostają zaproszeni z wizytą dyplomatyczną do Francji. Po zakończeniu wszystkich oficjalnych spotkań za namową Towarzyszki idą zwiedzić Luwr. Przed jakimś obrazem rozentuzjazmowana Elena mówi głośno: No proszę, da Vinci jak się patrzy! Przewodnik szepcze dyskretnie i taktownie: Jest troszkę podobny do da Vinci, ale to Rembrandt, proszę pani. Towarzyszka robi kilka kroków i znowu słychać: Och, jaki piękny Utrillo! Przewodnik ponownie interweniuje: Proszę pozwolić na małe sprostowanie, proszę pani, to jest da Vinci. Elena wchodzi do następnej sali i wykrzykuje: Ten obraz znam! Na pewno znam! To Cyganka Grigorescu. Przewodnik uśmiecha się pod wąsem: Bardzo mi przykro, muszę panią rozczarować, ale to tylko lustro.
Znów słychać śmiechy.
– A siedem cudów komunizmu znacie?
– Nieee! – krzyczą chórem.
– Pierwszy: w Rumunii wszyscy ludzie mają pracę. Drugi: chociaż wszyscy mają pracę, to nikt nie pracuje. Trzeci: chociaż nikt nie pracuje, plan wyrabia się w ponad stu procentach. Czwarty: chociaż plan wyrabiany jest na ponad sto procent, sklepy są puste. Piąty: chociaż sklepy są puste, wszyscy mają co jeść. Szósty: chociaż wszyscy mają co jeść, nikt nie jest zadowolony. Siódmy: chociaż nikt nie jest zadowolony, wszyscy klaszczą.
Rozwścieczony Nicu wzbija się do lotu. Nie chce już tego słuchać. Niewdzięcznicy! Zorganizował im przedszkola i szkoły, godziny nauk politycznych i obozy dla młodzieży, czego jeszcze chcą? Zrobił z nich orły ojczyzny i pionierów, pozwolił śpiewać do woli patriotyczne piosenki, nigdy nie zabraniał maszerować z okazji 23 sierpnia[4], dał im dwie godziny telewizji dziennie, czego więcej chcieli? Pozwolił im nawet jeździć do Bułgarii i Związku Radzieckiego, uczestniczyć w Cântarea României, czego jeszcze chcieli? Ba, nawet zezwolił, by go portretowano. Niewdzięcznicy.
Zły i zmęczony siada – ech, zwyczaje muchy – na jakimiś gównie. Nie minęło wiele czasu, aż tu słyszy jakieś głosy. Ogląda się wokoło, nikogo nie ma. Ale zaciekawiony nadstawia ucha.
– Tato, czy to prawda, że można mieszkać w śliwce?
– Tak, to prawda, synku!
– A w jabłku?
– I w jabłku, synku.
– Nie mów, że można mieszkać także, mniam-mniam, w bananie.
– A właśnie, że można, synku, czemu nie?
– A więc dlaczego, tato, my mieszkamy w tym śmierdzącym gównie?
– Ech, synku, co robić, to jest nasz kraj. Ale powinniśmy być z niego dumni, synku!
Śmiertelnie przerażony, Najukochańszy Syn Narodu ruszył w te pędy do Komitetu Centralnego. Nigdzie nie czuł się pewniej. I jeśli jeszcze kiedyś złowi złotą rybkę, zamiast przechodzić to, co przeszedł, mówi sobie, lepiej ją pięknie utopi i zrobi sobie z niej kran w łazience w Pałacu Narodu.
To ci persona z tego Mitu!
Jak już mówiłam, w poniedziałek obudziłam się dość późno i byłam nie w sosie. Pokręciłam się po domu, nie robiąc nic ważnego. Troszkę posprzątałam, ugotowałam zupę. Kiedy jestem sama, jem bardzo mało. Chciałam pójść do kościoła, zapalić świeczkę i pomodlić się, ale czułam się zbyt zmęczona. Około południa zadzwonił siostrzeniec z prośbą. Jakiś jego przyjaciel, dziennikarz, chciał zrobić reportaż o nostalgii za komunizmem, on zaś, Cătălin, pomyślał, że mogłabym mu w tym pomóc.
– Ale jak to tak, kochaniutki Cătălinie, wymyśliłeś sobie, żeby akurat mnie dać do gazety?
– Zgódź się, ciociu, to przyjaciel…
– Bo ja wiem… Czy ja się do tego nadaję?
– No, tata mi powiedział, że cioci żal Ceauşescu, że była ciocia członkinią partii i żyła jak bojar, dlatego pomyślałem, że…
Zatem nie tylko Alice miała mnie za komunistkę.
Poleciłam mu, żeby przyszedł we wtorek rano.
To prawda, należałam do partii. Ale to nie znaczy, że w grudniu osiemdziesiątego dziewiątego nie krzyczałam „Precz z Ceauşescu!”, że nie śledziłam z zapartym tchem rewolucji w telewizorze i egzekucji małżonków Ceauşescu. Nie znaczy to, że potem nie zrobiło mi się przykro, że zastrzelili ich w Wigilię Bożego Narodzenia, nie pozwalając im na obronę. Nie znaczy to, że nie było mi żal życia, które wiodłam. Nie chodziłam jednak składać kwiatów na ich grobie.
Zrobiono ze mnie członka partii na rok przed upadkiem reżimu. Nie mówię „wstąpiłam do partii”, lecz „zrobiono ze mnie członka”, bo nawet nie kiwnęłam palcem w tej sprawie. Pewnego pięknego dnia zakładowy sekretarz partii stwierdził, że za mało kobiet należy do partii. Poniżej nie pamiętam już ilu procent. Podniesienie tej kwestii było zasługą Eleny Ceauşescu walczącej o to, by liczba kobiet w partii oraz na kierowniczych stanowiskach wzrosła i osiągnęła minimalny odsetek, który był obowiązkowy. U nas w fabryce, gdzie pracowało się ciężko, z blachą i rdzewiejącymi metalami, na tokarkach, szlifierkach, wiertarkach, nie było za dużo towarzyszek. Więc sekretarz partii latał z wywieszonym jęzorem za klientami, był w stanie zaprosić cię do kina, bylebyś tylko przyjęła członkostwo. Nie chodziło o to, że boli go los partii, bronił swojego stołka. „Bronił” to za mało powiedziane; trzymał się go rękami i nogami. Ponieważ tacy ludzie, zdjęci z kierowniczych stanowisk, nie potrafili nic innego robić. To, czego się kiedyś nauczyli, jeśli w ogóle imali się jakiegoś zawodu, już dawno zapomnieli. Więc nasz człowiek próbował za wszelką cenę nabić procenty, inaczej wylatywał natychmiast ze swojego stanowiska. Nie ma żartów. Nie dość, że było niewiele kobiet w fabryce, żeby zostać członkiem partii, trzeba było spełniać pewne warunki. Nie wolno było mieć wykroczeń dyscyplinarnych, krewni nie powinni byli mieć zaszłości karnych i innych tego typu spraw. „Zdrowe” pochodzenie, to znaczy z chłopskiej lub robotniczej rodziny, mniej się liczyło, teraz nie grymasili, nadawały się również dzieci inteligenckie, byle tylko osiągnąć zalecaną liczbę. Ja spełniałam wszystkie warunki, toteż któregoś dnia zastałam w miejscu pracy sekretarza partii, bardzo wesołego, który przyszedł zachęcić mnie do złożenia dokumentów. Zauważcie, nie wezwał mnie do swojego biura, lecz pofatygował się sam, on, który przychodził tylko na inspekcje…Oczywiście z tego wszystkiego zdałam sobie sprawę dużo później, kiedy zorientowałam się mniej więcej w polityce wewnętrznej, wówczas byłam zdumiona, że szuka mnie taka gruba ryba. Uśmiechnięty – towarzyszko to, towarzyszko tamto – wyjaśnił, że to zaszczyt, dowód zaufania i inne takie bla-bla-bla. Ja nie miałam nic przeciwko, ale też wcale się do tego nie spieszyłam, więc nie dałam mu jasnej odpowiedzi. Nie odpowiadało mi, że, jak zaobserwowałam u innych, wciąż musieli chodzić na zebrania. Kiedy myśmy już szli do domu, oni, hop! na posiedzenie partii. Nie myślałam wcale, jak to się mówi teraz, że to była partia kryminalistów, która wsadzała ludzi do więzień, a społeczeństwo głodziła. Nie wiem dlaczego, ale ani przez chwilę nie przyszło mi coś takiego do głowy. Może dlatego, że żaden z moich krewnych nie siedział w więzieniu, może dlatego, że ja byłam jednak zadowolona z życia, jakie wiodłam. Mówię „jednak”, ponieważ, rzecz jasna, zdarzały się też niemiłe sytuacje. Teraz jestem dużo bardziej zadowolona z mojego ówczesnego życia niż wtedy. Dlatego że teraz mam z czym porównywać. Nie mówię, że gdyby nadeszły jeszcze gorsze czasy, nie żałowałabym obecnych chwil… Nie minęło wiele godzin, jak przyszedł porozmawiać ze mną szef. Mówił, żebym przyjęła członkowstwo, że nie mam nic do stracenia. Że jeśli się chce skończyć szkołę i zostać majstrem, co wtedy zaprzątało mi głowę, należenie do partii jest niemal obowiązkowe. Szkoły majstrów nie zrobiłam, ale zapisać się zapisałam. Właściwie szefowi nie mogłam odmówić. Miał taki sposób obchodzenia się z nami, że trudno mu było powiedzieć „nie”. Złożyłam dokumenty i błyskawicznie ocknęłam się z czerwoną legitymacją w ręce. Zaczęłam chodzić na zebrania i płacić składkę. Dopiero później dostrzegłam, jakie były z tego korzyści. Kiedy chodziło o urlop, miałam pierwszeństwo w wyborze terminu: „Towarzyszka jest członkiem partii!” To się liczyło. Najlepsze ośrodki wypoczynkowe, najlepsze hotele po najniższych cenach były dla nas. Niekiedy nawet za darmo. Przy awansach członkostwo też się liczyło. Ja już miałam mieszkanie i butlę, ale i w tym przypadku przynależność partyjną brano pod uwagę. Gdy chodziłam do liceum wieczorowego, też widziałam, że profesorowie byli nieco bardziej uważni, to znaczy bardziej wyrozumiali, w stosunku członków partii. Oczywiście nigdzie nie było napisane, że powinni tak postępować, ale to się zdarzało. Prawdopodobnie myśleli o tym, że w przyszłości któryś z „tych” może dostać jakąś intratną posadę i zaleźć im za skórę. Albo po prostu mówili sobie, że kiedyś mogą to być użyteczne wtyki. Chcę przez to powiedzieć, że oprócz oficjalnych korzyści istniał szereg sytuacji, w których mogłeś zyskać, będąc członkiem partii. Nawet milicjanci wieczorem na ulicy, kiedy miałeś okazać dokumenty, inaczej na ciebie patrzyli, jeśli prócz dowodu osobistego wyciągałeś czerwoną legitymację. Nie chodzi o respekt, tylko pewnego rodzaju obawę: mogłeś być jakąś szychą i pozbawić go chleba. Jeśli nie byłeś członkiem partii, to pewne, że nie mogłeś zajmować żadnego ważnego stanowiska, więc nikt się z tobą nie liczył. Ostatecznie nie żałowałam, że się zapisałam, nawet jeśli nie zrobiłam jakiejś wielkiej kariery. Jeden taki ode mnie ze wsi, który przeszedł przez szkołę jak kaczka po wodzie, skończył Szkołę Partyjną – przepychany przez swojego wujka, który wiedział, jak sprawy stoją – i został burmistrzem. W wyniku wyborów oczywiście. Wyborów, w których startował jeden kandydat, wskazany przez partię. Mogłam zrobić podobnie jak on, miałam przykład, ale nie kusiło mnie to. Nie trzeba było być błyskotliwym, by zostać aktywistą. Wystarczyło, że miałeś zdrowe referencje i potrafiłeś krzyczeć „niech żyje” to czy tamto.
Nie będę ukrywać, że podczas rewolucji czerwona legitymacja przysporzyła mi emocji. Teraz wydaje się to śmieszne, ale wtedy trzęsłam portkami. Po kilku dniach euforii, kiedy ludzie palili legitymacje, trzymając je nad głową jak jakieś pochodnie, zaczęłam zadawać sobie pytania. A jeśli komunizm wróci? To była pierwsza obawa. Sowieci są blisko, czy dużo trzeba, żeby wsiedli do czołgów i przyjechali zaznaczyć swoją obecność? Tutaj u nas, na północy kraju, cały czas obawa przed Ruskimi była większa. Przyjadą, poproszą o legitymację do kontroli i co wtedy zrobię? Więc ja swojej nie spaliłam. A jeśli ci, którzy dojdą do władzy, zaczną polowanie na komunistów? To była druga obawa. Jeśli spalę legitymację, nie będzie dobrze, jeśli zachowam, też nie. Byłam w rozterce. W końcu powiedziałam sobie, że najlepiej ją ukryć. To będzie prawie tak, jakbym jej nie miała. Ale w razie potrzeby zawsze można ją wyciągnąć. Jak powiedziałam, tak zrobiłam. Uznałam, że najlepsze miejsce, niebudzące podejrzeń, będzie z tyłu ikony. Nie szukałam jej od tego czasu, myślę, że moja legitymacja nadal tam jest.
Cały poniedziałek byłam jak w jakimś transie.
Rozmowa z Alice i telefon Cătălina obudziły we mnie rozmaite wspomnienia. Próbowałam wyjść ze strumienia, nie dać się ponieść falom, wrócić myślami do mojego mieszkania na czwartym piętrze, ale nie przychodziło mi to łatwo. Próbowałam się oderwać, pośmiać z samej siebie. No, komunistko, obejrzałabyś jakiś film w telewizorze, bo teraz jesteś wolna! Poodkurzaj trochę, bo się ockniesz ze szczurami pod dywanem! Robiłam to i tamto, a umysł wracał do przeszłości, maglując ją na wszystkie strony. Rodzice, wieś, udeptywanie kiziaku, ciocia Lucreţia i wujek Andrei, hotel, Ţucu, zakład pracy. Wydarzenia. Słowa i postaci. Alice. Ale nie przychodziły po kolei, jedne po drugich, grzecznie jak owieczki, lecz płynęły skłębione, wszystkie na raz. Wszystkie domagały się takiej samej uwagi. Jakby moja przeszłość była mapą pełną żarówek, które świeciły jednocześnie, jak w klasie pilnych uczniów, gdzie wszyscy podnoszą rękę do odpowiedzi. Jeden prąd elektryczny przechodził przez wszystkie żarówki, na jedno pytanie musieli odpowiedzieć wszyscy uczniowie: Czy Emilia Apostoae naprawdę była szczęśliwa, czy tylko jej się tak wydaje, może jest zwyczajnie nienormalna?
Tak, na swój sposób byłaś szczęśliwa! mówiły mi wszystkie wspomnienia.
Ale wystarczyło, że zostałam wyrwana raz do odpowiedzi, a za tym pytaniem wychodziły, jak z prawdziwej matrioszki, kolejne: Jak to możliwe, że byłaś szczęśliwa, skoro inni nie byli? Co zrobiłaś dla szczęścia innych? Ilu szczęśliwych ludzi powinno było być w twoim otoczeniu, żebyś i ty miała prawo być szczęśliwa?
Noc była piękna z wyraźnie rysującymi się gwiazdami.
Dan Lungu
Jestem komunistyczną babą!
Przekład z rumuńskiego: Joanna Kornaś-Warwas
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2009
Premiera 19 października 2009 r.
[1] CAP – Cooperativa Agricolă de Producţie, odpowiednik polskiego PGR-u.
[2] Potrawa z bakłażanów, papryki, cebuli itp. smażonych na oliwie.
[3] Leana – pol. Hela, wariant imienia Elena (pol. Helena), podobnie jak występujące dalej zdrobnienie Lenuş – pol. Heluś.
[4] 23 sierpnia od momentu ustanowienia komunizmu do upadku Ceauşescu obchodzono w Rumunii święto narodowe.