Strona główna/Kangur a sprawa ukraińska, czyli o tym, że trąba być winna tubą, a nie wędzidłem

Kangur a sprawa ukraińska, czyli o tym, że trąba być winna tubą, a nie wędzidłem

Jacek Warda

Usłyszałem ostatnio pewną zaskakującą, anegdotyczną, ale prawdziwą opowieść. Rzecz wydarzyła się we Lwowskim Pałacu Sztuki we wrześniu 2011 roku.

Na jednej z licznych wystaw malarstwa wystawiony został obraz, na którym największy ukraiński wieszcz, Taras Szewczenko został na malowany w towarzystwie kangurów.

Intencja artysty była prosta: chciał pokazać, że Australijczycy darzą kangury taką samą atencją, jaką Ukraińcy obdarzają swojego wieszcza: Tarasa Szewczenkę.

Zdawałoby się: niewinne i przyjemne porównanie, życzliwe wobec wszystkich zaangażowanych w całą historię. Bo Australijczycy rzeczywiście bardzo szanują swoje kangury, a Ukraińcy – swojego Szewczenkę.

No dobrze: Australijczycy uczynili z kangura swój narodowy symbol i narodową maskotkę. Paryż, wiadomo – wieża Eiffla, Australia, wiadomo – kangur. Ale czy odmienianie nazwiska Szewczenki we wszystkich przypadkach i przywoływanie go we wszystkich pasujących i nie pasujących okazjach nie robi z niego podobnej maskotki?

W każdym razie, sprawa wywołała w Lwowie polityczną burzę. Obraz trzeba było zdjąć – więc go zdjęto i stał spokojnie z boku, a każdy zainteresowany (a po takim wydarzeniu zainteresowanych oczywiście przybyło) mógł przyjść i stojący na podłodze obraz obejrzeć.

Ta anegdota przypomniała mi analogiczne odniesienie w polskiej historii i martyrologii.

Chodzi oczywiście o kwestię słonia.

Sprawa jest na tyle poważna, że hasło „Słoń a sprawa Polska” ma własną stronę w polskiej Wikipedii. Dowiadujemy się tam, że w XIX wieku sformułowanie to było używane jako określenie na chorobliwe doszukiwanie się we wszystkich kwestiach związków z polską sprawą narodową. Powiedzenie to upowszechnił Stefan Żeromski w Przedwiośniu, gdzie zawarł zdanie: Polak, mający napisać rozprawę o słoniu bez wahania napisał „Słoń a Polska”. W początkach XX wieku, jeszcze za czasów rozbiorów, wydawało się, że wszystko wiązało się sprawą polską, czyli dążeniem do odzyskania niepodległości. Ta postawa była tak znana, że polska laureatka nagrody Nobla Maria Skłodowska-Curie podczas spotkania Międzynarodowego Komitetu Współpracy Intelektualnej Ligi Narodów (ang. International Committee of Intellectual Cooperation) w 1921 opowiedziała następujący dowcip:

W konkursie literackim na temat słonia Anglik przedstawił pracę: „Moje doświadczenia w polowaniu na słonie w Afryce Południowej”, Francuz napisał esej na temat: „Seksualne i erotyczne życie słoni”, a tytuł opowiadania Polaka – „Słoń a Polska Niezależność Narodowa”.

Słoń wracał do nas i później. Wszak po II wojnie powstała na Zachodzie nowa emigracja i ona znowu na cały świat „patrzyła przez tego słonia”. Znalazłem w Internecie taki oto charakterystyczny fragment z podróży Jacka Bocheńskiego z 1956 roku:

Wnet przekonał się, jak różne bywają końce świata. W stolicy Abisynii spotkał Polaków, profesorów miejscowego uniwersytetu, ludzi dobrze sytuowanych, dla których koniec świata nastąpił wcześniej. Kiedy? Może w roku 1939, gdy Polskę podbił Hitler wespół ze Stalinem, a może w 1945, gdy Stalin był już jedynym dyktatorem Polski. Tak czy owak, ich świat przestał istnieć.

Tak więc spotkali się uczestnicy dwóch polskich końców świata. I rozmawiali na żelazny temat w konwersacjach narodowych: słoń a sprawa polska. My, Polacy, nie umiemy przestać o tym mówić – nawet wśród afrykańskich słoni.

W końcu tematem zajął się Stanisław Barańczak, który na potrzeby „słoniowego problemu” napisał zbiór pastiszów znanych wierszy najsłynniejszych polskich poetów. Tomik ten nosi nazwę: „Bóg, trąba i ojczyzna. Słoń a sprawa polska oczami poetów od Reja do Rymkiewicza”. Weźmy z tego zbioru kilka tekstów napisanych oryginalnie przez rówieśników Szewczenki, znanych w Polsce równie dobrze jak Szewczenko na Ukrainie.

Adam Mickiewicz

KIEŁ PUŁKOWNIKA

W głuchej dżungli, przed chatką leśnika,

Rota strzelców stanęła zielona;

A u wrót stoi straż Pułkownika,

Tam w izdebce Pułkownik ich kona.

Z wiosek zbiegli się czarni włościanie:

Wódz to był wielkiej mocy i sławy,

Skoro lud grzeje wodę w saganie

I na zapas gromadzi przyprawy.

Lecz ten wódz w tropikalnej odzieży

Jakie szare i duże ma lica?

Jaki nos? — Ach, to była Słonica,

Afrykanka, Słonica—bohater,

Trąbonosa Emilija Plater!

 

Antoni Malczewski

Z POEMATU MARIA, CÓRKA SŁONIA

— Hej, ty, na szybkim Słoniu gdzie pędzisz, Kozacze?

Czyś zaoczył Goryla, co przez kurhan skacze?

— Pich, Horyl!… — załkał jeździec z kozackim akcentem

Zmysły pęta tem tempem pęd, stępia tętentem!… —

I, z realizmem, który Szymon Szymonowic

Doceniłby, łkał dalej: — Jam zresztą krótkowidz,

Tupet tupotu tedy Słoniowi wybaczam:

Bez binokli i tak już mało co zaaczam.

 

Juliusz Słowacki

OJCIEC ZADŻUMIONYCH W SZWAJCARII

(Z cz. I: Safari)

(..)

Odkąd zniknęła jak Słoń jaki złoty —

W namiocie nie mam poczucia ciasnoty.

 

Z POEMATU SŁOŃ BENIOWSKIEGO

Chodzi mi o to, by ryk trąby giętkiej

Wyraził wszystko, co pomyśli głowa,

A czasem był jak piorun jasny, prędki,

A czasem tęskny jako pieśń stepowa —

By końcem zgiętym niby haczyk wędki

Narząd ów w wodzie mózgu łowił słowa

I wachlującym suszył ucha skrzydłem:

Trąba być winna tubą, nie wędzidłem.

(. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .)

Trąb zdrów! — a tak się żegnają nie wrogi,

Lecz dwa na Słoniach swych przeciwne bogi.

 

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Bo mam przesłanie dla braci Ukraińców. A nawet dwa. I jedno pytanie.

Po pierwsze, w Polsce już od jakiegoś czasu nie kojarzy nam się wszystko ze „sprawą Polską”, a z całej tej historii umiemy żartować, zaś żartami tymi nikt się specjalnie nie przejmuje (nawet Liga Polskich Rodzin nie wydała oświadczenia w sprawie publikacji Barańczaka). Posiadanie zdrowego dystansu do siebie i do swojej narodowej tradycji jest – jak sądzę – częścią zdrowia psychicznego narodu. Powiem więcej – jest rzeczą najzupełniej naturalną, że nowe pokolenia wykorzystują historyczne narracje, przerabiając je, dając im nowe znaczenia, dzięki czemu żyją, a nie stają się martwymi, zakurzonymi kartami. Proces „usztywniania bohaterów” opisywał – i ostrzegał przed nim – Witold Gombrowicz pisząc w Ferydurke, słynną scenę o upupianiu Słowackim, którą można obejrzeć na YouTube. Przekształcanie i swobodne inspirowanie się jest podstawą rozwoju. Newton powiedział, iż jeśli jest wielki, to tylko dlatego, że stoi na barkach gigantów. Oczywiście, wykorzystywał on osiągnięcia poprzedników, ale to co osiągnął nie było po prostu ich przepisaniem.

Drugi aspekt tego problemu nie dotyczy rozwoju, ale delikatnej różnicy między patriotyzmem a nacjonalizmem. Zacznę od pojedynczego człowieka a dopiero potem przejdę do całych narodów.

Otóż każdy człowiek jako dziecko wyrabia sobie pogląd o świecie. Odpowiada sobie na najważniejsze pytania: czy ja jestem OK., czy inni są OK.? Odpowiedzi stanowią kościec poglądów na siebie i świat. Oczywiście, jedyny zdrowy stan to ten, w którym uważamy, że my jesteśmy OK. i inni są OK. Kłopot polega na tym, że taki stan przypomina stawianie jajka w pionie – bardzo łatwo się stoczyć w lewo (ja nie jestem OK – kompleks niższości) lub prawo (inni są nie-OK ̶ kompleks wyższości).

To samo dzieje się w skali narodowej. Stan „My jesteśmy OK., inni są też OK” to zdrowy patriotyzm. Stan „My jesteśmy OK., ale inni są NIE-OK” to nacjonalizm. Bardzo często ma on też głębszą, znacznie gorszą warstwę – „My tak naprawdę nie jesteśmy OK, więc oni też nie mogą być OK”. Otóż twierdzę, że odrobina dystansu do samych siebie, do narodowej tradycji, bardzo pomaga w tym, aby zdrowy patriotyzm nie przerodził się w chory nacjonalizm. Wystarczy przypomnieć sobie Partei-Tagi organizowane przez Hitlera – tam nikt nie żartował, wszystko było bardzo podniosłe i śmiertelnie poważne. Z głośników wygłaszano prawdy objawione, a bicie w bębny nadawało odpowiednią oprawę. Nacjonaliści wszędzie na świecie i w każdej historycznej epoce nie mają poczucia humoru, a jeśli już – to analno-fekalne.

Gdy zacząłem pisać ten artykuł, Bartosz Węglarczyk opublikował akurat w „Gazecie Wyborczej” tekst o nietypowym zachowaniu amerykańskiego ambasadora w Niemczech. Ponieważ tekst jest krótki i dokładnie o naszym problemie – cytuję w całości:

Tak się złożyło, że Ambasador USA w Niemczech się wkurzył i zrobił coś w świecie dyplomacji niespotykanego. Oficjalnie i publicznie zwyzywał obywateli kraju, w którym pracuje.

Philip D. Murphy reprezentuje Stany Zjednoczone w Berlinie od dwóch lat. Jak sam o sobie pisze – kocha Niemcy i kocha piłkę nożną. Nie kocha jednak niemieckich kiboli. Kilkanaście dni temu podczas meczu berlińskiego zespołu Hertha BSC jeden z amerykańskich dyplomatów o czarnym kolorze skóry został obrzucony obelgami i oblany piwem przez dwóch kiboli Herthy. Doszło do przepychanek, interweniowała policja.

Ambasador Murphy, który przez pewien czas zasiadał nawet w kierownictwie amerykańskiego odpowiednika PZPN-u, się wściekł. Do tego stopnia, że na oficjalnej stronie ambasady USA w Niemczech opublikował list otwarty zatytułowany po prostu ”Jerks”. W liczbie pojedynczej słowo jerk najlepiej przetłumaczyć na polski jako połączenie kretyna z palantem. Nie jest to słowo używane powszechnie w świecie dyplomacji. Niemieckie i amerykańskie serwisy internetowe uważają nawet, zapewne słusznie, że jest to pierwszy w historii przypadek użycia tego słowa w oficjalnej korespondencji dyplomatycznej. Ambasador opisując zdarzenie na stadionie Herthy pisze m.in.:

Kretyni są wszędzie. Kretyni mieszkają w moim rodzinnym mieście w Ameryce. Kretyni mieszkają też w sercu Europy, w Berlinie.

Kretyn to ktoś, kto nie ma szacunku do innych ludzi, bo ubierają się inaczej od niego, bo mówią inaczej, bo urodzili się z ciemniejszym kolorem skóry, albo kształt ich oczu odbiega od lokalnej normy.

Kretyni to ludzie, którym brakuje charakteru i którzy nie szanują samych siebie. To ludzie, którzy chcą zastraszać innych, żeby ochronić się przed tym, jak mali, przerażeni i nieważni sami się czują. Musimy zmienić sposób, w jaki myślą o sobie. Ale najpierw musimy się im przeciwstawić. Bo słowa i czyny mają konsekwencje.

A teraz pytanie: Czy ktoś mógłby przerobić fragment „Kobziarza” Szewczenki, na tekst w którym występują kangury? Chętnie bym przeczytał taką wersję, a i oryginał przy okazji.

Jacek Warda

Post scriptum

Ostatnie miesiące (marzec – maj 2012) przyniosły nam obudzenie się z rosyjskiej inteligencji, przeciwnej kolejnej prezydenturze Władimira Putina. I w tym przypadku okazało się, że dystans, mówienie nie wprost, odwołanie się do żartu, działa lepiej niż demonstracje z kamieniami w rękach. Oto jak ostatnie wypadki w Moskwie opisuje Wacław Radziwinowicz, korespondent „Gazety Wyboczej”

(..) Kreml dał rozkaz policjantom, OMON-owcom i tajniakom, by dusili każdy przejaw protestu przeciw powrotowi przywódcy narodu na tron. Więźniarki i inne pojazdy przeznaczone do utrzymywania porządku społecznego oraz ludzie uzbrojeni w pałki, gaz i kajdanki stali się ostatnio wszechobecnym elementem pejzażu centrum Moskwy. Każdego, kto pokaże się z plakatem czy krzyknie jakieś hasło, wezmą błyskawicznie.

Ale brać nie ma kogo. Przeciwnicy Putina nie krzyczą i nie rozrzucają ulotek. Oni po prostu grupkami „spacerują” po mieście, byczą się na kocach w parkach, grają tam w siatkówkę. Tyle tylko, że mają białe wstążeczki, symbol antyputinowskiego protestu. I lubią ubierać się na biało.

Słowem, zachowują się jak kot Behemot u Michaiła Bułhakowa, który siedząc sobie z prymusem na żyrandolu, tłumaczył próbującym go aresztować enkawudzistom, że nikomu nie przeszkadza. I tylko reperuje prymus.

Ale żandarmi, jak sprawiedliwie określił Günter Grass, zawsze widzą tylko dwa wyjścia. Im kazano czarnych, czerwonych i brunatnych nie ruszać, a białych brać. To biorą. Zdarza się, że w więźniarce, a potem na komendzie ląduje człowiek, który wybrał się do pracy w białej kurtce. (..)

„Putiszenko” Gazeta Wyborcza 11 maja 2012 s. 19

Czy nie przypomina to kontynuacji działalności wrocławskiej „Pomarańczowej Alternatywy”, a z drugiej strony – czyż nie jest wyrazem umiejętności spojrzenia na siebie z dystansu, którego tak brakuje ukraińskim patriotom?