Strona główna/MUZYKA. W imieniu odrzucanych – relacja z Kodów 2022

MUZYKA. W imieniu odrzucanych – relacja z Kodów 2022

Anna Viljanen relacjonuje tegoroczny festiwal KODY

Wiosna w Lublinie oznacza tylko jedno – festiwale, festiwale i jeszcze raz festiwale. Maraton, który trwa aż do wczesnej jesieni (a wliczając Mikołajki Folkowe, to nawet do zimy) rozpoczynają KODY – zawsze majowe, zawsze wyczekiwane, zawsze niezwykłe, czyli Festiwal Tradycji i Awangardy Muzycznej. Zaryzykuję twierdzenie, że to była najlepsza edycja od czasów wizyty Laibacha w 2018.

Blue and Yellow: recital dla Ukrainy

KODY nie byłyby KODami bez wydarzenia specjalnego. Co ciekawe, pojawiło się ono w programie jako ostatnie i aż do momentu wyjścia artysty na scenę było owiane mgłą tajemnicy, nieznane nawet dla organizatorów. Jego pomysłodawcą był sam Ernst Reijseger, wiolonczelista i kompozytor z Królestwa Niderlandów, który planowo miał wystąpić w czwartek z sardyńskimi tenorami. Wydarzenia w Ukrainie rozbrzmiewają jednak szerokim echem w całej Europie, sam artysta traktuje ten temat bardzo personalnie, bo jego córka jest w klasie z ukraińską dziewczynką. Kiedy rozmawialiśmy z nim po koncercie o źródłach powstawania tego programu, powiedział z uśmiechem: „Jakie inne miejsce byłoby lepsze, bardziej odpowiednie do zaprezentowania go jak nie Lublin, gdzie przebywa obecnie tylu uchodźców i uchodźczyń?”.

Blue and Yellow recital dla Ukrainy i Ukraińców – uchodźców, którzy w Lublinie znaleźli schronienie przed wojną. Idealnie wpisał się w najbardziej aktualny dla mieszkańców i mieszkanek Lublina temat. W jego muzyce nie było jednak słychać wojny… a samą Ukrainę. Ukrainę w całym jej pięknie. Słychać było ulicznych grajków na ulicach Lwowa i Kijowa w letni, wakacyjny wieczór, słychać było wiatr na rozległym stepie, słychać było przeszywający głos pełen tęsknoty. Przed moimi oczami przesuwały się obrazy, których nigdy nie widziałam, ale były prawdziwe, mimo że nie będąc nigdy w Ukrainie nie można tego zweryfikować.

Ernst Reijseger ma bardzo przestrzenne podejście do dźwięków, być może to scheda jego wieloletniego doświadczenia jako awangardowego artysty jazzowego, a może coś, co sam wypracował na drodze nowoczesnego podejścia do muzyki klasycznej. Z wiolonczelą wyprawiał niestworzone akrobacje, unosząc ją, kręcąc dookoła, używając jak gitary czy perkusji, chodząc po całym wnętrzu Kaplicy Paryskiej u Dominikanów tak, by znaleźć wszystkie możliwe kąty rozchodzenia się dźwięku i zapewnić nam, słuchaczom, niezwykłe wrażenia. Owo przestrzenne podejście do dźwięków objawia się nie tylko w kontekście akustyki miejsca, ale także w samym podejściu do pojedynczej nuty – niemalże nie zmieniając położenia palca na gryfie, był w stanie ten sam dźwięk zagrać na kilkanaście różnych sposobów. Chwilami można mieć wrażenie, że ma się do czynienia z całą gamą rozmaitych instrumentów, a nie jedynie (lub w tym wypadku aż) wiolonczelą – raz bliżej było jej do miękkiego, gładkiego brzmienia fletu poprzecznego, raz do surowego syntezatora. Nic więc dziwnego, że recital zakończył się owacją na stojąco, a artystę wyciągnięto na scenę na bis – i widać było po publiczności, że mógłby on trwać aż do rana, a wszyscy do końca zostaliby na swoich miejscach.

Ernst Reijseger / NovaraJazz Festival 2021

PASTRAMI dramma per musica

Mój stary to fanatyk muzyki eksperymentalnej, całe mieszkanie zawalone archiwalnymi programami KODów i free-jazzowymi winylami” – bez wątpienia tak muszę rozpocząć ten akapit, nie ma innej możliwości i wie to każdy, kto choć raz miał do czynienia z najbardziej znaną pastą Malcolma XD. Dla całej reszty, która z rozmaitych przyczyn z tym nowopowstałym gatunkiem jak i (niezwykle płodnym, muszę tutaj dodać) twórcą nie miała jeszcze do czynienia już tłumaczę i objaśniam. Malcolm pojawił się w internecie już jakiś czas temu i wypłynął najmocniej na fali popularności tak zwanych past, których nazwa mówi już właściwie sama za siebie. Z angielska to copypasta (od copy & paste – kopiuj i wklej), nietrudno się więc domyśleć ich celu istnienia – to swego rodzaju memy tekstowe pisane anonimowo, często z błyskotliwością i humorem odnoszące się do uniwersalnych doświadczeń i przeklejane w komentarzach na forach i w mediach społecznościowych. Malcolm jest jednym z niewielu twórców past, który zyskał rozpoznawalność i wyszedł ze swoim gatunkiem daleko poza internet. Choć wciąż chowa się za nimbem anonimowości, wydał już dwie książki utrzymane w charakterystycznym dla siebie tonie, a jego najsłynniejsza opowieść o „starym fanatyku wędkarstwa” doczekała się nawet ekranizacji (w głównej roli Piotr Cyrwus).

Malcolm miał (czasami dość wątpliwą) przyjemność dorastać w Polsce świeżo po-transformacyjnej z jej całym dobrodziejstwem inwentarza i bagażem absurdów. Odwoływanie się do tych zjawisk znanych chyba każdemu członkowi naszego pokolenia przyprawia o śmiech przez łzy i czasami naprawdę ciężko odróżnić jeden płacz od drugiego. Taka tragikomedia, jak i niepodrabialny Malcolmowy typ humoru jest z pewnością bliski także Jackowi Sotomskiemu, którego biogram mówi wszystko – podczas gdy pozostali artyści wymieniają całą kolejkę medali i pucharów, on przedstawia się jako „performer, improwizator, aranżer, były korepetytor, epizodyczny aktor w serialu paradokumentalnym Dlaczego Ja?, laureat nagród na konkursach kompozytorskich i festiwalach teatralnych oraz zdobywca drugiego miejsca w konkursie „Pokemony w Borku”, beneficjent stypendiów artystycznych, były pracownik sezonowy w małych i dużych przedsiębiorstwach”. Kompozytor postanowił kilka wyżej wspomnianych past rozpisać na dwie aktorki (w tych rolach Gosia Pauka i Aleksandra Matlingiewicz) oraz elektronikę graną na żywo w niezwykle kontrastowym do treści miejscu, bo w wirydarzu Klasztoru Ojców Dominikanów. Inscenizacja była dość oszczędna w środkach scenicznych tak, by uwypuklić walory językowe Malcolma, aktorki jednak często sięgały po nieco przerysowaną grę i miejscami operowe wręcz wokalizy. Osobiście wolę czytać pasty na ekranie w wersji surowej i nie wymagają one dla mnie żadnych dodatkowych udoskonaleń, jednak zarówno Sotomskiego, jak i obu aktorek słucha się z przyjemnością i chciałabym zobaczyć ich w innych, autorskich projektach.

Twarz Boga

O ile w przypadku solowego recitalu usłyszeliśmy Ernsta Reijsegera w nieco innym wydaniu, o tyle teraz mamy do czynienia z kompozytorem, który znakomicie wpisuje się w klimat innych artystów, nadając przy tym całej sytuacji swojego własnego, niepowtarzalnego sznytu. Udowodnił to już wcześniej, komponując ścieżki dźwiękowe do filmów Wernera Herzoga: The White Diamond (2004), The Wild Blue Yonder (2005) czy Jaskinia zapomnianych snów (2010).

Deep Cave

Z kolei Cuncordu e Tenore de Orosei to sardyński zespół wokalny tworzący (a może raczej kultywujący) muzykę tak niepowtarzalną, że wpisana została na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Podobne do niej formy można znaleźć jedynie w niektórych regionach Afryki i w Mongolii. Włosi podtrzymują istnienie dwóch tradycji śpiewaczych swojego regionu, które są istnym ucieleśnieniem idei równowagi sacrum i profanum – z jednej strony wykonują sakralne pieśni religijnego bractwa upamiętniające Mękę Pańską a cuncordu, z drugiej – a tenore, czyli rodowe pieśni pasterskie. W obu tych gałęziach nietrudno jest odnaleźć pewną rytmiczność – te pierwsze są wykonywane w różnych momentach roku liturgicznego, te drugie – w różnych porach dnia jako akompaniament do pracy. Cuncordu e Tenore de Orosei spotkał się już we wczesnych latach dwutysięcznych (właśnie podczas tworzenia soundtracków do filmów wyżej wspomnianego reżysera), nagrali także wspólnie jedną płytę. Nie było to więc ich pierwsze spotkanie sceniczne – dało się to znakomicie odczuć.

Ernst Reijseger & Cuncordu e Tenore de Orosei – Ave Maria

Szybko okazało się, że sardyńscy tenorzy mają podobne podejście do przestrzenności dźwięku, jakie wcześniej pokazał na swoim solowym recitalu Reijseger. Pierwszą pieśń rozpoczęli repetycjami, zatrzymując się w różnych punktach Bazyliki oo. Dominikanów, „ośpiewując ją” tak, jak okadza się wnętrza przed rozpoczęciem jakiegoś magicznego rytuału. Rzeczywiście, sakralna muzyka wywodząca się z etnicznych korzeni ma w sobie pewien nieuchwytny, nieco niepokojący urok. Podczas a tenore zaś Sardyńczycy niemalże tańczyli rytmicznymi krokami w rzędzie przez całą główną nawę. Raz nawet, podczas solo Reijsegera, wdrapali się niepostrzeżenie na balkon dla chóru. Nigdy nie wiadomo było, gdzie ich głosy pojawią się następne, skąd dobiegną. Koniec końców okazało się, że wiolonczelowa wirtuozeria tak dobrze współbrzmi z tenorami, że trudno uwierzyć, że gdzieś na świecie jeszcze ktoś śpiewa bez jej akompaniamentu – lub gra bez śpiewu.

Wokół Pierrota

Pierrot Lunaire – Księżycowy Pierrot lub też Pierrot z Księżyca jak kto woli, powstał 110 lat temu w głowie Arnolda Schönberga jako ekstremalnie awangardowe dzieło, którym bez wątpienia pozostaje do dzisiaj. Dość powiedzieć, że z powodu swojego żydowskiego pochodzenia i odważnych kompozycji Schönberg był na celowniku partii nazistowskiej, która opisywała je jako „muzykę dla degeneratów”. Całe szczęście artysta tuż przed drugą wojną światową zdołał uciec do Stanów Zjednoczonych, zabierając ze sobą swoją nowatorską myśl i dzięki temu w 2022 roku cała sala takich lubelskich „degeneratów” mogła zebrać się w Teatrze Starym, by wysłuchać trzech kompozycji polskich autorów (Sławomira Wojciechowskiego, Marty Śniady i Piotra Tabakiernika) opartych o Pierrota właśnie. Jeśli na sam dźwięk tego imienia przychodzi Wam na myśl smutna, romantyczna buźka młodego chłopca odzianego w zwiewną białą koszulę z czarnymi guzikami – jesteście właściwie u prawdy, bo obok błazeńskiego Arlekina i zbója Scapino to jedna z postaci włoskiej ludowej komedii dell’arte, którą rozsławiła niegdyś francuska pantomima.

U Schönberga Pierrot na każdym kroku pokazując swoją groteskowo załzawioną twarz, prowadzi nas przez kolejne symboliczne siódemki – czyli w sumie 21 wierszy Alberta Girauda, dość swobodnie przełożonych z francuskiego na niemiecki przez Ericha Ottona Hartlebena. Pierwsze dwa poematy (PrzywołanieZwisa jej z księżyca mój śmiech, bo żyć to nie przelewki) spoczęły na barkach sopranistki Joanny Freszel, która w znakomitym stylu pokazała słuchaczom, na czym polega Sprechgesang (technika śpiewu, gdzie zapis nutowy rozmywa się w niestabilnej intonacji zwykłej mowy) połączony ze swobodną, przerysowaną grą aktorską. Towarzyszył jej enseble pod batutą Szymona Bywalca w składzie: Ewa Libchen – flet, Julian Paprocki – klarnet, Adam Kośmieja – fortepian, Anna Kwiatkowska – skrzypce, Paweł Czarny – altówka i Mikołaj Pałosz – wiolonczela. Każdy z artystów zasługuje tutaj na podkreślenie i uznanie, bowiem Pierrot Lunaire to kompozycja utrzymana w idiomie swobodnej atonalności (technika zacierająca granicę pomiędzy dysonansem a konsonansem poprzez zrezygnowanie z centralnego, spajającego i nadającego ton dźwięku, tak zwanego klucza), bardzo wymagająca dla wykonujących ją. To było moje pierwsze spotkanie z muzyką atonalną graną na żywo i okazało się dla mnie ogromnym pozytywnym zaskoczeniem – do tej pory wizualizowałam ją sobie jak niepasujące do siebie puzzle rozsypane na stole, po tym wykonaniu jednak zaczęłam dostrzegać niezwykłe kształty przez nie tworzone. Tonalność ma swój urok, oczywiście, lecz jest on uporządkowany, harmonijny, ograniczony pewnymi nieprzekraczalnymi ramami, których atonalność nie musi przestrzegać – i to wyzwala.

Arnold Schönberg: Pierrot Lunaire – 3. „Der Dandy”

Druga część, Inna Nostalgia, co prawda wciąż opierała się na smyczkach i strunach wyżej wymienionego składu artystów, jednak solistkę zastąpili uczniowie lubelskich szkół średnich, uczestnicy warsztatów prowadzonych przez Sławomira Wojciechowskiego „Srebrzysty śmiech fontanny”: Patrycja Brzozowska, Weronika Kawalerska, Łucja Anna Kurzyna, Ryta Lebiadziewicz, Bohuslav Onishchuk, Dzvenyslava Onishchuk i Iga Waszczuk. Tutaj należy koniecznie zaznaczyć, że sam pomysł pierrotowego wieczoru wpisuje się w cykl przedsięwzięć Fundacji Muzycznej „Harmonie i hałasy”, w których prezentacje wybitnych dzieł współczesności łączą się z niestereotypowymi działaniami edukacyjnymi. W tej części na pierwszy plan wysunął się tekst w znakomitym (jak jego wszystkie zresztą) tłumaczeniu Stanisława Barańczaka oraz charakterystyczne elementy elektroniczne – w postaci ciekawego wykorzystania smartfonów jako instrumentów i mieszania ich z muzyką na żywo. Osobiście niezwykle doceniam także detaliczne nawiązania do „księżycowości” kompozycji w postaci kryształowej i kosmicznej biżuterii artystek. Im dalej w las, tym mocniej wykon przeradzał się w teatr (momentami nawet teatr tańca), wydobywając z dzieła coraz to nowe warstwy – aż do zupełnie cichego – dzięki temu właśnie niezapomnianego – finału, w którym Pierrot Lunaire sam pojawił się na scenie.

Enseble E

Z ciekawością czekałam na ten występ jako miłośniczka Turisasa, Hedningarna, Gjallarhorna i innych przedstawicieli skandynawskiego folku. Opus One, bo tak zatytułowany był utwór Matsa Gustafssona, tego wieczora miał swoją światową premierę, a wraz z nim premierę miał sam Enseble E w składzie Daniel Fromo – organy, fortepian, Susana Santos Silva – trąbka, Arne Forsen – fortepian, klawikord, Helga Myhr – skrzypce hardingfele, Sylwia Świątkowska – suka biłgorajska i Mats Gustafsson – saksofony, prowadzenie zespołu (Maniucha Bikont niestety nie dotarła na występ). Ten międzynarodowy zespół artystów i muzyków działa na polu współczesnej muzyki eksperymentalnej i improwizowanej, prowadząc pogłębione badania nad tradycyjnymi i alternatywnymi sposobami ekspresji muzyki ludowej Skandynawii i Polski oraz nad tym, jak poprzez umieszczanie tych tradycji w nowych kontekstach, można zbudować coś zupełnie nowego.

Właśnie takich narodzin byliśmy świadkami podczas wykonania Opus One. Jerzy Kornowicz, komisarz festiwalu, przed samym jego rozpoczęciem opisał festiwalowe „kody” jako swego rodzaju matryce zapisane w naszych duszach i kościach, do których tworząc, odwołują się kolejne pokolenia. Wgryzły się one tak głęboko w pamięć naszych genów, że słuchając Ensemble E, zupełnie intuicyjnie i chwilę wcześniej niż to rzeczywiście to miało miejsce, czułam pod skórą, kiedy pojawi się partia suki biłgorajskiej, śpiew na otwartym gardle czy charakterystyczna rytmika ludowej piosenki. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wśród publiczności siedziały z nami całe pokolenia.

Na niezwykłą uwagę zasługuje sam kompozytor, zjawiskowy specjalista od improwizowanych scenariuszy muzycznych. Gustafsson z niezwykłą wręcz czułością odnosił się do dźwięków, dyrygując. Niemal fizycznie można było zobaczyć, jak łapie je w ręce, jakby były wiązkami kolorowych nici, rozrzuca, przeplata, plącze, przeczesuje palcami. Jego niezwykły sposób „dowodzenia” Ensemble E można było zobaczyć od podszewki podczas późniejszej wystawy partytur graficznych “Pieces of Peace & Fire”, gdzie czytając odręczne adnotacje autora, można było połączyć konkretne gesty i ruchy na scenie z tym, co miał w głowie, tworząc. To, jak bardzo bezgranicznie ufali mu muzycy, widać było jeszcze jaśniej w drugim wykonanym utworze, dla odmiany bardzo cichym, Plugs Extended. Jak sam tytuł wskazuje, podczas jego wykonywania każdy z artystów miał na uszach wytłumiające słuchawki i improwizował, nie słysząc reszty – jedyną osobą, która słyszała wszystko i spinała razem był Mats. I chociaż podczas tego koncertu dał się poznać raczej jako dyrygent niż saksofonista, to podczas tych krótkich momentów, kiedy sięgał po ukochany instrument, pokazywał, co potrafi tak wyraziście, że nie trzeba było ani słowa więcej.

Mats Gustafsson solo in Reykjavik 16 August 2013. Part 1

Noc Tradycji

Pieśń ta wyrosła z ziarna, posiewu Wierchowiny, która jest ostatnią wyspą Atlantydy słowiańskiej. Oby stała się słowem dla świata. Nie tylko Wierchowiny, nie tylko Polski i Ukrainy, lecz słowem całej wynurzającej się z fal Atlantydy, jej darem” – te słowa 
Stanisława Vincenza z tekstu Na wysokiej połoninie stały się mottem tegorocznego najbardziej tradycyjnego z elementów KODów. Specjalnie na okazję tego festiwalu na scenie stawiło się czworo znakomitych muzyków z Ukrainy i Polski – Sergij Ochrymczuk, Anton Korolev, Jacek i Alicja Hałas. Choć w tej konfiguracji spotkali się po raz pierwszy, współgrali ze sobą od pierwszych chwil tak, jakby wcześniej muzykowali razem już od wielu lat. Co najlepsze, zdecydowanie można to powiedzieć także o tancerzach tej, dość chłodnej należy dodać (ale komu by to przeszkadzało), nocy. Wielką zasługę należy tutaj przypisać przewodzącemu tańcom Jackowi Hałasowi, jednak i KODowa publiczność wyjątkowo ciepło i z wielki entuzjazmem przyjmowała wszystkie jego polecenia – które, nawiasem mówiąc, przychodziły nam wszystkim całkowicie naturalnie. Czyżby znów tajemnicze KODY w nas zadziałały? Celem tego polsko-ukraińskiego wieczoru było przywołanie tej pradawnej mocy i energii, by choć na chwilę przemieniła świat i zbudowała wspólnotę, tak bardzo nam dziś potrzebną. Powiedzieć, że się udało – to nie powiedzieć nic.

Jacek Hałas – Lesie, Ty mój lesie, któż Cię rozweseli

Frąckiewicz / Łuc

Do akordeonów mam ogromny sentyment – całe moje dzieciństwo grał na jednym mój dziadek. Ich charakterystyczny zapach, suchy dźwięk, który wydają przy rozkładaniu czy dotyk gładkich, wyślizganych guzików to dla mnie uderzenie ogromnej nostalgii. Ten instrument ma jednak do zaoferowania znacznie więcej niż li i jedynie rytmiczne przygrywanie tańcom, z którym z pewnością wielu z nas go do tej pory kojarzyło. Udowodnili to dwa wirtuozi, Maciej Frąckiewicz i Rafał Łuc, znakomici soliści i animatorzy powstawania nowych utworów na akordeon (których wcale tak wiele jeszcze nie ma).

Muzycy spotkali się w Sali Czarnej Centrum Kultury, która jak żadna inna potrafi odciąć się od świata, wie o tym każdy, kto choć raz ją odwiedził i dał się owej nieskończonej czerni wchłonąć. A zmysły człowiecze mają to do siebie, że gdy wycisza się jeden, inne się wyostrzają – co w przypadku tego koncertu było dodatkowym błogosławieństwem. Nastrojowa, oszczędna instalacja artystyczna z loftowych żarówek i dynamicznie zmieniające się, dostosowane do rytmu muzyki oświetlenie potęgowały wrażenia. Podczas pierwszych dwóch utworów, bardzo KODowych, klasycznie-nieklasycznych – Dissolving Dreams Kasi Głowickiej i Chorale and Fantasia Mikołaja Majkusiaka – tworzyły niepokojący nastrój kosmicznej pustki, w której gdzieniegdzie tylko migają słabe światła gwiazd, a w ucho wciska się pitagorejska muzyka sfer. Dualabilis Pawła Hendricha obfitował najbardziej ze wszystkich w elementy elektroniczne, a sami artyści określili go jako „medytacyjne wyciszenie przed wielkim finałem”. Nie przesadzali, finał w istocie był wielki – składało się na niego wykonanie kompozycji Juliusa Eastmana o okrutnym tytule Evil Nigger w aranżacji Piotra Peszata na cztery akordeony. Absolutnie niezapomniane doświadczenie.

Natomiast Eastman zmarł jako bezdomny i samotny artysta, pozostawił po sobie niewiele partytur i nagrań, przez wiele lat tkwił w zapomnieniu. Dopiero w 2005 roku jego muzyka została odkryta na nowo, a wraz z nią „dzika, wielka, deliryczna, demoniczna i nieokiełznana, przelewająca się w dźwięk osobowość” artysty. Ogromnie ważna była dla niego tożsamość wyznaczana brutalnie przez kolor skóry i orientację seksualną. Gorzki ból i potężną, majestatyczną wręcz furię w wykonywanym przez Łuca i Frąckiewicza utworze można było wyczuć bez najmniejszych problemów nawet po całkowitej zmianie oryginalnego instrumentu. Pod koniec okazało się, że tęczowe iluminacje świetlne towarzyszące występowi nie są pozbawione znaczenia symbolicznego – nieoczekiwanie poza akordeonami w głośnikach usłyszeliśmy także okrutne, słynne już niestety słowa Jędraszewskiego o „tęczowej zarazie, która chodzi po naszej ziemi” i brutalne krzyki anty-manifestacji. Po wysłuchaniu już prawie całej potężnej kompozycji efekt tego był naprawdę piorunujący.

Maurycy Beniowski: Opera Alternatywna

Każdy naród ma swojego awanturnika – naszym polskim łotrzykiem bez wątpienia jest Mateusz Maurycy Michał Franciszek Serafin August Beniowski (na co dzień używał drugiego ze swych licznych imion). Tym, którzy już kojarzą go ze słynnym poematem dygresyjnym Słowackiego powiem: dobrze, ale słuchajcie dalej! Beniowski był… Właściwie nie wiadomo kim i na tej właśnie kanwie opiera się Opera Alternatywna w reżyserii Macieja Wojtyszko.

Wróćmy więc do samego zainteresowanego. Według jego autorskich pamiętników – węgiersko-polski szlachcic, uczestnik słynnej konfederacji barskiej, zesłaniec na daleką Kamczatkę, uciekinier i podróżnik, kolonizator Madagaskaru obwołany królem. Tę wersję wydarzeń podtrzymują zawzięcie Tys Prawda (w tej roli tajemnicza i ponętna Ewa Bukała) oraz zakochana bez pamięci w Beniowskim Muza (ze smakiem przerysowana Katarzyna Granecka), które bronią jego honoru do ostatniej kropli krwi. Przeciwko im staje zaś Prawda (znakomicie surowa i wyniosła Paulina Pytlak), bezlitośnie wytykając niewygodne szczegóły z życia Maurycego (uroczo bezczelny Maciej Tomaszewski) i zdecydowanie opowiadając się za opcją, w której jest on raczej kimś w rodzaju syna rzeźnika z nadmiernie wybujałą wyobraźnią. W podróży zarówno ku prawdzie (bądź tys prawdzie), jak i przez kolejne kraje, które przemierzał główny bohater, towarzyszy im także niezbędny każdej historii Narrator (energiczny Dawid Suliba) oraz nie mniej niezbędny wszelkim dramatom – w obu znaczeniach tego słowa – wielofunkcyjny Chór (Karol Gronek i jego znakomite komediowe zacięcie). Całej tej barwnej ekipie akompaniowali Manolo Alban Juarezn (instrumenty perkusyjne) oraz Krzysztof Knittel (live electronics, klawisze), odpowiedzialny także za całą kompozycję muzyczną. Skład był to jednym słowem bajeczny do takiej lekkiej, egzotycznej podróży pełnej zwrotów akcji, qui pro quo i uroczych nieporozumień. Przepyszna wisienka na torcie całego festiwalu.

Tegoroczne KODY przemówiły w tej edycji niejako w imieniu odrzucanych – wszelkich mniejszości, uchodźców, wszystkiego co inne, a nieraz i własnych korzeni, o których czasami chętnie byśmy zapomnieli. Prezentowana na tym festiwalu co roku muzyka potrafi nieraz „przestraszyć”, gdy nie zna się kontekstu (zwłaszcza gdy popada w awangardę), wstrząsnąć zupełnie bez uprzedzenia, całkowicie wytrącić z równowagi. Trudno sobie z tymi wrażeniami poradzić, szczególnie w obecnym czasie, kiedy naprawdę niewiele w naszych życiach pozostało elementów rzeczywistości niekwestionowanie bezpiecznych i godnych oparcia się na nich. W sukurs Sulibie machającemu flagą LGBT+, Gronkowi trzymającemu transparent z napisem Refugees Welcome, wszystkim ze łzami w oczach podczas słuchania okrutnego kazania, szukającym odpowiedzi na trudne pytania przychodzi Maria Skłodowska-Curie ze swoim słynnym cytatem: „Niczego w życiu nie należy się bać, należy tylko zrozumieć”.

Anna Viljanen
maj 2022

Anna Viljanen freelancerka, dziennikarka i fotografka, z magazynem Kultura Enter współpracuje od 2016 roku, od kiedy wygrała konkurs magazynu na najlepszy reportaż z Nocy Kultury. Beznadziejnie zakochana w Lublinie. Prowadzi Inkopodcast oraz tworzy retrofuturystyczne grafiki jako @inkowave.

Kultura Enter
1 czerwca 2022

Fot. z archiwum organizatora - Ośrodek Międzykulturowych Inicjatyw Twórczych "Rozdroża", Kody 2022.