Strona główna/Kolekcja jako źródło cierpień, czyli zrzędzenie i utyskiwanie

Kolekcja jako źródło cierpień, czyli zrzędzenie i utyskiwanie

Parę lat temu na organizowanym przez Rotor sympozjum MSE meeting w Prisztinie zaprezentowałam Program Znaki Czasu,( ilustrując go przykładem podlaskiej kolekcji), jako wspaniałe osiągnięcie systemu, jako jaskółkę zwiastującą zmiany w polskim świecie kultury, zmiany nie tylko na rynku sztuki, ale i szerzej w świadomości społecznej.

Publiczność wysłuchała cierpliwie acz bez spodziewanego entuzjazmu. A po oficjalnej części spotkania, przy kolacji kuratorzy z Wiednia zadali mi to pytanie wprost „Po co?” Po co gromadzić dzieła sztuki, grzebać się w przeszłości, patrzeć jak te nowo nabyte starzeją się i porastają kurzem, jak ich siła oddziaływania się zmienia, jak boleśnie weryfikuje je czas. Czy nie lepiej zajmować się żywą sztuką, tu i teraz realizować efemeryczne projekty? Wydawać pozyskane środki na nowe idee i realizować te idee, produkować nowe prace. Patrzeć w przyszłość a nie za siebie.

Ziarno niepewności zostało zasiane.

Gdybyśmy się przez chwilę zastanowili nad bezpośrednimi powodami powstawania kolekcji publicznych w Polsce to niestety głównym będzie pojawienie się źródła pieniędzy o określonym przeznaczeniu. Jednym z zadań instytucji jest pozyskiwanie środków, któż z nas nie konstruował projektu w oparciu o wiedzę o możliwościach dodatkowego finansowania. Skoro są środki do zdobycia, skoro jedynym sposobem zaczerpnięcia ze źródła jest stworzenie kolekcji, zróbmy to. W latach 70 tych przy ministerstwie kultury funkcjonował fundusz zakupów i wszystkie BWA co roku zgłaszały listy pożądanych prac, najczęściej silnie reprezentujące lokalne środowisko twórcze. Do dziś te prace zapełniają magazyny i niszczeją w nich przez nikogo nie doglądane, czasem wśród setek bezwartościowych obrazów pojawiają się perły ale cóż z tego skoro i tak nikt ich nie ogląda. Najprawdopodobniej podobny los czeka niektóre z kolekcji Zachęt, właściwie ten proces już się zaczął (….)

Ale niezależnie od tego czy powodem gromadzenia dzieł jest gotowość stawienia czoła wyzwaniu, czy prawdziwa i bezgraniczna miłość do sztuki, tęsknota i pożądanie, które każe nam wysupływać zaskórniaki ze skromnego budżetu instytucji i wypełniać skomplikowane aplikacje grantowe; decyzje tworzenia kolekcji często podejmowane są dość bezrefleksyjnie a w każdym razie bez świadomości konsekwencji.

Zastanawiamy się nad profilem kolekcji, dyskutujemy nad jej zasięgiem, reprezentatywnością prac i artystów, wypierając ze świadomości codzienne problemy związane z utrzymaniem, konserwacją, opieką nad dziełami.

Kolekcja, którą gromadzimy ciągle rośnie, przecież o to nam chodziło, jest tyle fantastycznych prac, które chcemy mieć, które musimy mieć.

Naszą pierwszą myślą jest „Jak je zdobyć?” Jak przygotować wniosek, jak przekonać komisję, uwiarygodnić konieczność wydania środków…

Pytanie Co zrobimy z pracami gdy już będą nasze schodzi na dalszy plan wobec konieczności rozliczenia z Ministerstwem i samorządami.

Dzieła sztuki wymagają szczególnych warunków, często nie tylko nie możemy ich zapewnić, często nie mamy świadomości jak powinny wyglądać tym bardziej, że forma dzieła dawno odeszła od kanonicznej: obrazu, rzeźby, grafiki i wymaga bardzo indywidualnego traktowania.

Galerie nie zatrudniają konserwatorów sztuki, jeżeli mają magazyniera to najczęściej nie przeszkolonego w tym zakresie i łączącego różne funkcje. Dla pracownika galerii, który jest, między innymi magazynierem, obowiązki związane z opieką nad zbiorami są z reguły najmniej pilne. Niektóre Zachęty nie posiadają własnej siedziby, magazynu, magazyniera i generalnie stałych etatów; budżetu na codzienną działalność, mają tylko środki na zakupy dzieł sztuki i zaangażowanie członków stowarzyszenia. (…)

Tak więc mamy kolekcję ale nie mamy gdzie jej magazynować. Przecież nie chcemy jej magazynować, chcemy żeby żyła, żeby była oglądana. Nie mamy przestrzeni na jej stałą, zmienną, czy stale zmieniającą się ekspozycję. Szukamy miejsc do jej prezentacji, inwestujemy czas i środki, szukamy partnerów i znajdujemy ich. Zaczynamy jeździć z naszą kolekcją po Polsce, Europie, świecie. Zaczynamy się od tych wyjazdów uzależniać. O ile prace tkwiące martwo w magazynach przyprawiają nas o smutek, o tyle te powracające z wojaży to prawdziwa rozpacz. Niezależnie od tego jak dobrze byśmy je nie spakowali (drewniane skrzynie, te dopiero zajmują miejsce w magazynach,) to nigdy nie jesteśmy w stanie przewidzieć co się wydarzy z pracami podczas ich ekspozycji. Łatwiej nam wyobrazić sobie, że ktoś zrzuci pracę ze ściany niż, że pracownik muzeum postawi na rysunku szklankę z kawą.

A już zupełnie nie potrafimy sobie wyobrazić dyrektora tegoż muzeum mówiącego „W końcu to pani decyzja, żeby pokazać prace w naszej instytucji, trzeba było zdawać sobie sprawę z ryzyka”. Nie, to nie tak, że nie wybieramy miejsc godnych zaufania, ze szafujemy naszą kolekcją i narażamy ją świadomie na podobne ryzyko. Staramy się współpracować z szacownymi instytucjami – jak muzea to narodowe, jak wypożyczenie na wystawę – to po zrobieniu wywiadu środowiskowego… ale w szacownych instytucjach wypadki zdarzają się zbyt często.

Każdy obcy transport to potencjalne zagrożenie, ale nie wszędzie da się dojechać samochodem służbowym. Właśnie z wystawy w Pekinie wraca „Habitat” Kasi Józefowicz, od kilku tygodni, dodajmy, przyprawiając mnie o bezsenność. Czy można było nie zrobić tej wystawy, można ale szkoda. Praktyczne wobec trudnego transportu jest posiadanie filmów wideo, ale tu ciągle otwartym problemem jest, nie mówiąc już o zgromadzeniu potrzebnego do odtwarzania sprzętu, digitalizacja. Dwa lata temu miałam okazje podpytywać o metody specjalistów z Video Data Bank w Chicago, robią dokładnie to samo co my – trzymają filmy na kilku nośnikach i ciągle je przegrywają, nie mając pewności czy to wystarczy. Pamiętam dumę z jaką kupiłam w roku 1993 filmy Józefa Robakowskiego na kasecie SVHS jakiejś bardzo dobrej, zachwalanej przez artystę firmy wielokrotnie droższej niż dostępne na rynku, firmy, która wydawała się być wieczna. Tej kasety za chwilę nie będzie na czym odtworzyć.

Stosowanie niekonwencjonalnych materiałów, prace w procesie, nowe technologie, wymagania artysty wobec maksymalnie dyskretnego sposobu prezentowania prac (żadnych ramek, fotografia na dibondzie, broń Boże nie na piance) sprawdzają się umiarkowanie, dibond wbrew oczekiwaniom nie jest wieczny, plexi się rysuje, szkło tłucze. Zdobywając w boju doświadczenie wiemy już, że warto kupując fotografie, zabezpieczyć możliwość odtworzenia zniszczonej przez lata eksponowania pracy. Choć nie do końca jest jasne, czy nie naruszamy zasad oczywistych przy edycjach analogowych, kiedy każdy egzemplarz miał swój numer.

Dobrze, że Janek Simon od którego kupiliśmy „niszczarkę” nie jest tak przywiązany do jej formy jak Nam June Paik do typu używanych w instalacjach telewizorów.

Niszczarka pewnego dnia przestanie działać i mam nadzieję ze zdołamy nie tracąc nic z idei pracy wymienić ja na inną, ale co zrobimy gdy niszczarki przestaną wypluwać ścinki papieru?

Trywializując, podejmowanie decyzji o tworzeniu kolekcji nie różni się zasadniczo od podejmowania decyzji o kupnie psa. Kiedy widzimy ślicznego, wesołego, ruchliwego szczeniaka myślimy tylko o przyjemnościach związanych z jego obecnością w naszym życiu, a nie o paśmie obowiązków z tego wynikających. Gdy tymczasem prawdziwe szczęście daje kontakt z szczęśliwym, zadbanym, zdrowym zwierzęciem. Parę lat temu miałam okazję oglądać kolekcję Wiktora Pińczuka w Pińczuk Center w Kijowie, oprócz imponujących nazwisk, duże wrażenie zrobił na mnie stan prac, technicznie idealnych, pachnących świeżością, olśniewających dziewiczą bielą… ale odgrodzonych od publiczności kordonem barierek i ochroniarzy w białych rękawiczkach.

Cudownie byłoby utrzymać nasze kolekcje w należytej kondycji nie tracąc jednak kontaktu z publicznością.

Monika Szewczyk