Strona główna/Listy z cytadeli

Listy z cytadeli

Literatura białoruska czasem przypomina miasto w oblężeniu trwającym tak długo, że mieszkańcy nie pamiętają już, że może być inaczej. Życie w mieście się toczy, bo ziemia w nim jest niezwykła – źródła, kopaliny, rzeki miodem i mlekiem płynące i temu podobne. Oczywiście są pewne minusy oblężenia: ktoś musi gotować smołę, ktoś organizować negocjacje; zbyt mało nowych twarzy, dlatego każde niemowlę wywołuje dużo radości, na każdym pogrzebie zaś głośno lamentują, rozdzielając nieboszczyka na smaczne kawałki i upominki. Po świeże powietrze mieszkańcy miasta wybierają się przez tajemne pułapki oraz podziemne  kanały poza granice miasta, natomiast wracają z najrozmaitszą kontrabandą. Co dziesięć lat organizowane jest Święto Kruków – każdego ptaka uczą wydziobywać jedno oko adresatowi, przywiązują wiadomość: „Jeszcze tutaj jesteśmy”, ale, jak wiadomo, od czasów Noego – kruki nigdy nie wracają. W pozostałym czasie wykorzystujemy gołębie – zaraz złapię potulną szarą gołębicę, niech przyniesie listy z samej cytadeli, z tego gniazda potwornych nacjonalistów, rozsadnika demokratycznej zarazy, wszawego ośrodka starożytnej cywilizacji krywickiej.

W ciągu sezonu literackiego 2010–2011 po białorusku ukazało się wiele ciekawych tekstów. Na tyle dużo, że nie podejmuję się sporządzenia jakiegokolwiek pełnego przeglądu, lecz według własnego uznania odkroję najsmaczniejsze kąski, dodam szczyptę krytycyzmu i – smacznego!

Prozą

Zwierzę futerkowe, beletrystyka, czyli lektury zajmujące, dotychczas nie cieszyły się na naszych terenach pożądaną popularnością (dominowała twórczość narodowa i rozwiązywanie kwestii społeczno-politycznych), z tego powodu, tym samym, u nas można przeklinać i straszyć dzieci.  Niemniej jednak zwierzę się aklimatyzowało – musiało wyhodować płetwy, kilka ogonów oraz takich czy owakich gadżetów – ostatnio można go zobaczyć coraz częściej.

Na przykład opowieść – kinowa farsa Teoryja zmowy (Teoria spiskowa) Uładzisława Achromienki ma ciało opowieści przygodowej, zaszczepione odrodzeniem, jak u nas się zdarza po Karatkiewiczu (jednak są to szczepienia nowej sarkastycznej generacji), nogi amerykańskiej powieści akcji, skrzydła mistycznego thrillera, jasną realistyczną głowę oraz dobre magiczno-realistyczne serce. Bohaterem jest poeta z nurtu odrodzenia narodowego, który trafia do zapadłej prowincji, gdzie wszystko jest jak zawsze: oficerowie z moskiewskiej bazy wojskowej burzą kościół i budują melinę, miejscowy przewodniczący willę, za pieniądze podatników, hoduje prosię, dwójka staruszków wychowuje dzieciątko-anioła, czart w promocyjnych cenach wykupuje dusze i nikt nie może odnaleźć superbroni, aby obronić kulturę przed bydłem. Tak samo jak słynny utwór Janki, albo Astatni najezd na Litwie (Jankes, czyli ostatni zajazd na Litwie), napisany przez U. Achromienkę razem z M. Klimkowiczem. Teoria spiskowa aż trzeszczy od intertekstu i gagów, co oczywiście daje satysfakcję czytelnikowi i nie daje jej tłumaczom – och, namęczą się z nuncjuszem Franciszkiem Gastellą, który na rozkaz papieża Klemensa VII drażni staroświecką Litwę…

Paradoksalnie w jednym szeregu z burleską Achromienki usytuowała się mroczna Pjauka (Pijawka) Juryja Stankiewicza – jeśli przeczytać je po kolei, widać, jak różni autorzy dotykają i równolegle rozwiązują nasze wspólne problemy, na przykład: co robić z przybyszami z kosmosu, jak dobro powinno wyhodować zęby i bronić swego. Gdyby jeszcze Pijawka miała redaktora i korektora, to można by było ją przeczytać jednym tchem, przecież są przygody z nieboszczykami, poltergeist, miłość, pościg oraz inne składniki dobrej akcji. Ale jeśli już są, proszę się przyzwyczaić do przedzierania się przez gąszcz słowny – w wywróżonej przez pisarza przyszłości ludzie wyedukowani znikną (nawiasem mówiąc, Tatiana Tołstaja, tworząc postapokaliptyczny świat powieści Kyś, wykorzystała soczysty język intertekstualny, jednak nasz rozwój przyszłości jest straszniejszy, bardziej szorstki i niestety bardziej realny).

Coś podobnego do transmogu Stankiewicza spotykamy u Siarhieja Kalędy – w tekstach, które produkuje z godną pozazdroszczenia prędkością (Pomnik atruczanym ludziamPomnik zatrutym ludziom, 2009; Kazki: historii (nie) pra nasBajki: historie (nie) o nas, 2010; Irżawy pakoj z biełymi szpaleramniZardzewiały pokój z białymi tapetami, 2011). Stylistyczna niedbałość staje się stylem: taki sobie niezgrabny szarm w stylu Westwood, miły, dopóki utrzymuje się na granicy dobrego smaku. Zresztą babcia-punk nieźle zarobiła na owym balansowaniu… Jeśli u nas niebawem pojawi się pisarz, którego imię trafi pod strzechy, tak że książki pod tą marką przekonają do siebie świat – niech to będzie Siarhiej Kalęda.

Książka Artura Klinawa Szałom (Hełm) obiecała nauczyć czytelnika zarabiania dwadzieścia tysięcy euro miesięcznie i gdybym czytała uważniej, pisałabym to teraz z jakichś Malediwów. Ale nie da się czytać tego utworu wolno, słowo po słowie, co miłośnikom literatury grzeje duszę bardziej niż uzdrowiska ogrzewają ciało. Zachwyca tu raczej nie egzotyka podróży (chociaż dygresje o burżuazyjnym środowisku malarskim i obywatelskim mają, powiedzmy sobie, wartość poznawczą), lecz to, że każdy z nas ma własną idée fixe – jak główny bohater ze swoim kajzerowskim hełmem. Zdrowy rozsądek oraz instynkt samozachowawczy nie pozwalają nam na doprowadzenie własnej idei do absolutu, natomiast głównemu bohaterowi Hełmu to się udaje, z przewidywalnym skutkiem, czyli znalezieniem się poza społeczeństwem (dosłownie – pod mostem), bardziej niż w połowie drogi do wariactwa – oraz do Boga.

Opowieść Sutarenni Romula (Piwnice Romulusa) Ludmiły Rubleuskiej wygląda na dobrze skonstruowaną: postacie doskonale funkcjonują, szczegóły są dobrze dobrane – nawet trudno od razu zauważyć, że ten przedstawiciel fauny beletrystycznej ma różne części składowe: jest i opowieść przygodowa, trochę z opowieści historycznej i miłosnej, odrobina postmodernistycznej (auto)ironii, szczególnie jeśli chodzi o środowisko literackie. Główny bohater to nareszcie główna bohaterka, która wyrywa się ze wstrętnej pracy papierkowej, aby badać tajemnice przekleństwa rodowego, wdrapywać się do ciemnych jaskiń, znaleźć siebie i stracić miłość pod ruinami zapomnianej świątyni. Gdyby tę powieść wydać w miękkiej okładce w masowym nakładzie – ludzie w pociągach podmiejskich mogliby się zaczytywać i niepostrzeżenie uczyć  naszej historii. Ale z książkami w języku białoruskim taki chwyt nie przejdzie, więc jest to niestety już trzeci duży utwór Ludmiły Rubleuskiej, który ukazuje się wyłącznie w czasopiśmie.

Feminizacja literatury dokonuje się u nas pomalutku – mało, mało mamy na razie zmywarek w mieszkaniach. Prowadzone są już jednak dyskusje o tym, czym jest „literatura kobieca”. Generalnie wszyscy się zgadzają z tym, że literatura może być dobra i zła niezależnie od płci autora, ale nie śpią po nocach z powodu utworu napisanego: 1) przez kobiety; 2) dla kobiet; 3) na podstawie specyficznych doświadczeń kobiecych. W ostatniej kwestii z Maughamem, Flaubertem i Alhierdem Bacharewiczem (mam na myśli opowieść Saroka na szybienicy – Sroka na szubienicy) spiera się Halina Bahdanawa i jej książka Sakramenta (Sacramento). Pisanie jest grząskie, całe pofałdowane, a przez to (na mój dziwaczny gust) bardziej zachwycające niż najbrutalniejsza akcja. Dotychczas kobieta nie zanotowała swoich badań nad męską naturą, dorównując Pani Bovary, jeśli chodzi o – nazwijmy to – głębię wnikania w istotę innej płci, a nawet gdyby ktoś się wygadał, może to być najwyżej Halina Bahdanawa, i to raczej z prostoty serca. Zresztą można spodziewać się ciekawostek i od takich osób jak Natalka Babina (jej opowieść przygodowa, psychologiczna, historyczna – długo można by było jeszcze wyliczać – Miasto ryb[1] została niedawno wznowiona, co w naszym wąskim kręgu czytelniczym jest tożsame z Nagrodą Bookera), Alena Brawa, Wolha Kurtanicz, Natałka Charytaniuk, Ewa Wieżnawiec, Aksana Bialepkina, Juhasia Kalada oraz innych obiecujących prozaików-kobiet, które jednak najczęściej pomijają milczeniem dyskusyjne batalie, czy to z powodu dojrzewania nowych tekstów, czy wynalezienia innego sposobu walki o swoje miejsce.

Pozwolę sobie na zwrócenie uwagi w naszym gąszczu – ileż to książek zapowiada co miesiąc „Litaraturnaja Biełaruś” – na jeszcze dwa zwierzęta, które umieją zachwycić i utrzymać czytelnika: uważajcie na utwór Małaja medycznaja encyklapedyja Bacharewicza (Mała encyklopedia medyczna Bacharewicza – zbiór esejów Alhierda Bacharewicza, w którym chętni mogą poszukać metaopowieści i – prawie znaleźć) oraz na esej-rekonstrukcję Wolhi Babkowej …I cudy, i strachi (…I cuda, i lęki – życie codzienne, obyczaje i stosunki Białorusinów za czasów Wielkiego Księstwa Litewskiego).

Ciekawym zjawiskiem jest zniknięcie książek: niby została wydana Miaża (Granica) Andreja Fiedarenki, a w księgarniach już jej nie ma… Książki wydawane są w małym nakładzie, nie wszystkie księgarnie mają pozycje wszystkich wydawców, ceny z powodu inflacji nie rosną, lecz skaczą, więc miłośnik białoruskiej literatury powinien chwytać w księgarni wszystkie nowości, ciągnąć do norki i już tam się zastanawiać: czy złapał wartościowe zwierzę, czy znowu szanowni wydawcy podsunęli mu jakąś fałszywkę. Jest także inna możliwość: nic nie kupować, czekając, aż książka pojawi się na stronie http://kamunikat.org/ i przyzwyczaić się do czytania w wersji elektronicznej.

Wierszem

Jeśli poezja jest Cudem, składającym się z gołych kości, i zaspokaja człowieka (Kołas), to w ostatnim czasie musieliśmy się nieźle nasycić. Ach, można było wydać w ciągu roku samą Animę Ryhora Baradulina i odpuścić, lecz ukazało się jeszcze sporo ciekawostek.

Na przykład Pawarot na mora (Zakręt nad morze) Ihara Kulikowa, debiut, o którym dobrze powiedział Michaś Bajaryn: „Zakręt do języka”. Główny bohater książki, jak mi się wydaje, nie jest do końca człowiekiem – być może jest protoczłowiekiem, istotą w poszukiwaniach swojego jestestwa i słowa, które potrafi określić (ukształtować) Wszechświat. Jednak określać i kształtować trzeba coś, co zostało już ukształtowane, i z tego rupiecia trzeba się wydostać – wyrwać ze zwykłej metaforyki, rytmów, okoliczności, słów, znaleźć niebywałe, zobaczyć niewidzialne. W jednym ze starożytnych mitów ryba rodzi człowieka, człowiek ją rozrywa i rozdziela na niebo i ziemię, tworząc tym samym przestrzeń dla ludzkiego istnienia. Proponuje więc się okopać nad brzegiem Kulikowego Morza i poczekać.

Сум, багове, дарэшты ссушэце забытым ісловам!

Скрухі струхлелай зьнішчатар няхай распачнецца ўва мне.

Поўнюся моваю мёртвай, каб выказаць сьвет у Нанова –

ўсякай аблогі араты, што радасьці скібу скране[2].

Kolejny wybitny debiut to Nie upau żołud (Nie spadł żołądź) Antona Franciszka Bryla. Po tłumaczu Beowulfa można było się spodziewać wszelkiej egzotyki, w tym przeładowania i całkowitego niezrozumienia przez zwykłych śmiertelników, jednak ukazała się nadzwyczaj harmonijna publikacja. Ta poezja proponuje przypomnienie sobie staroangielskich (irlandzkich, walijskich) bajek ludowych, neoteryków, wagantów, kronikarstwa Wielkiego Księstwa Litewskiego, teorii budowy wiersza i mnóstwa innych rzeczy – dziękuję autorowi za taki awans naszej erudycji oraz za komentarze na końcu książki. Zresztą przyjemność z lektury można uzyskać, nawet mając wiatr w głowie i będąc niebieskim ptaszkiem: twórczość mitologiczna (i rozmyślenia czarownika, napełniającego widmami pusty pokój) jest nam przekazywana w postaci bajki, ballady czy wręcz dziecięcej wyliczanki, jak gdyby pigułka w kolorowej smacznej powłoce.

Шыю выгнуўшы ў дугу,

Скажа мне смуга: а ну,

Не дражні, малы, смугу,

Бо вазьму ды праглыну.

Я скажу смузе: ага,

Праглыні мяне, смуга[3].

Książka Dzwiery, zamknionyja na kluczy (Drzwi, zamknięte na klucze) Witala Ryżkowa, znanego ze zwycięstw w slamach, tłumaczeń ukraińskich i amerykańskich uczestników slamów oraz organizacji internetowego projektu wideo Czorna-biełyja wierszy (Czarno-białe wiersze), to jeszcze jedna bardzo dobra pierwsza książka poety. Kiedyś była identyczna seria wydawnicza – mam właśnie wydany w jej ramach tom Alesia Razanaua: rok 1970, w wierszu „ciągnikowym”, jak się należy, mamy Lenina. Położysz sobie dwóch synów pierworodnych różnych epok i stwierdzisz: wszystko się zmieniło – layouty są lepsze, ale nakład się zmniejszył, Lenina obrzucono jajami i przekształcono w przedmiot sztuki soc-, pop- i nie wiadomo jeszcze, jakiego -artu, duże litery wysłano na emeryturę, znaki przestankowe są na zasadach freelance’u, rym przerzedzono i porozrzucano po wersach, aby lepiej sobie rósł, zaczęto mówić więcej, przekazując mniej, człowiek się poczuł mały i zagubiony w tym do końca fragmentaryzowanym świecie… Ale coś pozostało: talent przebija się i przez Lenina (proszę teraz zobaczyć, kim się stał A. Razanau – na jego temat pisane są rozprawy doktorskie!), i przez uczestnika slamów, najpierw przysłuchuje się do swoich czasów i się nim nasyca („Я жыву каля скрыжавання трамвайных шляхоў – усё, што пішу, // нагадвае толькі трамвайны шум”[4]), następnie zaś zrzuca czasową łuskę, szukając własnej specyficznej formy:

[…] а потым, покуль срэбны відэлец ляціць на падлогу,

альбо жменя зямлі з далоні ляціць на чыюсь труну,

час, як кот, скруціўшыся ў кола, падоўгу

вядзе на сцяне пакоя курну[5].

Uwaga, osoby z kiepskim wzrokiem! Książka Witala Ryżkowa okładką przypomina Niesymetrycznyja sny (Niesymetryczne sny) Andreja Chadanowicza, więc jeśli tak jak ja macie zwyczaj do wałęsania się po księgarniach bez okularów, możecie kupić byka zamiast indyka. Jeśli zdarzyła się wam taka przygoda – proszę się nie martwić – Cud i tak się zdarzy i zgasi duchowe pragnienie. Co więcej, będzie to prawdziwe święto lub – jeśli mówić o poezji za pomocą terminów z książki kucharskiej – uczta, oparta na kośćcu literackim różnych epok, przyprawione ironią o najróżniejszych odcieniach, co nie ukrywa jednak gorzkawego posmaku smutku (chciałam napisać „światowej tęsknoty”, ależ gdzie tam – postmoderniści wyśmieją). Otrzymamy nie pajdę chleba, lecz przysmak, wyrafinowany deser:

Драўляны дзядок ганяў мухабойкай кабету-інсэкту

на радасьць дзядам і бабулям у маргінальнай крытыцы…

А я глядзеў, як аднафамілец прахезанага праспэкту

піў і дыхаў начным матылям на халодныя крылцы[6].

Sparing Chadanowicz–Ryżkow (mam na myśli ukazanie się książek tego samego formatu serii książka + audio) wydaje się bardzo udany – bliźnięta we wszystkich bajkach mają szczególną moc, dlatego czynią to, na co jedna osoba, niechby i bohater, nie ma siły. Właśnie te książki może nie założą wiecznego miasta, ale wzruszą czytelnika-słuchacza, udowodniając, że poezja może być nie tylko w postaci gratulacyjnego tetrastychu na pocztówce i w ogóle, że „po białorusku da się” fajnie, modnie, do przodu i czego tam jeszcze ludzie sobie życzą.

A gdyby ta seria miała ciąg dalszy – trzej bohaterowie to także dobra figura, czterej bohaterowie jak cztery wiatry, dwanaście dla koła zodiaku, 360 dla pełni księżyca…

Chociaż takie książki jak Wopleski dałanioju adnoju (Klaskanie jedną ręką) Alesia Razanaua (2010) nie mieszczą się w wymienionym formacie – punkciry[7] potrzebują nie słuchacza, lecz raczej współtwórcę, i nie megafonu czy mikrofonu, lecz górskich szczytów i ciszy, gdzie słowa i znaczenia mogłyby się do siebie przymierzać.

Inne

W ogóle czas był niezły: dramaturgia u nas prawie wcale się nie ukazuje – mimo to ukazały się sztuki teatralne, Siostry Psichei (Siostry Psyche) Siarhieja Kawalowa. Dla mnie prawdziwym prezentem stało się ponowne wydanie książki Nasza strawa (Nasza potrawa) oraz ukazanie się książki kucharskiej Moc smaku. Być może nie są to teksty literackie, jednak za ich pomocą nawet gospodyni domowa poczuje się artystką, przy czym białoruską. Urozmaicił życie Miesiąc Literatury Polskiej oraz Tydzień Literatury Niemieckiej, literackie poranki dla dzieci, festiwale, konkursy, wystawy – wspólne stoisko niezależnych wydawców na targach „Książki Białorusi 2011” stało się prawdziwym przedarciem się do czytelnika tego wszystkiego, o czym mówiłam powyżej. Aby zrozumieć cały paradoks naszej sytuacji, trzeba było zobaczyć ten kawałeczek przestrzeni targów prawie pod schodami, na którego wynajem zrzuciło się kilkunastu prywatnych wydawców. W tle wielkich i pełnych patosu targów książki wrzało życie literackie, osiągając na kilku metrach niebezpieczne stężenie.

Co będzie teraz, gdy kryzys zmusza ludzi do wyboru nie pomiędzy białoruską a rosyjską książką, lecz pomiędzy książką a chlebem? Nasza literatura wielokrotnie znajdowała się na granicy przetrwania, lecz mimo to przetrwała.

Jeszcze tutaj jesteśmy.

Marharyta Alaszkiewicz

Tłumaczenie z białoruskiego – Maryja Łucewicz-Napałkow


.

[1] Miasto ryb Natalki Babiny ukazało się po polsku w 2010 roku nakładem wydawnictwa „Rebis” w tłumaczeniu Małgorzaty Buchalik (uwaga tłumacza).

[2] Smutek, bogowie, do resztek wysuszcie zapomnianym słowem!

Niech we mnie się rozpocznie zniszczenie zmurszałej rozpaczy.

Jestem przepełniony martwym językiem, aby wypowiedzieć świat na nowo

Oracz wszelkiego oblężenia, dotykający kromki radości (tłumaczenie dosłowne – uwaga tłumacza).

[3] Wyginając szyję łukiem,

Powie do mnie mgła: hej, Ty,

Nie drażnijże lepiej mgły,

No bo wezmę Cię i połknę.

Powiem do mgły: ha-ha-ha,

Połknij mnie, kochana mgła.

[4] Mieszkam przy skrzyżowaniu torów tramwajowych – wszystko, co piszę, // przypomina tylko hałas tramwajów.

[5] […] a potem, póki srebrny widelec leci na podłogę,

albo garść ziemi na czyjąś trumnę spada,

czas, jak kot, skręci się w koło, długo

prowadzi na ścianie pokoju zapalę

[6] Drewniany dziadek ganiał muchołapką kobietę-insekta,

na radość dziadom i babciom w marginalnej krytyce…

A ja patrzyłem, jak osoba o tym samym nazwisku co nazwa prospektu

piłem i dmuchałem nocnym motylom na zimne skrzydełka.

[7] Punkcir (biał., dosłownie: linia przerwana, linia kropkowana) – jest to szczególny rodzaj wierszy, wymyślony i uprawiany przez Alesia Razanaua (uwaga tłumacza).