LUBLINIANA. W przededniu apokalipsy
Łukasz Janicki
W przededniu apokalipsy, czyli zamach, neurastenia i najazd szklarek (odc. 1)
W lubelskiej prasie pierwsze wiadomości o incydencie w Sarajewie pojawiły się niemal natychmiast. „Dziś w południe maturzyści Trinci i Grabowa wystrzałami z brauninga dokonali zamachu na życie następcy tronu austriackiego, arcyksięcia Franciszka Ferdynanda i jego żonę. Oboje zabici. Sprawcy zamachu aresztowani. Uczeń gimnazjum dał dwa strzały z rewolweru do arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, następcy tronu austriackiego i jego żony. Arcyksięstwo oboje zostali ranni śmiertelnie i wkrótce zakończyli życie” – donosiła „Ziemia Lubelska” w nadzwyczajnym dodatku opublikowanym w niedzielny wieczór 28 czerwca 1914 r., błędnie podając nazwiska sprawców („Trinci i Grabowa” to zapewne „Princip z Grachowa” albo zniekształcone nazwisko innego z zamachowców – Trifki Grabeža).
Z artykułów drukowanych w kolejnych dniach można było poznać dokładniejszy przebieg wypadków, choć – jak zwykle bywa w podobnych sytuacjach – relacje zawierały sporo błędów i mocno się różniły. W kolejnym dodatku specjalnym, wydanym w poniedziałkowy poranek 29 czerwca, informowano:
„W czasie przejazdu arcyksięcia następcy tronu wraz z żoną do ratusza na uroczyste przyjęcie do automobilu arcyksięcia rzucono bombę, którą arcyksiążę odrzucił uderzeniem dłoni. Odrzucona bomba wybuchła za automobilem, raniąc dwie osoby świty jadące z tyłu oraz sześć osób spośród publiczności. Po pierwszym nieudanym zamachu publiczność urządziła arcyksięciu Franciszkowi Ferdynandowi i jego żonie, księżnej Hohenberg, gromką owację. Podczas przyjęcia w ratuszu arcyksięstwo okazywali nieco wzruszenia, ale byli w nastroju radosnym. Po ukończeniu przyjęcia […], gdy następca tronu wraz z małżonką powracali automobilem, uczeń 8-ej klasy gimnazjum, Princip z Grachowa, dał dwa strzały z brauninga. Jednym ranił arcyksięcia w twarz, drugim arcyksiężnę w żołądek. Rannych arcyksięstwa przeniesiono do konaku, gdzie wkrótce oboje zmarli”.
Nieco inny opis wydarzeń redaktorzy „Ziemi Lubelskiej” zamieścili kilka akapitów niżej:
„Arcyksiążę po przyjęciu w ratuszu udał się do szpitala garnizonowego dla odwiedzenia oficera ranionego wybuchem bomby podczas pierwszego zamachu. Drugi zamach dokonany został w drodze powrotnej w kierunku muzeum na wąskiej uliczce Franciszka Józefa. Zbrodniarz dał dwa wystrzały. Pierwszym wystrzałem ranił księżnę Hohenberg w okolicę podbrzuszną; księżna natychmiast straciła przytomność. Drugim wystrzałem zabójca przestrzelił arcyksięciu arterię szyi, śmierć nastąpiła prawie natychmiast. Zamach dokonany był z szybkością pioruna. Wiele osób stojących w pobliżu nie słyszało nawet wystrzałów”.
Te zdawkowe „newsy” wkrótce zostały rozwinięte dzięki sensacyjnym doniesieniom „z pierwszej ręki”. W przypadku pierwszego, nieudanego zamachu informatorem był bohaterski fryzjer Marroci:
„Stojąc przy dawnej filii banku związkowego, ujrzałem policmajstra, jadącego w samochodzie, a za nim w drugim pojeździe zdążał burmistrz. Po krótkiej przerwie ukazał się trzeci samochód, wiozący arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, jego małżonkę i zarządzającego krajem inspektora armii Potiorka. Nagle widzę, że jakiś młodzieniec, który dotychczas stał przy moście, zbliża się do pojazdów, rzuca jakiś przedmiot w stronę samochodu książęcego i spełniwszy to, oddala się krokiem spokojnym. Pocisk, z którego wydobywało się pasemko dymu, odbił się o skrzydło samochodu i upadł koło samochodu następnego. W tej samej chwili rozległ się straszny huk. Rzuciłem się w kierunku odchodzącego młodzieńca, ten jednak widocznie zauważył ruch, gdyż przesadził murowane ogrodzenie mostu i skoczył na bruk ulicy. Uczyniłem to samo, ale przedtem zatrzymałem rękę detektywa, który, znalazłszy się obok mnie, skierował rewolwer w stronę uciekającego.
– Nie strzelaj! – zawołałem. – Musimy go wziąć żywcem.
Za chwilę obaj z detektywem byliśmy na dole. Oczywiście, wszystko to trwało mgnienie oka. Niebawem dopędziliśmy sprawcę zamachu; pamiętając, iż może mieć przy sobie rewolwer, staraliśmy się schwycić go za ręce. Zamiar ten spełniliśmy pomyślnie. Przestępca nie stawiał nam oporu i miał puste ręce”.
Równie ciekawie prezentowała się historia drugiego zamachu opowiedziana przez „pewną damę”:
„Zajęłam w towarzystwie swojej przyjaciółki stanowisko opodal sklepu Schillera na ulicy Franciszka Józefa, już po pierwszym zamachu. Niebawem zbliżyli się do nas trzej chłopcy. Jeden z nich miał na głowie biały kapelusz filcowy, drugi był w czarnym tzw. «melonie», trzeci zaś, o ile sobie dobrze przypominam, lekki filcowy z wąską krepą. Na ich odzieży zniszczonej zauważyłam serbskie kokardy trójbarwne. Wkrótce podeszły do chłopców dwie młodziutkie dziewczyny i zamieniły z nimi kilka zdań. Następnie dziewczęta, które, zarówno jak owych młodzieńców, widziałyśmy po raz pierwszy w życiu, przechodząc, schwyciły nas za ręce, szepcąc:
– Idźcie do domu! Idźcie do domu! Ci trzej wyglądają podejrzanie. Moja przyjaciółka, zaniepokojona tym ostrzeżeniem, oddaliła się; co do mnie, pozostałam z dziewczętami. Zaraz potem spostrzegłam, że jeden z młodzieńców – ten w «melonie», jak się później okazało, Princip, nieustannie trzymał rękę w kieszeni. Rzekłam więc po chorwacku do jednej z moich towarzyszek:
– Tego człowieka należałoby wskazać policji.
Gdy to mówiłam, przejeżdżały samochody, wiozące naczelnika policji i burmistrza. Trzej młodzieńcy najwidoczniej usłyszeli moją uwagę, jeden z nich bowiem, Princip, przesunąwszy się prędko koło policjanta, pobiegł na drugą stronę ulicy. W tym samym momencie nadjechał samochód książęcy i zaraz rozległy się dwa wystrzały. Samochód arcyksięcia jechał blisko chodnika, na którym stał zabójca. Garstka widzów, zgromadzonych w miejscu tym niezbyt licznie, rzuciła się w stronę Principa, chcąc go schwytać.
Ale przestępca zdążył wystrzelić jeszcze po raz trzeci i właśnie ten trzeci strzał ugodził księżnę. Po pierwszym strzale, gdy arcyksiążę był, jak się zdaje, raniony w szyję, księżna objęła go ramieniem i, zadziwiająco przytomna, posyłała publiczności drugą ręką ukłony. Po trzecim strzale na zabójcę rzucili się ze wszystkich stron oficerowie, policjanci, żandarmi oraz publiczność i obezwładnili go”.
Miłośnicy nieco makabrycznych szczegółów mieli natomiast okazję delektować się następującą relacją:
„Arcyksiążę trafiony kulą nie umarł zaraz i podczas szalonej jazdy automobilem do konaku otworzył kilka razy oczy. Natomiast księżna Hohenberg skonała bezpośrednio po strzale. Kiedy arcyksięcia i małżonkę jego złożono w konaku na sofie, lekarze w tej chwili przystąpili do niesienia ratunku. U księżnej stwierdzono zaraz śmierć. Twarz jej była uśmiechnięta i zdaje się nie cierpiała przed śmiercią. Nie było też znać na zewnątrz plam krwi. Krwotok był wewnętrzny. Twarz arcyksięcia miała również wyraz niezmieniony. Kula, przebiwszy główną tętnicę szyjną, utkwiła w kręgosłupie. Lekarze starali się nieść pomoc mimo oznak zbliżającej się czy też już zaszłej śmierci. Przecięto kołnierz surduta wojskowego, a wówczas ukazała się na zewnątrz krew. Śmierć musiała już kilka minut wcześniej nastąpić. Od wydobycia kuli z rany, co zrazu projektowano, odstąpiono. Generał Potiorek, który znajdował się przy arcyksięciu, dostał szoku nerwowego i omdlał. Lekarze z trudem przywrócili go do przytomności. Baron Rumerskirch i pułkownik Bardol byli tak przejęci, że dostali ataku płaczu. Kula, która ugodziła księżnę przez boczną ścianę automobilu, przebiła gorset i utkwiła w okolicy lewego biodra, gdzie spowodowała krwotok. Księżna zmarła, nie wypowiedziawszy słowa”.
Najpełniejsze sprawozdanie z przebiegu wypadków można było przeczytać w numerze wydanym 10 lipca, a więc niecałe dwa tygodnie po zajściu:
„Wszystkie dotychczasowe opisy zamachu na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda i jego żonę były niedokładne, pochodziły bowiem od osób, które przypatrywały się z boku lub z daleka zamachowi albo też były niedokładnym powtórzeniem opowiadań osób z orszaku arcyksięcia. Opis urzędowy również nie był dokładny, ponieważ brakowało w nim szczegółów pozornie mało ważnych, ale uwypuklających przebieg zamachu.
Dopiero teraz «Neues Wiener Tagblatt» podaje autentyczny opis zamachu. Pochodzi on od naocznego świadka, który napisał to, co sprawdził i co znalazło potwierdzenie w zeznaniach osób należących do orszaku książęcego, więc wszystkie szczegóły tego opisu nie tylko są dokładne, ale także i autentyczne. […]usłyszano nasamprzód słabą detonację, przypominającą wystrzał z karabinu, zaraz potem atoli rozległ się huk, głośny, równy hukowi strzału armatniego. Pierwszą detonację przypisano zapaleniu się kapsli bomby. Kapsla ta zadrasnęła lekko w szyję księżnę Hohenberg. Bomba, którą rzucono na automobil następcy tronu, padła, według własnych słów arcyksięcia, na spuszczoną budę automobilu, a stamtąd na lewą stronę ulicy, gdzie eksplodowała przy tylnych kołach trzeciego automobilu, jadącego bezpośrednio za automobilem arcyksięcia. W tym automobilu obok szofera siedział hrabia Aleksander Boos-Waldeck, a z tyłu siedzieli hrabina Lanjus, wielki ochmistrz dworu arcyksięcia, baron Rumerskirch i podpułkownik von Merizzi. Ten automobil został bardzo silnie uszkodzony. Podpułkownik Merizzi odniósł ciężką ranę w tył głowy; rana ta krwawiła bardzo mocno. Hr. Boos-Waldeck odniósł lekkie rany na całym ciele.
W czwartym automobilu, którym kierował porucznik rezerwy Egger, siedział pułkownik dr. Bardolff, radca rządowy dr Fischer i major Höger. Wybuch uszkodził w tym automobilu szybę przed szoferem i poszarpał czapkę por. Eggera.
Po drugiej, ciężkiej detonacji, arcyksiążę kazał zatrzymać automobil i polecił hr. Harrachowi dowiedzieć się, co się właściwie stało. W tej chwili nadjechał czwarty automobil, w którym siedział radca rządowy dr. Fischer. Arcyksiążę polecił mu zaopiekować się rannym podpułkownikiem von Merizzi. Zawieziono go do lekarza, a następnie do szpitala, które to zarządzenie, po otrzymaniu raportu, arcyksiążę zaakceptował.
Następnie pasażerowie uszkodzonego automobilu: hr. Boos-Waldeck, hr. Lanjus i baron Rumerskirch przesiedli się do automobilu podporucznika rezerwy Greina, a potem cały orszak ruszył dalej i bez przeszkody dojechał szybko do ratusza. Podczas tej przerwy i dalszej jazdy udało się, jak wiadomo, zaaresztować sprawcę pierwszego zamachu na drugim brzegu rzeki Miljacka.
W ratuszu wszystko odbyło się według programu. Księżna udała się na pierwsze piętro celem przyjęcia delegacji Turczynek. Następca tronu został na dole. Mówił o zamachu i pytał się między innymi, czy należy dalej prowadzić przejażdżkę albo nie. Przy tym zapytał, i to w tonie niemal żartobliwym, czy owo rzucanie bomb będzie się odbywało i nadal w takim samym porządku.
W ratuszu przedstawiono następcy tronu, że powinien albo powracać do konaku, albo – celem ukarania do pewnego stopnia miasta – pojechać do muzeum, omijając główne ulice. Następca tronu oświadczył jednak, że przede wszystkim bezwarunkowo chce odwiedzić podpułkownika Merizzi w szpitalu garnizonowym, a dopiero potem pojechać do muzeum.
W orszaku następcy tronu poruszono pytanie, czy można dostać się do szpitala, nie przejeżdżając przez miasto. Na to dano odpowiedź potwierdzającą, ponieważ istotnie można się dostać do szpitala bulwarem Appela. Tę więc drogę wybrano.
Księżna, która według pierwszej dyspozycji miała wprost z ratusza pojechać do konaku, poparła męża, aby mogła wziąć udział w jego dalszej jeździe. Arcyksiążę natychmiast zgodził się na tę prośbę. Automobile ruszyły w porządku poprzednim: automobil komisarza rządowego i burmistrza, potem automobil arcyksięstwa, następnie automobil podporucznika Greina z baronem Rumerskirch, hr. Lanjus i hr. Boos-Waldeck, na końcu automobil z pułkownikiem dr. Bardolffem, majorem Högerem i porucznikiem Eggerem jako szoferem.
Wbrew dyspozycji jadący przodem burmistrz z komisarzem rządowym pojechali ulicą Franciszka Józefa. Automobil następcy tronu, w którym prócz szofera znajdował się zbrojmistrz polny Potiorek i hr. Harrach (ten ostatni stał na stopniu z lewej strony od następcy tronu), pospieszył za pierwszym automobilem i również wyjechał z bulwaru Appela w ulicę Franciszka Józefa. W tej chwili z prawej strony w szybkich po sobie odstępach padły trzy strzały rewolwerowe, z których jeden trafił księżnę z prawej strony w pachwinę, a drugi arcyksięcia w szyję. […]
Pisano także oczywiście o zamachowcach, od samego początku podkreślając ich związki z Serbią:
„Drukarz Kabronowicz, liczący 21 lat, który dokonał pierwszego nieudanego zamachu przez rzucenie bomby, oświadczył, że bombę dostał od nieznanych mu anarchistów białogrodzkich”.
„Kabronowicz po ciśnięciu bomby rzucił się do rzeki, zamierzając tą drogą uciec. Za uciekającym puścili się w pogoń policjanci i publiczność, którym udało się zbrodniarza ująć i wyciągnąć z wody”.
„Morderca arcyksięcia, Gawryło Princip, liczy 19 lat, urodził się w Grachowie, kształcił się w Białogrodzie. Podczas badania zeznał, że ze względów nacjonalistycznych od dawna zamierzał zamordować jaką bądź wysoko stojącą osobistość. Ujrzawszy w automobilu małżonkę arcyksięcia sekundę zawahał się, ale natychmiast uspokoił się i szybko dał dwa strzały. Upiera się przy twierdzeniu, że wspólników nie miał”.
„Stwierdzono z całą pewnością, że bomby Cabrinowicza systemu butelkowego wykonano w serbskich rządowych fabrykach pocisków wybuchowych i że niezawodnie pochodziły z Białogrodu oraz z arsenału serbskiego w Kragujewacu”.
W kolejnych dniach początkowo niesprecyzowane oskarżenia wysuwane pod adresem Serbii nabrały wyrazistości:
„Prokuratura sarajewska oświadcza, że śledztwo prowadzone w sprawie zamachu na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda wskazuje coraz wyraźniej na Serbię jako na źródło spisku. Cabrinowicz przyznał się, że zamach przygotowany był w Białogrodzie i że brały w nim żywy udział wpływowe sfery serbskie. W Białogrodzie mówiono zupełnie otwarcie, że arcyksiążę nie wyjedzie żywy z Bośni, gdyż jest wrogiem polityki wielkoserbskiej. Drugi sprawca zamachu, Princip, oświadczył podczas śledztwa, iż zapewniono go, że niezwłocznie po dokonaniu zamachu wojsko serbskie zajmie Bośnię i Hercegowinę. Mordercy przyznali się, że bomby otrzymali z serbskiego arsenału rządowego w Kragujewacu. Dotychczas na podstawie śledztwa aresztowano 12 osób mających ścisły związek z zamachem. Zamach był omówiony szczegółowo w Białogrodzie. Bomby, według zeznania Cabrinowicza, doręczył spiskowcom Serb Cikanowicz w Białogrodzie z dokładnymi wskazówkami. Dał on im także truciznę cjankali. Innych wspólników zamachu nie chce Cabrinowicz wymienić. Ale twierdzi, że jest ich jeszcze trzech”.
Odnotowując polityczne motywy sprawców, jednoznacznie potępiano ich czyn:
„Mordercy zachowują się w dalszym ciągu niezwykle cynicznie, nie okazują skruchy, przeciwnie, jakby się cieszyli ze swego kroku. Na większość pytań władz śledczych nie odpowiadają, nie przecząc jednak, że otrzymali bomby z Białogrodu”.
Jednocześnie – zgodnie z zasadą „o umarłych tylko dobrze” – podkreślając zalety Franciszka Ferdynanda i jego małżonki, niemal zupełnie zapominano o dość ponurym usposobieniu zamordowanego księcia, jego porywczości, a także o tym, że sam cesarz Franciszek Józef swego bratanka nie lubił, jego związek z nie dość wysoko urodzoną hrabiną Chotek uznawał za skandal i jak tylko mógł, uprzykrzał małżonkom życie. Odsuwając zatem w niepamięć wady następcy tronu, eksponowano i hiperbolizowano jego zalety:
„[…] Arcyksiążę posiadał wszystkie przymioty niezbędne przyszłemu władcy rozległego państwa. Energia jego była niezłomna, wola silna, znajomość spraw polityki zagranicznej i wewnętrznej doskonała. Brał udział w życiu państwa. Interesował się wszystkimi sprawami i zajmował się nie tylko losami armii, ale i całokształtem państwowych zagadnień politycznych, socjalnych, gospodarczych i naukowych. Nie znosił pochlebców i dworaków, lecz słuchał chętnie zdania tych, których obdarzał zaufaniem. Miał rękę szczęśliwą w doborze i wyborze ludzi. […] oceniał zawsze i wszystko spokojnie, rozważnie, trzeźwo. Był może raczej niedostępny, aniżeli otwarty, ale budził uczucia przywiązania w sercach tych, którzy poznali bliżej arcyksięcia w jego właściwym środowisku, to jest w domu, opodal ogniska domowego, przy boku małżonki i dzieci. Tam dopiero, w Konopischt czy w wiedeńskim Belwederze, ujawniały się najdobitniej zalety jego serca, jego umysłu. Zwykle lakoniczny, pozornie surowy, z głęboką bruzdą przecinającą czoło wysokie, rozpogadzał się i pozostając zawsze «grand seigneurem», umiał czarować rozmową, zasobami wiedzy, głębokim zamiłowaniem do sztuki, ukochaniem piękna i przyrody.
W przeciwstawieniu do rodzeństwa, Franciszek Ferdynand był dzieckiem statecznym, nad wiek rozwiniętym. Do nauki okazywał zamiłowanie i bystrość. W piętnastym roku życia mianowany porucznikiem pułku piechoty, przeszedł kolejno wszystkie szczeble hierarchii, aż do kreowanego wyłącznie dla niego stanowiska inspektora wspólnych sił zbrojnych. Służąc we wszystkich gatunkach broni, poznał arcyksiążę ducha i organizację armii, poznał także z naocznej obserwacji większość krajów koronnych, ich ludność, język i potrzeby. W roku 1892 odbył on podróż naokoło ziemi przez Suez, Aden, Indie, Cejlon, Jawę, Japonię do Ameryki i z powrotem. Muzeum wiedeńskie w nowym Burgu zawdzięcza tej podróży przepiękne okazy flory, fauny i sztuki Dalekiego Wschodu”.
A jak ukazana została po śmierci żona Franciszka Ferdynanda? „Arcyksiążę poślubił hr. Chotek z Chotkowa i Wojnina, córkę starego rodu szlacheckiego, który w Czechach odegrał rolę historyczną. Późniejsza ks. Hohenberg, której cesarz nadał ten tytuł (1900) z predykatem «Hochzeit» (1909), była odtąd najwierniejszą towarzyszką dni życia arcyksięcia. Książna Hohenberg, poświęcona wyłącznie wychowaniu dzieci, mężowi i sprawom domowym, nie brała nigdy udziału osobistego w polityce, w sprawach związanych z urzędowym stanowiskiem jej męża. Jej światem było ognisko domowe, edukacja dzieci, ogród, kwiaty, dobra książka. Kochała ten świat nad życie”.
Aż ciśnie się na usta, że bardziej aktywne życie politycznie było dla arcyksiężnej niemożliwe z powodów całkiem innych niż dobrowolne domatorstwo i rodzinne sentymenty… Już na dzień swego ślubu z Franciszkiem Ferdynandem Zofia Chotek musiała czekać bardzo długo z uwagi na niechęć Franciszka Józefa, by do królewskiej rodziny Habsburgów dołączyła niżej urodzona hrabina, dwórka arcyksiężnej Izabeli (choć podobno była osobą bardzo miłą, życzliwą, elegancką i wszystkie poniżenia znosiła z dużą godnością). Gdy do małżeństwa wreszcie doszło, władca Austro-Węgier wymógł, aby było ono morganatyczne. Arcyksiążę, decydując się poślubić swą ukochaną, musiał zrezygnować z wszelkich praw sukcesji dla przyszłych potomków zrodzonych z tego związku, Zofia zaś nigdy nie mogła się stać cesarzową. Nie mniej dotkliwe szykany spotykały księżnę Hohenberg, gdy chodziło o sprawy związane z dworskim ceremoniałem. Nie otwierano dla niej – jak dla osób wyżej urodzonych – podwójnych drzwi, lecz tylko ich połowę; zabraniano jej siadać na królewskich miejscach w operze czy teatrze; nie mogła być nawet gospodynią we własnym domu, jeśli uroczystość urządzana przez Franciszka Ferdynanda miała charakter oficjalny. Czy w takiej sytuacji nie lepiej było Zofii pozostawać możliwie daleko od „świata”? Ostatnie upokorzenie ze strony cesarza spotkało ją już po śmierci. Czytając poniższy fragment artykułu, zwróćmy uwagę, jak małostkowe postępowanie cesarza starano się za wszelką cenę usprawiedliwić wymogami etykiety – posunięto się nawet do tego, że zaczęto wychwalać Franciszka Józefa jako „znawcę psychologii mas”:
„Cesarz austriacki i król hiszpański w stosunkach poza dworem zachowują się z własnej woli w sposób bardzo demokratyczny. Ale w obrębie dworu i w ramach obrzędów dworskich podlegają przepisom, których żaden z śmiertelników współczesnych już nie rozumie.
I tak trumna arcyksięcia Franciszka Ferdynanda była złotą i stała o jeden stopień wyżej aniżeli srebrna trumna księżnej Hohenberg, jego małżonki morganatycznej. Ochmistrz naczelny dworu, książę Montenuovo otrzymał od cesarza Franciszka Józefa nie tylko podziękowanie, ale i świadectwo publiczne, iż wszystko to zrobił z wiedzą i zezwoleniem cesarza. Cesarz Franciszek Józef jest człowiekiem nadzwyczajnie rycerskim. Rzecz prosta, że uważał za stosowne zasłonić swoją powagą naczelnego ochmistrza dworu, który trzymał się ściśle ceremoniału dworskiego. Nie jest jego winą, że ten ceremoniał dworski istotnie nie odpowiada dzisiejszym pojęciom ludzkim. Ale nawet i cesarz Franciszek Józef I i członkowie dworu cesarskiego przełamali dobrowolnie pod wpływem serca i zrozumienia, co serce ludzkie w pewnych razach powinno zrobić bez względu na ceremoniał dworski, wszystkie te przepisy przestarzałe. A więc następca tronu arcyksiążę Karol Franciszek Józef przyjechał na dworzec południowy, aby wbrew przepisom ceremoniału dworskiego powitać zamordowanego stryja i stryjenkę morganatyczną. Razem z nim pojechały także i te arcyksiężniczki, które były blisko spokrewnione z Franciszkiem Ferdynandem.
Dalej, cesarz wbrew ceremoniałowi dworskiemu przyjął po pogrzebie dzieci księżnej Hohenberg, jakkolwiek były to dzieci pochodzące z małżeństwa morganatycznego. Cesarz zresztą nie ograniczył się na zwykłym przyjęciu dzieci. W manifeście, który wydał do ludów państwa austriackiego, podkreślał osobiste przymioty księżnej Hohenberg. Nazwał ją wielce odważną i wielkoduszną małżonką, która umiała wiernie wytrwać przy mężu w godzinach niebezpieczeństwa. Wspomniał też i o dzieciach, które potrzebują jeszcze opieki, ponieważ zaledwie wyrosły z lat najmłodszych, potępił sprawców zamachu, gdyż wspomniał, że te dzieci ręka zbrodnicza pozbawiła tego wszystkiego, co im było drogim na ziemi. Zwaliła na ich głowy niewinne ciężar nieszczęścia beznadziejnego.
Z właściwym sobie taktem i ogromem poczuciem psychologii mas cesarz Franciszek Józef z jednej strony wystawił świadectwo dobrego sprawowania naczelnemu ochmistrzowi dworu księciu Montenuovo, a z drugiej strony umiał w swojej deklaracji uchwycić bardzo dobrze wszystkie akcenty, które trafiają do serc ludzkich i godzą się nawet z przestarzałymi przepisami starodawnego ceremoniału Habsburgów”.
Kolejną kwestią związaną z sarajewskim zamachem, która znalazła dobitny wyraz na łamach lubelskiej prasy, był temat losów dzieci książęcej pary. Czując zapewne, że tragedia potrzebuje dopełnienia w osobistym melodramacie, redaktorzy „Ziemi Lubelskiej” postanowili przytoczyć fabularyzowaną opowieść, w której niewdzięczną rolę posłańca przynoszącego hiobowe wieści odegrała młodsza siostra księżnej Hohenberg:
„Gdy hrabina weszła do pokoju, dzieci, uradowane niespodziewanym jej zjawieniem się, wybiegły naprzeciw z okrzykiem powitania.
– Co ci jest, ciociu, czemu jesteś taka smutna? – spytała 13 letnia ks. Zofia, chwytając hrabinę za rękę.
– Dzieci – odpowiedziała hr. Chotek, z trudnością tamując łzy – dostałam właśnie telegram z Sarajewa; mama i tato są bardzo chorzy. Chodźmy do kościoła modlić się za rodziców.
Gwar i wesołe okrzyki dzieci zmilkły nagle; po chwili rozległ się cichy płacz.
– Chorzy?
Jedno przez drugie pytać zaczęło natarczywie, kiedy, z jakiego z powodu, dlaczego obydwoje? Hrabina, łkając, odparła, że nic nie wie bliższego, telegram bowiem jest zbyt lakoniczny, prawdopodobnie jednak w najkrótszym czasie przyjdą bliższe szczegóły.
Cała gromadka pośpieszyła za ciotką do kościoła, gdzie dzieci, padłszy na kolana, szeptać zaczęty pacierz za zdrowie rodziców.
Przybyli tymczasem do zamku najbliżsi krewni: ks. Hohenberg, hr. Schönburg, hr. Wuthenau-Hohentorum i złożyli radę familijną, w której brał nadto udział ks. D. Stanowsky. Jemu powierzono wyjawienie strasznej prawdy. Ukochany przez dzieci pedagog nakłonił je naprzód do spożycia wieczerzy i w rozmowie przy stole wspomniał, iż otrzymał drugi telegram z Sarajewa.
– Smutną przynoszę wam wieść, bo rodzicom jest gorzej.
Dzieci wstały od stołu i otoczyły księdza.
– Musimy przygotowani być na… najgorsze…
– Nie żyją, nieprawdaż, już nie żyją.., już rozumiem wszystko – krzyknęła księżniczka Zofia i wybuchła gwałtownym płaczem, a za nią dwaj młodsi bracia. Z sąsiedniego pokoju na krzyk dzieci pośpieszyli krewni i tulić zaczęli łkające sieroty. W tej chwili wszyscy mieli łzy w oczach; wielu starych zaufanych domowników między służbą szlochało głośno. W zamku tej nocy nikt nie spał; czuwano nad dziećmi, które zasnęły dopiero nad ranem”.
Na stronach „Ziemi Lubelskiej” nie zabrakło także fachowych komentarzy zawierających analizę przyczyn sarajewskiego incydentu oraz prognozę dalszego rozwoju wypadków.
„Zbrodnia miała być sygnałem do panserbskiego ruchu zbrojnego, tymczasem stała się sygnałem do tej dysolucji plemiennej i wyznaniowej, której pierwsze efekty już zanotowała prasa.
Był bowiem formalny pogrom ludu i mienia serbskiego w miastach bośniackich, dokonany przez Serbów muzułmanów i Chorwatów. Ci nie chcą nic mieć wspólnego z chimerą jakowejś «wielkiej Serbii», wykombinowaną przez szowinistów belgradzkich. Muzułmanom serbskim zgoła nie uśmiecha się panowanie Serbów prawosławnych. Oni przypuszczają, i nie bez pewnej racji, że byliby gnieceni i może zgnieceni. A Chorwaci? Z Serbami królestwa mają wprawdzie język wspólny, ale różnią się od nich wiarą i kulturą. Kulturą zachodnią. Jeżeli tedy Chorwaci i Słoweńcy marzą o jedności Serbskiej, to w każdym razie z tym warunkiem, iż to oni tej jedności, jako bardziej uspołecznieni i cywilizowani, nadawaliby ton. I słusznie. Serbowie obu królestw w porównaniu z Chorwatami i Słoweńcami są milionowym zespołem barbarzyńskiego chłopstwa.
Chorwaci ze Słoweńcami marzyli o przeobrażeniu ustroju monarchii austro-węgierskiej na zasadach trójjedności państwowej. W ramach tej monarchii chcieli dla całego jej południa stworzyć warunki autonomicznego bytu.
Zabity arcyksiążę był podobno zwolennikiem trialistycznej ideologii. I dlatego padł od kuli spiskowca – wielkoserbskiego.
Szowiniści wielkoserbscy bowiem nie chcieli, by żywioł serbsko-chorwacki racji swego społeczno-politycznego bytu szukał w granicach państwa rakuskiego, a zwłaszcza, by ją tam znalazł. Chcieli rozsadzić to państwo. Ba, chcieli rozsadzić pokój Europy i pokój świata. I nie rozsadzili. Różnice na serbskim tle plemiennym naraz wystąpiły jaskrawo i licznie.
Co więcej, okazało się, że Europa nie chce być wytrącona z równowagi przez Serbów, i kto wie, czy nie gotowa raczej zgodzić się na podbój przez Austrię królestwa serbskiego aniżeli na okazanie mu pomocy w chwili krytycznej.
Princicz tedy naprawdę strzelał we własną idealną ojczyznę wielkoserbską. I kto wie, czy razem z arcyksięciem i jej nie zastrzelił. W każdym razie Serbia w oczach Europy, w oczach całego cywilizowanego świata straciła moralnie. Serbskie komunikaty rządowe i dziennikarskie nie przekonają nikogo, że winne są zbrodni nieodpowiedzialne a fanatyczne jednostki w rodzaju tych młodzieńców, co sarajewskiego dokonali zamachu. I już teraz odzywają się w Europie głosy: nie zostali ukarani ci, co zamordowali nieszczęśliwego Aleksandra Obrenowicza i jego żonę. No i nie zostaną ukarani właściwi sprawcy zamachu sarajewskiego. Są poza granicami monarchii austro-węgierskiej. W tym tragizm.
Serbia idzie ku swej «wielkości» po linii katastrof. Oto co się zaznacza w opinii powszechnej. Serbia chce światowego pożaru, by z niego, jak feniks z popiołu, odrodziło się wielkie ongi carów Duszanów i Stefanów carstwo! I nie odrodzi się przez belgradzkie spiski.
Międzynarodowe następstwa sarajewskiej zbrodni mogą być takie: Serbię jako ujawnionego dość już plastycznie wroga, trójprzymierze postara się wielkimi siłami zniszczyć.
A trójporozumienie na Serbię będzie patrzeć jako na alianta równie nieobliczalnego jak niepewnego, więc niebezpiecznego. Przecież może się znaleźć jaki tragiczny Serb, który dla tej lub innej wykombinowanej w Belgradzie fikcji tak samo strzeli w trójporozumienie, jak Princicz strzelił w trójprzymierze”.
O ile autor przywołanego artykułu dość dobrze rozpoznał motywy, jakimi kierowali się zamachowcy, o tyle pomylił się, próbując przewidzieć konsekwencje zabójstwa arcyksięcia. Nic zresztą dziwnego – w początkach lipca 1914 roku wojna powszechna wydawała się mało prawdopodobna. Choć w ostatnich dziesięcioleciach narastało napięcie między trójprzymierzem a trójporozumieniem, poprzednie konflikty – takie jak dwie wojny bałkańskie czy incydent marokański – udawało się rozwiązywać na drodze dyplomacji, gdyż lokalne starcia zbrojne nie naruszały porządku ustalonego przez europejskie mocarstwa. Wciąż silne było przekonanie o nadrzędnych interesach gospodarczych uzależniających od siebie poszczególne państwa, wierzono w postęp, który dotyczyć miał także dziedziny moralnej, a argumentem „koronnym” na rzecz pokoju miały być więzi rodzinne łączące władców panujących w różnych krajach.
Z dzisiejszej perspektywy wydarzenia z lipca i sierpnia 1914 roku układają się w konsekwentny ciąg przyczyn i skutków: zamach w Sarajewie – poparcie udzielone Austro-Węgrom przez Niemcy – ultimatum dla Serbii – ogłoszenie mobilizacji w Rosji – wypowiedzenie przez Austro-Węgry wojny Serbii – deklaracje o przystąpieniu do wojny kolejnych państw, co sprawiło, że w krótkim czasie niemal cały kontynent stanął w ogniu. Logika ta jednak załamuje się, jeśli zamiast śledzić główne linie europejskiej historii, zejdziemy na poziom drobniejszych zdarzeń. Pozostawiając bowiem na boku sprawy gospodarki, a także uwarunkowania społeczne i polityczne, które w ogromnym stopniu wyznaczają kierunek rozwoju procesu dziejowego, przyznać trzeba, że wypadki bezpośrednio poprzedzające wybuch I wojny światowej jawią się jako zupełnie przypadkowe i pozbawione sensu. Oto Franciszek Ferdynand – wbrew opiniom doradców – decyduje się na wizytę we wrogim Habsburgom Sarajewie, w dodatku czyni to manifestacyjnie, bo przybywa 28 czerwca, czyli w dzień dla Serbów wyjątkowy: w rocznicę bitwy na Kosowym Polu, w której w 1389 roku wojska serbskie uległy potędze imperium osmańskiego. Po pierwszym zamachu, zamiast ukryć się i przeczekać najgorętszy czas, wyrusza w chaotyczną podróż po wzburzonym mieście (kierowca arcyksięcia nie został poinformowany o celu podróży, zmylił drogę i na kilka chwil przed zamachem zwolnił, by zawrócić).
W nie mniej przypadkowy sposób los postawił w decydującym momencie naprzeciw Franciszka Ferdynanda 20-letniego Gavriłłę Principa – urodzonego w Bośni Serba, od 1912 roku członka serbskiej organizacji nacjonalistycznej „Czarna Ręka”. Princip – wraz z pozostałymi towarzyszami wyekwipowany w Belgradzie – w chwili pierwszego zamachu znajdował się zbyt daleko, by wziąć w nim udział. Słysząc wybuch i będąc przekonany, że arcyksiążę nie żyje, udał się na kawę. Jakież musiało być jego zdziwienie, gdy niedługo później zobaczył przed sobą zwalniający kabriolet z Franciszkiem Ferdynandem. Pozostawało tylko wyciągnąć pistolet i na trwałe zapisać się w historii świata.
Na razie jednak – w lipcu 1914 roku – nazwisko Principa zapisało się, nieraz zresztą w zniekształconej formie, w artykułach drukowanych na łamach „Ziemi Lubelskiej”. I to wcale nie na pierwszych stronach. Pomijając bowiem dwa wspomniane już wydania specjalne gazety, wieści z Sarajewa przedstawiano w drugiej kolejności. Pierwszeństwo dawano innym informacjom, bardziej – zdaniem redaktorów – ważnym z punktu widzenia mieszkańców Lublina. Przedrukowano zatem obszerną mowę posła Święcickiego, który w czasie posiedzeń rosyjskiej Dumy wypowiedział się na temat likwidacji polskojęzycznych szyldów w Mińsku…
Ciąg dalszy nastąpi.
Łukasz Janicki
Łukasz Janicki – ur. 1980 w Lublinie. Absolwent filologii polskiej oraz literaturoznawczych studiów doktoranckich UMCS, redaktor w kwartalniku literackim „Akcent”. Miłośnik zespołu The Beatles, fan sztuki komiksowej, wielbiciel gór. Uhonorowany Medalem Prezydenta Miasta Lublin (2010), Medalem Unii Lubelskiej (2017), Nagrodą Okolicznościową Prezydenta Miasta Lublin (2017), Dyplomem uznania województwa lubelskiego za szczególne zaangażowanie w rozwój kultury (2017) oraz Medalem 700-lecia Miasta Lublin (2018).
Tekst powstał w ramach stypendium Prezydenta Miasta Lublin.