Strona główna/Mentalność pozorów (część II). Studium przypadku i profilaktyka

Mentalność pozorów (część II). Studium przypadku i profilaktyka

Dalszy ciąg opisu „mentalności pozorów” z poprzedniego numeru. Rozbiór wielopiętrowej struktury pozornej jaką jest przyszła misja lubelskiego Centrum Spotkania Kultur oraz próba znalezienia przyczyn naszych (narodowych?) skłonności do pozoranctwa.Dyskusja o przyszłości „Teatru w budowie” 26.02.2009 o godz. 24:00 także na antenie radiowej w audycji Laboratorium opinii. Słuchaj na www.radio.lublin lub nastaw radioodbiornik na częstotliwość 102.2

W pierwszej części rozważań o mentalności pozorów zwracałem uwagę, że pozory zawsze starają się ukryć niejako poniżej lub powyżej skali problemów, z którymi mamy do czynienia na co dzień. Próbują być tak „małe”, że w końcu machamy ręką i je lekceważymy lub tak „wielkie”, że ich zdemaskowanie przekracza nasze fizyczne możliwości. Najściślej strzeżona tajemnicą pozoru jest bowiem sam fakt jego istnienia – że nie jest tym, za co chce być uważany.

Na rozgrzewkę przed głównym tematem tej części naszych rozważań proponuję spotkanie z symulacją pierwszego rodzaju (fot. 1). Na zdjęciu widzimy wystawę marzann przed miejski ratuszem, które zostały wykonane przez uczniów i oznaczone numerami szkół. W założeniach chodziło o prezentację każdej kukły z osobna, jednak po stłoczeniu ich w stojakach na flagi, stało się to niemożliwe. Sam akt ekspozycji marzann został dokonany, jednak cel nie został osiągnięty. Myślę, że uczniom i nauczycielom mogłoby być nawet przykro, że tak potraktowano ich prace. Ta charakterystyczna sprzeczność między działaniem a celem jest właśnie oznaką pozoru. W przypadkach tak małego kalibru, bagatelizuje się całą sprawę, kwitując ją stwierdzeniami typu: „To nie apteka”, „Z tego sie nie strzela” itp. Co jednak zrobić z pozorem za kilkadziesiąt milionów euro?

Jak zaznaczyłem w poprzednim artykule, imitacji na taką skalę nie da się obnażyć jednym zdjęciem, lecz wymaga to sporego wysiłku, o czym możemy się przekonać jedynie poprzez studium rzeczywistego przypadku. Zapoznajmy się z morfologią i systemem obronnym takiego mega-pozoru na przykładzie planowanego w Lublinie Centrum Spotkania Kultur (CSK), który ma zastąpić postpeerelowskie widmo zwane Teatrem w Budowie (fot. 2).

Spalarnia pieniędzy

Na czym polega problem Centrum Spotkania Kultur i jemu podobnych inwestycji? Na tym, że wielkiemu budynkowi i wielkim pieniądzom nie towarzyszą wielkie idee.Kiedy CSK w zakładanym kształcie zacznie działać i trzeba będzie go utrzymywać, pieniądze zrobią się jeszcze większe, aż dysproporcja między ich wielkością a małością idei zacznie kłuć w oczy. Wtedy spytamy: gdzie popełniono błąd? Czy nie można było pomyśleć o tym wcześniej? Pozostanie robić dobrą minę do złej gry, a tymczasem sztandarowy w założeniach obiekt kulturalny regionu zamieni się w wielką spalarnię pieniędzy w centrum miasta.

Oczywiście, takie instytucje zawsze będą „nierentowne” w sensie komercyjnym. Chodzi jednak o to, aby ich działalność budziła jak najmniej wątpliwości, co do sensu ich dofinansowywania. Jeżeli widać, że budynek jest dobrze zaplanowany, dobrze zlokalizowany w odniesieniu do funkcji, a kierujący nimi ludzie mają ciekawe pomysły, starają się, są otwarci, szukają różnych rozwiązań i działają transparentnie – wtedy z reguły koszty nikomu nie przeszkadzają. Niestety, bardzo często, w całej Polsce, jest odwrotnie: pojawiają się inwestycje zaplanowane przez polityków, bez porozumienia z przyszłymi użytkownikami obiektów, a zrealizowane przez firmy, które na swoim fachu się nie znają lub oszukują na cemencie. A sami ich użytkownicy są bierni, zeszłowieczni, społecznie autystyczni.

Gdzie popełniono błąd w przypadku CSK, możemy stwierdzić już dziś. Problem w tym, że brak należytej dbałości o przyszłą funkcję tego budynku i związane z tym konsekwencje nie są oczywiste w sposób, który umożliwiałby zajęcie się CSK mediom i opinii publicznej. Tu bezbłędnie zadziałały oba systemy samoobrony pozorów: bagatelizacji problemu oraz obrony „na cnotę” opisane w poprzednim artykule. Ich działanie zapewniło kilka powiązanych ze sobą mechanizmów, które spróbujemy tu rozmontować.

Przede wszystkim zastosowano (oczywiście intuicyjnie – mentalność pozorów nie jest bytem autorefleksyjnym) co najmniej pięciopoziomowy system uwiarygodnienia idei CSK poprzez: nazwę, powołanie „zespołu roboczego” (który stworzył fundamentalny dokument planujący misję CSK), „radę honorową” (która po prostu jest) oraz projekt programu konkretnych działań CSK i ideę architektonicznej „ikoniczności” projektowanego budynku. Za bagatelizację odpowiedzialny jest powszechny brak wiedzy ogólnej, że architektura bez dobrze określonej funkcji jest po prostu wydmuszką. Ponieważ zakładam, że czytelnicy jednak taką wiedzą dysponują, punkt ten wyłączę z analizy.

Skok na ideę

Pierwszym poziomem uwiarygodnienia idei Centrum Spotkania Kultur jest oczywiście sama nazwa inwestycji. Mamy tu do czynienia z ewidentnympasożytnictwem na idei dialogu międzykulturowego wypracowanej przez kilkanaście lat działań tysięcy animatorów kultury w całym kraju.

Przypomnijmy, że „spotkania kultur” rozpoczęły się w Polsce w sposób naturalny wraz ze śmiercią PRL-u. Każde większe miasto i setki prowincjonalnych ośrodków mają swoich własnych prekursorów takich działań. W Lublinie była to na przykład Orkiestra św. Mikołaja i jej festiwal „Mikołajki Folkowe” (od 1990) oraz Teatr NN, który w Bramie Grodzkiej stworzył program „Spotkania kultur” (od 1991). W dużej mierze cały ruch „małych ojczyzn” polegał na odkrywaniu lokalnej wielokulturowości, o której wcześniej nie można było głośno mówić.

Wówczas, w latach 90., „spotkania kultur” były czymś nowym, wymagającym odwagi, kreatywności i poświęcenia. Dziś dialog międzykulturowy realizowany jest dalej przez lokalnych animatorów, a także wielkie podmioty, które ze środków unijnych organizują rozmaite szablonowe wymiany młodzieżowe czy warsztaty, a także przez multum festiwali, głównie muzycznych, teatralnych i regionalnych. W duchu „spotkań kultur” z nowa siłą funkcjonują też tradycyjne placówki i inicjatywy takie jak filharmonie, muzea czy festiwale folklorystyczne.

Dziś idea „spotkań kultur” stała się tak powszechna, że nikt specjalnie się nią nie chwali. Są jednak kręgi społeczne, do których takie pomysły docierają z dużym opóźnieniem i które akceptują je dopiero wtedy, kiedy nie wiąże się to już dla nich z żadnym ryzykiem. One to wymyśliły hasło „Centrum Spotkania Kultur”, próbując niejako przelicytować wszystkie poprzednie inicjatywy dodając do nich słowo „centrum”. Mamy tu do czynienia z tym samym mechanizmem dążenia do dominacji nad otoczeniem, który kazał wybudować „Pałac Kultury i Nauki”. Oto inwestor reprezentujący znaczny potencjał decyzyjny i finansowy stawia w przestrzeni publicznej swój dominujący „znak”, który – przynajmniej symbolicznie – centralizuje działania ze swej natury demokratyczne i rozproszone.

Dlaczego to robi? Dlatego, że takich działań nie da się łatwo kontrolować, a my wciąż nie umiemy oswoić się z istnieniem czegoś, co takiej kontroli po prostu nie wymaga. Niech chodzi już nawet o to, aby, jak w PRL-u, mieć możliwość zabronienia takich działań, lecz by na nie przynajmniej „zezwalać”, tzn. aby odbywały sie one z wyraźnym błogosławieństwem czy pod patronatem władzy.

Wedle mojego doświadczenia, jest to najgłębszy i podświadomy fundament pomysłu na dokończenie Teatru w Budowie pod szyldem Centrum Spotkań Kultur. Ma on jednak również bardzo praktyczne znaczenie: „podkładki” pod unijne fundusze i bufora wszelkiej krytyki (obrona „na cnotę”). Bo czyż godzi się krytykować pomysł utworzenia interkulturowej placówki dającej „każdemu mieszkańcowi regionu oraz przyjeżdżającym na Lubelszczyznę i gościom dostęp do wydarzeń artystycznych o najwyższej randze i jakości”?

Żywe tarcze

Zapewniwszy w ten sposób Teatrowi w Budowie jakąś tożsamość – by móc mówić o jego przyszłości pod jakimś hasłem – w następnej kolejności powołano dwie grupy osób do dalszego uwierzytelniania inwestycji. Pierwsza z nich to tzw. „rada honorowa” składająca się z około trzydziestu VIP-ów, którzy samymi swoimi nazwiskami mają ręczyć, że CSK jest przedsięwzięciem wiarygodnym i szlachetnym. Tworzenie tego typu grup jest często stosowane przy różnych przedsięwzięciach i bywa, że spełnia bardzo pożyteczną rolę.

Druga do „Zespół ds. Teatru w Budowie”, który miał za zadanie opisać przyszłą misję CSK w formie zwartego tekstu dostarczającego postulatów odnośnie infrastruktury i rozwiązań architektonicznych. Na podstawie wytycznych opracowanych przez Zespół zawartych w dokumencie pt. „Założenia do opracowania programu funkcjonalno-użytkowego CSK” (30 sierpnia 2007) doświadczony animator kultury Dariusz Jachimowicz (przez krótki czas dyrektor Wydziału Kultury UM Lublin), napisał rok później opracowanie pt. Centrum Spotkania Kultur. Koncepcja zarządzania instytucją kultury oraz symulacja programowa. Ten ponadtrzydziestostronicowy dokument został zweryfikowany przez Zespół po czym trafił do Jerzego Bojara (przez 30 lat dyrektora technicznego Teatru Wielkiego w Warszawie), który przełożył go na język wymogów technicznych dla potrzeb konkursu architektonicznego.

Tyle, jeżeli chodzi o fabułę. Jak na razie wszystko to wygląda na sprawnie przeprowadzoną akcję w prostej linii zmierzającej do zakończenia niechlubnej historii teatralnego molocha będącego od kilku dekad „w budowie”, bo nie wiadomo, co z nim zrobić. Sprawa przestaje być tak oczywista, kiedy zadamy sobie trud przeczytania i przeanalizowania, co mianowicie Zespół ds. Teatru w Budowie wymyślił na temat koncepcji działalności CSK. Dobrze, że przybędzie w Lublinie nowy budynek, który ma być wizytówką miasta, ale czemu on będzie służył? Na to pytanie odpowiadają wspomniane Założenia…

Ktoś, kto chciałby przedstawić swoją krytyczną opinię na ich temat, staje w tym momencie przed koniecznością pokonania aż trzech barier obronnych omawianego pozoru. Są nimi:

  • autorytet znanych osób zasiadających w Zespole
  • ich dobra wola wykreowania architektonicznej „ikony” Lublina
  • bariera intelektualna czyli sam tekst.

Jest to bardzo trudna faza demaskacji pozoru wysoko zaawansowanego technologicznie, podczas której jego system obronny jest wyjątkowo agresywny i podstępny. Ponieważ nie mogę się w tym momencie powołać doświadczenie inne niż własne, proszę mi wybaczyć, że wyznam, iż pisząc ten tekst czuję się po prostu jak zdrajca i ostatnia świnia. Pominąłbym tę osobistą kwestię, ale w zeszłym roku, zabierając publicznie głos na temat trzech innych pozorów naszego życia kulturalno-społecznego, usłyszałem dokładnie te same zarzuty z ust obcych osób. Być może zabrzmi to zabawnie, ale za każdym razem użyto innego sformułowania, a mianowicie, że:

  • podcinam gałąź, na której siedzę
  • kalam własne gniazdo
  • gryzę rękę, która mnie karmi.

Myślę więc, że atak systemu obronnego pozorów o tak osobistym charakterze nie jest moim wymysłem, lecz stanowi regułę wszędzie tam, gdzie ktoś próbuje „walczyć z wiatrakami”, jak to się czasem określa.

Ile ludzi w Polsce z tego powodu rezygnuje z wyłożenia swoich racji? Ilu Polaków słyszy wtedy głos osobistego „adwokata diabła”, który mówi mniej więcej tak: „Popatrz: życzliwe i sympatyczne osoby, które znasz i szanujesz lub które ciebie znają i szanują, namęczyły się, żeby zrobić dla ludzi – a ty kij w szprychy wsadzasz”. Ten głos to nic innego jak fantom wygenerowany przez system obronny rozległego pozoru. Odwołuje się on do naszego poczucia lojalności, cywilnego tchórzostwa, pokory wobec władzy i troski o dobro publiczne, by mnie nas przestraszyć i zawstydzić. W celu pokonania takiej zjawy, przede wszystkim należy sobie to wszystko dokładnie uświadomić – nawet w tej udramatyzowanej formie – i odpowiedzieć na pytanie, czego się właściwie chce: spokoju czy sensu? Puf! Zjawa znikła.

Wśród dekoracji

Jak przystało na – w budowie, ale jednak – teatr, Założenia do opracowania programu funkcjonalno-użytkowego CSK przypominają papierowe dekoracje. Ich rola jest taka sama, jak magicznego grzebienia, który bajkowa księżniczka ciska za siebie, by uciec przed wrednym olbrzymem. Z grzebienia wyrasta gęsty las, który spowalnia pogoń. Założenia… są taką właśnie barierą intelektualną, do przejścia której potrzeba drobiazgowej analizy dodatkowo wymagającej uwiarygodnienia z kolei z naszej strony. Dlatego też towarzyszą jej trzy załączniki: ilustracja oraz dwie osobne strony internetowe. Znajdujemy się teraz w samym centrum pozoru, gdzie nie możemy liczyć na litość. Każde nasze źle uargumentowane twierdzenie zostanie błyskawicznie wykpione i zbagatelizowane.

Przebrnąłem przez ten siedmiostronicowy dokument kilka razy, skupiając się na opisie misji CSK. Porusza on kilka istotnych tematów, ale jest zredagowany w taki sposób, że dotyczące ich stwierdzenia są ze sobą zmieszane jak groch z kapustą (fot. 3). W opublikowanym osobno załączniku przedstawiam je już pogrupowane w bloki tematyczne, które udało mi się w tym tekście wyróżnić. Wytłuściłem te fragmenty, które moim zdaniem są pustosłowiem służącym Zespołowi ds. Teatru w Budowie do stworzenia wrażenia, że ma coś ważnego do powiedzenia. Załączony zrzut ekranowy z edytora tekstów pokazuje, jak pracowałem nad analizą tego tekstu. Poszczególne kolory oznaczają poszczególne tematy. Dopiero po takiej „defragmentacji” tekstu, poznajemy prawdę: jest to dokument marnej jakości składający się z truizmów i frazesów.

Śmiem twierdzić, że nie znajdzie się żaden nauczyciel animacji kultury, który przyzna, że jego studenci napisaliby gorsze opracowanie. Czytając je, proszę pamiętać, że pracowało nad nim 20 osób (nie licząc Rady Honorowej) przez 2 miesiące. Pamiętajmy również, że jest to obecnie kamień węgielny, korzeń tego, co w CSK ma się dziać za cenę co najmniej 30 mln euro.

Demolka

Nie wiem, czy bezradność Zespołu w podejściu do tematu jest dla czytelnika tak samo widoczna, jak dla mnie. Sądzę jednak, że widzi ją każdy animator kultury, który stawia sobie jakieś cele i umie definiować problemy współczesnej kultury w skali globalnej i lokalnej. Według mnie rzuca się w oczy przede wszystkim fakt, że działalność CSK nie nadaje obiektowi żadnej wyjątkowej cechy związanej z nazwą. Nie tworzy nic nowego, na co warto byłoby wydać zakładane 30 milionów euro.

CSK zaprojektowano według schematu istniejącego już Centrum Kultury, Wojewódzkiego Domu Kultury czy Akademickiego Centrum Kultury UMCS „Chatka Żaka”. Co gorsza, jego idea mieści się również w schemacie socjalistycznych kombinatów kulturalnych typu „wszystko w jednym”. Dziś każdy dom kultury jest małym, lokalnym „centrum spotkania kultur” i lepiej realizuje tę misję w skali osiedla, miasteczka czy dzielnicy niż projektowany kolos w skali województwa.

Każdy, kto bywa na różnych spotkaniach czy warsztatach wie, że proponowane w tym dokumencie założenia przestrzenne spełnia każdy nowoczesny ośrodek szkoleniowy. Wydawało mi się, że pomysłodawcy CSK mierzyli wyżej. Od tych dość typowych obiektów CSK będzie odróżniać jedynie skala – prawdopodobnie główna idea, która porusza wyobraźnię twórców Centrum. Niestety skala nie nada mu tożsamości.

Nowością w funkcji CSK jest opera, duża przestrzeń wystawiennicza, której w Lublinie faktycznie brakuje i napomknięty jednym zdaniem koncept „artists-in-residence” polegający na zapraszaniu artystów, aby stworzyli dzieło w konkretnym miejscu. Całkowitą osobliwością jest natomiast „mediateka”, której funkcja sprowadza się do multimedialnej bazy danych. Nie wyobrażam sobie, aby w dobie laptopów, e-booków i wideo w komórce koncept mediateki mógł kogokolwiek zwabić w to miejsce. A to właśnie on ma być – zdaje się – kotwicą tej instytucji. Przypomnijmy:

„Właściwym byłoby połączenie funkcji mediateki z ideą alei artystycznej. Opisywaną wcześniej przestrzenią społeczną, swoistym hipermarketem kulturalnym, powinna być właśnie mediateka, o otwartej formie przestrzeni z miejscami gdzie można przysiąść, porozmawiać, napić się kawy lub herbaty oraz w gronie znajomych oddać się refleksji”. Umieszczanie takich zdań w opisie funkcji obiektu za 30 milionów euro uważam za kuriozalne. Taniej wyjdzie założyć tam EMPiK z fotelami, żeby ludzie nie podczytywali książek i gazet na ziemi i między regałami.

Niestety, edukacji poświęcono w wytycznych tylko jedno zdanie. Oczywiście, każde działanie w kulturze jest w jakimś sensie edukacyjne, więc postulat ten zostanie na pewno spełniony, ale we współczesnym świecie edukacja nie jest już produktem ubocznym, ale celem strategicznym i osobną sztuką z rozwiniętą metodologią. W Polsce najlepiej utrzymuje się prowizorka, dlatego w Założeniach… można byłoby przynajmniej wytyczyć jakieś śmiałe kierunki rozwoju tej instytucji wychodzące poza prowizorkę. Zamiast tego między wierszami czytamy: „Jakoś to będzie. Nigdy nie było, żeby jakoś nie było”.

W tym kontekście trzeba podejść z szacunkiem do prób ukonkretnienia wytycznych Zespołu, które podjął Dariusz Jachimowicz w swoim opracowaniu zawierającym „symulację programową” CSK. Zaproponował on np.:

  • oparcie programu CSK o „lata tematyczne” (np. Rok Kultur Europy Środkowej i Wschodniej, Rok Japoński, Rok Kultur Krajów Arabskich itp.)
  • założenie, że w CSK powinny częściowo zaistnieć wszystkie ważniejsze imprezy lubelskie (w tym premiery) odbywające się dotychczas w innych miejscach (do czego mogą organizatorów skłonić jakieś korzyści oferowane przez CSK, np. promocja czy dostęp do nowoczesnych sal)
  • umieszczenie w CSK funkcji informacji turystycznej i centrum bibliotecznego.

Najgorsze, że przy próbie przełożenia wytycznych Zespołu na konkrety, okazuje się, że CSK musi być tym, czym w założeniach ma nie być czyli konkurencją dla wszystkich istniejących instytucji kulturalnych. Musi z konieczności stać się Wielkim Odkurzaczem zasysającym wydarzenia kulturalne i animatorów, ponieważ nie tworzy żadnej nowej niszy życia kulturalnego.

W dalszej części swojego opracowania Dariusz Jachimowicz proponuje już konkretne projekty, które mogą się zmieścić w CSK takie jak:

  • projekt „sztuka wobec przestrzeni publicznej”
  • Lublin Art Biennale
  • wystawa o obecności ludzkiego ciała w sztuce
  • cykle wykładów, spotkań i prezentacji wybitnych osobistości świata kultury
  • cykl wystaw koncentrujących się wokół problemu granic
  • itd., itp.

Te pomysły można mnożyć w nieskończoność, obiecując gruszki na wierzbie. Wiadomo, że ostatecznie wszystko będzie zależało od poziomu wykształcenia, doświadczenia i zainteresowań ludzi, którzy tam będą potencjalnie pracować. Ale to nie oni napisali symulację programu CSK, a Jachimowicz już w Lublinie nie pracuje.

Trzy dzwonki alarmowe

Warto w tym miejscu zadać sobie pytanie, dlaczego efekty Zespołu ds. Teatru w Budowie są tak marne? Kiedy spojrzymy na listę dwudziestu pracujących w nim osób, okaże się, że większość to urzędnicy w proporcji 11:9. Pozostałe 45% stanowią: trzy osoby związane z muzyką poważną, trzech dyrektorów „ogólnorozwojowych” domów kultury (z czego dwóch związanych z teatrem), jeden specjalista od wystaw, jeden menadżer kultury oraz tylko jeden młody, wybijający się animator kultury. Czy ludzie, których główna praca polega na zarządzaniu tym co już jest, mogą wymyślić coś odkrywczego, co ma dopiero być? I to na skalę bez precedensu w historii regionu?

Jak przystało na – w budowie, ale jednak – teatr, ma on i swoje trzy dzwonki – są to dzwonki alarmowe. Pierwszym było odejście z Zespołu ds. Teatru w budowie Rafała „Kozy” Kozińskiego, wspomnianego „młodego animatora”, który zdecydował się na ten krok już po pierwszym spotkaniu Zespołu. Słynie on z energii, pomysłowości i bezpośredniego podejścia do problemów. Przez kilka lat swojego działania w Lublinie wyrósł na prawdziwą postać, co potwierdziło przyznanie mu w roku 2008 nagrody miasta za bezprecedensowe osiągnięcia w dziedzinie animacji kulturalnej („Noc Kultury”, „Jarmark Jagielloński”).

Drugim dzwonkiem było odejście z Rady Honorowej Tomasza Pietrasiewicza, twórcy Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN”, instytucji, która rozwinęła autonomiczny program wyrastający z troski o zaniedbane zagadnienia dziedzictwa kulturowego i historycznego. W swojej naiwności Pietrasiewicz zaproponował Radzie własne pomysły na CSK, które zostały całkowicie zignorowane. W liście pożegnalnym napisał m.in.:

„Liczyłem że będzie to dobry punkt wyjścia do dyskusji. Niestety do dzisiejszego dnia (mija już prawie miesiąc) nikt z Zespołu do mnie się nie odezwał i nie podjął rozmowy w sprawach o których piszę. Nie została mi również stworzona szansa spotkania się z członkami Zespołu i omówienia mojego punktu widzenia. […] W zaistniałej sytuacji w sposób oczywisty nie chcę firmować swoim nazwiskiem przedsięwzięcia, co do którego jakości realizacji jak też celu nie mam żadnego przekonania.”

Trzecim dzwonkiem było nieoczekiwane odejście (zaraz po ogłoszeniu konkursu architektonicznego) z Rady Honorowej jej przewodniczącego, Krzysztofa Cugowskiego, który powiedział dosłownie: „Uczestniczenie w tworze, który istnieje tylko na papierze, nie jest w mojej naturze”. Rada została powołana w maju 2007 i „od tamtej pory nie zebrała się, aby pracować nad projektem” („Dziennika Wschodni”, 5 grudnia 2008). To ostatecznie potwierdza, że CSK jest imitacją wypchaną papierami. Trudno o bardziej dobitne słowa. Ale pozory i na nie mają odpowiedź, która ignoruje wszelką merytorykę. Komentarz marszałka: „Decyzja pana Cugowskiego jest zaskakująca. Będę go namawiał, by pozostał w radzie.” Jego zdaniem dopiero po rozstrzygnięciu konkursu architektonicznego Rada będzie miała materiał do konsultacji. Dokładnie te same słowa usłyszałem z ust jednego z miejskich dyrektorów na temat innej specjalistycznej inwestycji: zrobi się przetarg – już nawet nie konkurs – a potem nic nie stoi na przeszkodzie, aby powołać zespół roboczy do spraw funkcji obiektu.

Leczenie i profilaktyka

Czy Centrum Spotkania Kultur można uratować? Można, pod warunkiem, że zdamy sobie sprawę, iż w kraju, w którym obowiązuje postsocjalistyczne myślenie, spektakularny „efekt Bilbao” może przerodzić się w „efekt Lublina”, którym trenerzy będą na szkoleniach straszyć niegrzecznych samorządowców. Urząd Marszałkowski zajmujący się CSK święci dziś triumfy, bo do konkursu architektonicznego stanęło 40 uczestników z całego świata. To na pewno osłabi wolę myślenia o realnej przyszłości tej instytucji. Nie zmienia to faktu, że w tym momencie CSK przypomina wóz stojący przed koniem, ale na szczęście koń wciąż tam stoi i można go przeprząc. Czego brakuje? Woźnicy.

Przyczyn polskiego pozoranctwa można oczywiście szukać w naszej historii jeszcze w czasach zaborów i podległości. Bądź co bądź, od kilku pokoleń musimy wciąż coś udawać i jak magik odwracać czyjąś uwagę od tego, co robimy naprawdę. Apogeum udawania przeżywaliśmy niedawno, kiedy Polska Zjednoczona Partia Robotnicza pałowała robotników i trzymała za twarz lud Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. A może to udawanie jest echem w ogóle kultury bizantyjskiej – przepychu na pokaz i kolorowej manifestacji władzy? Jest coś w tzw. „mentalności wschodniej”, co każe się nad tym zamyślić.

Myślę, że prawdziwa przyczyna polskiego pozoranctwa jest jednak inna – mniej oczywista, ale otwierająca oczy na zupełnie nowe horyzonty. W polskiej rzeczywistości nie ma kto chcieć. Niedawno słuchałem pewnego wykładu o planowaniu inwestycyjnym, na którym prowadzący wyróżnił trzy rodzaje planowania: strategiczne, taktyczne i operacyjne oraz porównał je do funkcji różnych osób na rzymskiej galerze. Okazało się, że galernicy to urzędnicy od… dyrektora wydziału w dół. Oni zajmują się planowaniem operacyjnym. Część strategiczna należy do kapitana czyli prezydentów i rad miejskich. Brakuje natomiast planowania taktycznego czyli osoby walącej równo w bęben, która koordynowałaby ruchy wioślarzy.

Dla mnie było to objawienie, bo zrozumiałem, dlaczego relacje z urzędnikami bywają tak niezręczne, dlaczego tak trudno ich zachwycić nowymi wizjami, a tak łatwo przychodzi im zasłanianie się procedurami. Otóż dlatego, że oni nie są od zachwytów i burzy mózgów tylko od wprowadzenie w życie planów otrzymanych z góry. Na górze brakuje zaś równego rytmu, a jeszcze wyżej – wyżej strategie miast czy gmin piszą wynajmowane do tego celu zewnętrzne firmy, po czym dokumenty te trafiają na półki, bo nikt się z nimi nie utożsamia. Planowanie jako sztuka zarządzania w Polsce nie istnieje. Istnieją za to partykularne interesy – to wiemy – oraz – i to jest najważniejsze – jałowy bieg potężnego i całkiem sprawnego aparatu urzędniczego. Ponieważ ludzie ci muszą coś robić, czymś zarządzać i administrować, tworzy się naturalna presja, aby jednak jakieś „plany” zaistniały – i to jest właśnie główna siła napędowa wielkoskalowego pozoranctwa.

Urzędnicy działają jednak w innej rzeczywistości niż my – w realiach problemów technicznych podległych spełnianiu celów strategicznych. Kiedy tych celów brakuje, kiedy muszą sami coś wymyślać, następuje projekcja ich rzeczywistości na naszą i stąd pojawia się np. złudzenie, że dobrze rozliczone pieniądze, to dobrze wykonana praca, że bezbłędna edycja kompletu jakichś dokumentów jest celem samym w sobie. Pojawiają się pomysły na konsultacje po przetargu, budowanie czegoś bez określenia, czemu ma to służyć, wybieranie rozwiązań najszybszych i najtańszych, a nie najlepszych, tworzenie barokowych systemów kontroli, które przez swą złożoność same stają się źródłem błędów itp., itd.

Niestety, nie wiem, jak to zmienić; jaki podmiot mógłby spełniać rolę „planisty strategicznego”. Na pewno odnajduje się w niej wielu światłych urzędników, ale nie mogą swojego potencjału w pełni wykorzystać, bo struktury organizacyjne im na to nie pozwalają. Na pewno odnajdują się w niej wszelkie podmioty bliskie potrzebom ludzi: stowarzyszenia, placówki kultury, fundacje. Powinny one pozostać rozproszone tak jak są, by nikt nie zamienił ich w żadne „centrum”. Jestem jednak przekonany, że należałoby stworzyć dla nich jakąś „przestrzeń dokującą” – w strukturach państwowych, samorządowych i mentalnych – która by je raz na zawsze upodmiotowiła. Tylko w ten sposób – poprzez wyniesienie ich na świecznik, na tron – ten tekst stanie się kiedyś zupełnie niezrozumiały.

Drogi Czytelniku, oceniam, że napisanie obu tekstów zabrało ok. 20 godzin. Do tego dolicz swój czas na ich przeczytanie. Takie są realne koszty demaskacji pozorów. Mam nadzieje, że nie zniechęci Cię to do samodzielnego ich tropienia i eliminowania w Twojej okolicy. Zacznij jednak od siebie. Mam nadzieje, że będzie to dla Ciebie mniej pracochłonne niż dla mnie, ale nie mniej fascynujące.

Marcin Skrzypek

  1. Plan działalności CSK znalazł odbicie w dokumencie „Wytyczne merytoryczne i program ramowy budynku”, załączniku do regulaminu konkursu na koncepcję architektoniczną CSK. Nie wnosi on jednak nic nowego do wczesniej zarysowanej koncepcji. CSK będzie oparte o sale widowiskową na 1200 osób oraz kilka mniejszych sal i pomieszczeń (małą salę teatralną, sale konfernecyjne, galerię, mediatekę itp.). Bardziej merytoryczna dyskusja na temat koncepcji CSK oraz koncepcjji alternatywnych (być może mieszczących się w zwycięskim projekcie architektonicznym) wymaga osobnego opracowania (poza kontekstem eseju o pozorach) i jest możliwa tylko wtedy, kiedy władze zasygnalizują, że jakakolwiek dyskusja na ten w ogóle ma dla nich sens. Tymczasem warto zapoznać się z jedyną taką publiczną wypowiedzią pt. „Co dalej z Teatrem w Budowie” Tomasza Pietrasiewicza.

Kończąc, można dodać, że, mówiąc najprościej, projektowane CSK nie posiada wyrazistej i oryginalej idei, wokół które można by zbudować legendę tego miejsca. W tym kształcie będzie ono tylko dodatkową kubaturę do zagospodarowania, ale czy jej brak jest jakimś realnym problemem Lublina? Czy sale koncertowe i teatralne pękają w szwach i nie istnieją żadne budynki do adaptacji np. na galerie czy ośrodki kultury? Bez zrozumienia tego, że funkcja obiektu nie może być tylko załącznikiem do konkursu architektonicznego, nie da się jednak pójść ani kroku dalej.

 

W pierwszej części rozważań o mentalności pozorów zwracałem uwagę, że pozory zawsze starają się ukryć niejako poniżej lub powyżej skali problemów, z którymi mamy do czynienia na co dzień. Próbują być tak „małe”, że w końcu machamy ręką i je lekceważymy lub tak „wielkie”, że ich zdemaskowanie przekracza nasze fizyczne możliwości. Najściślej strzeżona tajemnicą pozoru jest bowiem sam fakt jego istnienia – że nie jest tym, za co chce być uważany.

Na rozgrzewkę przed głównym tematem tej części naszych rozważań proponuję spotkanie z symulacją pierwszego rodzaju (fot. 1). Na zdjęciu widzimy wystawę marzann przed miejski ratuszem, które zostały wykonane przez uczniów i oznaczone numerami szkół. W założeniach chodziło o prezentację każdej kukły z osobna, jednak po stłoczeniu ich w stojakach na flagi, stało się to niemożliwe. Sam akt ekspozycji marzann został dokonany, jednak cel nie został osiągnięty. Myślę, że uczniom i nauczycielom mogłoby być nawet przykro, że tak potraktowano ich prace. Ta charakterystyczna sprzeczność między działaniem a celem jest właśnie oznaką pozoru. W przypadkach tak małego kalibru, bagatelizuje się całą sprawę, kwitując ją stwierdzeniami typu: „To nie apteka”, „Z tego sie nie strzela” itp. Co jednak zrobić z pozorem za kilkadziesiąt milionów euro?

Jak zaznaczyłem w poprzednim artykule, imitacji na taką skalę nie da się obnażyć jednym zdjęciem, lecz wymaga to sporego wysiłku, o czym możemy się przekonać jedynie poprzez studium rzeczywistego przypadku. Zapoznajmy się z morfologią i systemem obronnym takiego mega-pozoru na przykładzie planowanego w Lublinie Centrum Spotkania Kultur (CSK), który ma zastąpić postpeerelowskie widmo zwane Teatrem w Budowie (fot. 2).

Spalarnia pieniędzy

Na czym polega problem Centrum Spotkania Kultur i jemu podobnych inwestycji? Na tym, że wielkiemu budynkowi i wielkim pieniądzom nie towarzyszą wielkie idee. Kiedy CSK w zakładanym kształcie zacznie działać i trzeba będzie go utrzymywać, pieniądze zrobią się jeszcze większe, aż dysproporcja między ich wielkością a małością idei zacznie kłuć w oczy. Wtedy spytamy: gdzie popełniono błąd? Czy nie można było pomyśleć o tym wcześniej? Pozostanie robić dobrą minę do złej gry, a tymczasem sztandarowy w założeniach obiekt kulturalny regionu zamieni się w wielką spalarnię pieniędzy w centrum miasta.

Oczywiście, takie instytucje zawsze będą „nierentowne” w sensie komercyjnym. Chodzi jednak o to, aby ich działalność budziła jak najmniej wątpliwości, co do sensu ich dofinansowywania. Jeżeli widać, że budynek jest dobrze zaplanowany, dobrze zlokalizowany w odniesieniu do funkcji, a kierujący nimi ludzie mają ciekawe pomysły, starają się, są otwarci, szukają różnych rozwiązań i działają transparentnie – wtedy z reguły koszty nikomu nie przeszkadzają. Niestety, bardzo często, w całej Polsce, jest odwrotnie: pojawiają się inwestycje zaplanowane przez polityków, bez porozumienia z przyszłymi użytkownikami obiektów, a zrealizowane przez firmy, które na swoim fachu się nie znają lub oszukują na cemencie. A sami ich użytkownicy są bierni, zeszłowieczni, społecznie autystyczni.

Gdzie popełniono błąd w przypadku CSK, możemy stwierdzić już dziś. Problem w tym, że brak należytej dbałości o przyszłą funkcję tego budynku i związane z tym konsekwencje nie są oczywiste w sposób, który umożliwiałby zajęcie się CSK mediom i opinii publicznej. Tu bezbłędnie zadziałały oba systemy samoobrony pozorów: bagatelizacji problemu oraz obrony „na cnotę” opisane w poprzednim artykule. Ich działanie zapewniło kilka powiązanych ze sobą mechanizmów, które spróbujemy tu rozmontować.

Przede wszystkim zastosowano (oczywiście intuicyjnie – mentalność pozorów nie jest bytem autorefleksyjnym) co najmniej pięciopoziomowy system uwiarygodnienia idei CSK poprzez: nazwę, powołanie „zespołu roboczego” (który stworzył fundamentalny dokument planujący misję CSK), „radę honorową” (która po prostu jest) oraz projekt programu konkretnych działań CSK i ideę architektonicznej „ikoniczności” projektowanego budynku. Za bagatelizację odpowiedzialny jest powszechny brak wiedzy ogólnej, że architektura bez dobrze określonej funkcji jest po prostu wydmuszką. Ponieważ zakładam, że czytelnicy jednak taką wiedzą dysponują, punkt ten wyłączę z analizy.

Skok na ideę

Pierwszym poziomem uwiarygodnienia idei Centrum Spotkania Kultur jest oczywiście sama nazwa inwestycji. Mamy tu do czynienia z ewidentnym pasożytnictwem na idei dialogu międzykulturowego wypracowanej przez kilkanaście lat działań tysięcy animatorów kultury w całym kraju.

Przypomnijmy, że „spotkania kultur” rozpoczęły się w Polsce w sposób naturalny wraz ze śmiercią PRL-u. Każde większe miasto i setki prowincjonalnych ośrodków mają swoich własnych prekursorów takich działań. W Lublinie była to na przykład Orkiestra św. Mikołaja i jej festiwal „Mikołajki Folkowe” (od 1990) oraz Teatr NN, który w Bramie Grodzkiej stworzył program „Spotkania kultur” (od 1991). W dużej mierze cały ruch „małych ojczyzn” polegał na odkrywaniu lokalnej wielokulturowości, o której wcześniej nie można było głośno mówić.

Wówczas, w latach 90., „spotkania kultur” były czymś nowym, wymagającym odwagi, kreatywności i poświęcenia. Dziś dialog międzykulturowy realizowany jest dalej przez lokalnych animatorów, a także wielkie podmioty, które ze środków unijnych organizują rozmaite szablonowe wymiany młodzieżowe czy warsztaty, a także przez multum festiwali, głównie muzycznych, teatralnych i regionalnych. W duchu „spotkań kultur” z nowa siłą funkcjonują też tradycyjne placówki i inicjatywy takie jak filharmonie, muzea czy festiwale folklorystyczne.

Dziś idea „spotkań kultur” stała się tak powszechna, że nikt specjalnie się nią nie chwali. Są jednak kręgi społeczne, do których takie pomysły docierają z dużym opóźnieniem i które akceptują je dopiero wtedy, kiedy nie wiąże się to już dla nich z żadnym ryzykiem. One to wymyśliły hasło „Centrum Spotkania Kultur”, próbując niejako przelicytować wszystkie poprzednie inicjatywy dodając do nich słowo „centrum”. Mamy tu do czynienia z tym samym mechanizmem dążenia do dominacji nad otoczeniem, który kazał wybudować „Pałac Kultury i Nauki”. Oto inwestor reprezentujący znaczny potencjał decyzyjny i finansowy stawia w przestrzeni publicznej swój dominujący „znak”, który – przynajmniej symbolicznie – centralizuje działania ze swej natury demokratyczne i rozproszone.

Dlaczego to robi? Dlatego, że takich działań nie da się łatwo kontrolować, a my wciąż nie umiemy oswoić się z istnieniem czegoś, co takiej kontroli po prostu nie wymaga. Niech chodzi już nawet o to, aby, jak w PRL-u, mieć możliwość zabronienia takich działań, lecz by na nie przynajmniej „zezwalać”, tzn. aby odbywały sie one z wyraźnym błogosławieństwem czy pod patronatem władzy.

Wedle mojego doświadczenia, jest to najgłębszy i podświadomy fundament pomysłu na dokończenie Teatru w Budowie pod szyldem Centrum Spotkań Kultur. Ma on jednak również bardzo praktyczne znaczenie: „podkładki” pod unijne fundusze i bufora wszelkiej krytyki (obrona „na cnotę”). Bo czyż godzi się krytykować pomysł utworzenia interkulturowej placówki dającej „każdemu mieszkańcowi regionu oraz przyjeżdżającym na Lubelszczyznę i gościom dostęp do wydarzeń artystycznych o najwyższej randze i jakości”?

Żywe tarcze

Zapewniwszy w ten sposób Teatrowi w Budowie jakąś tożsamość – by móc mówić o jego przyszłości pod jakimś hasłem – w następnej kolejności powołano dwie grupy osób do dalszego uwierzytelniania inwestycji. Pierwsza z nich to tzw. „rada honorowa” składająca się z około trzydziestu VIP-ów, którzy samymi swoimi nazwiskami mają ręczyć, że CSK jest przedsięwzięciem wiarygodnym i szlachetnym. Tworzenie tego typu grup jest często stosowane przy różnych przedsięwzięciach i bywa, że spełnia bardzo pożyteczną rolę.

Druga do „Zespół ds. Teatru w Budowie”, który miał za zadanie opisać przyszłą misję CSK w formie zwartego tekstu dostarczającego postulatów odnośnie infrastruktury i rozwiązań architektonicznych. Na podstawie wytycznych opracowanych przez Zespół zawartych w dokumencie pt. „Założenia do opracowania programu funkcjonalno-użytkowego CSK” (30 sierpnia 2007) doświadczony animator kultury Dariusz Jachimowicz (przez krótki czas dyrektor Wydziału Kultury UM Lublin), napisał rok później opracowanie pt. Centrum Spotkania Kultur. Koncepcja zarządzania instytucją kultury oraz symulacja programowa. Ten ponadtrzydziestostronicowy dokument został zweryfikowany przez Zespół po czym trafił do Jerzego Bojara (przez 30 lat dyrektora technicznego Teatru Wielkiego w Warszawie), który przełożył go na język wymogów technicznych dla potrzeb konkursu architektonicznego.

Tyle, jeżeli chodzi o fabułę. Jak na razie wszystko to wygląda na sprawnie przeprowadzoną akcję w prostej linii zmierzającej do zakończenia niechlubnej historii teatralnego molocha będącego od kilku dekad „w budowie”, bo nie wiadomo, co z nim zrobić. Sprawa przestaje być tak oczywista, kiedy zadamy sobie trud przeczytania i przeanalizowania, co mianowicie Zespół ds. Teatru w Budowie wymyślił na temat koncepcji działalności CSK. Dobrze, że przybędzie w Lublinie nowy budynek, który ma być wizytówką miasta, ale czemu on będzie służył? Na to pytanie odpowiadają wspomniane Założenia…

Ktoś, kto chciałby przedstawić swoją krytyczną opinię na ich temat, staje w tym momencie przed koniecznością pokonania aż trzech barier obronnych omawianego pozoru. Są nimi:

autorytet znanych osób zasiadających w Zespole

ich dobra wola wykreowania architektonicznej „ikony” Lublina

bariera intelektualna czyli sam tekst.

Jest to bardzo trudna faza demaskacji pozoru wysoko zaawansowanego technologicznie, podczas której jego system obronny jest wyjątkowo agresywny i podstępny. Ponieważ nie mogę się w tym momencie powołać doświadczenie inne niż własne, proszę mi wybaczyć, że wyznam, iż pisząc ten tekst czuję się po prostu jak zdrajca i ostatnia świnia. Pominąłbym tę osobistą kwestię, ale w zeszłym roku, zabierając publicznie głos na temat trzech innych pozorów naszego życia kulturalno-społecznego, usłyszałem dokładnie te same zarzuty z ust obcych osób. Być może zabrzmi to zabawnie, ale za każdym razem użyto innego sformułowania, a mianowicie, że:

podcinam gałąź, na której siedzę

kalam własne gniazdo

gryzę rękę, która mnie karmi.

Myślę więc, że atak systemu obronnego pozorów o tak osobistym charakterze nie jest moim wymysłem, lecz stanowi regułę wszędzie tam, gdzie ktoś próbuje „walczyć z wiatrakami”, jak to się czasem określa.

Ile ludzi w Polsce z tego powodu rezygnuje z wyłożenia swoich racji? Ilu Polaków słyszy wtedy głos osobistego „adwokata diabła”, który mówi mniej więcej tak: „Popatrz: życzliwe i sympatyczne osoby, które znasz i szanujesz lub które ciebie znają i szanują, namęczyły się, żeby zrobić dla ludzi – a ty kij w szprychy wsadzasz”. Ten głos to nic innego jak fantom wygenerowany przez system obronny rozległego pozoru. Odwołuje się on do naszego poczucia lojalności, cywilnego tchórzostwa, pokory wobec władzy i troski o dobro publiczne, by mnie nas przestraszyć i zawstydzić. W celu pokonania takiej zjawy, przede wszystkim należy sobie to wszystko dokładnie uświadomić – nawet w tej udramatyzowanej formie – i odpowiedzieć na pytanie, czego się właściwie chce: spokoju czy sensu? Puf! Zjawa znikła.

Wśród dekoracji

Jak przystało na – w budowie, ale jednak – teatr, Założenia do opracowania programu funkcjonalno-użytkowego CSK przypominają papierowe dekoracje. Ich rola jest taka sama, jak magicznego grzebienia, który bajkowa księżniczka ciska za siebie, by uciec przed wrednym olbrzymem. Z grzebienia wyrasta gesty las, który spowalnia pogoń. Założenia… są taką właśnie barierą intelektualną, do przejścia której potrzeba drobiazgowej analizy dodatkowo wymagającej uwiarygodnienia z kolei z naszej strony. Dlatego też towarzyszą jej trzy załączniki: ilustracja oraz dwie osobne strony internetowe. Znajdujemy się teraz w samym centrum pozoru, gdzie nie możemy liczyć na litość. Każde nasze źle uargumentowane twierdzenie zostanie błyskawicznie wykpione i zbagatelizowane.

Przebrnąłem przez ten siedmiostronicowy dokument kilka razy, skupiając się na opisie misji CSK. Porusza on kilka istotnych tematów, ale jest zredagowany w taki sposób, że dotyczące ich stwierdzenia są ze sobą zmieszane jak groch z kapustą (fot. 3). W opublikowanym osobno załączniku przedstawiam je już pogrupowane w bloki tematyczne, które udało mi się w tym tekście wyróżnić. Wytłuściłem te fragmenty, które moim zdaniem są pustosłowiem służącym Zespołowi ds. Teatru w Budowie do stworzenia wrażenia, że ma coś ważnego do powiedzenia. Załączony zrzut ekranowy z edytora tekstów pokazuje, jak pracowałem nad analizą tego tekstu. Poszczególne kolory oznaczają poszczególne tematy. Dopiero po takiej „defragmentacji” tekstu, poznajemy prawdę: jest to dokument marnej jakości składający się z truizmów i frazesów.

Śmiem twierdzić, że nie znajdzie się żaden nauczyciel animacji kultury, który przyzna, że jego studenci napisaliby gorsze opracowanie. Czytając je, proszę pamiętać, że pracowało nad nim 20 osób (nie licząc Rady Honorowej) przez 2 miesiące. Pamiętajmy również, że jest to obecnie kamień węgielny, korzeń tego, co w CSK ma się dziać za cenę co najmniej 30 mln euro.

Demolka

Nie wiem, czy bezradność Zespołu w podejściu do tematu jest dla czytelnika tak samo widoczna, jak dla mnie. Sądzę jednak, że widzi ją każdy animator kultury, który stawia sobie jakieś cele i umie definiować problemy współczesnej kultury w skali globalnej i lokalnej. Według mnie rzuca się w oczy przede wszystkim fakt, że działalność CSK nie nadaje obiektowi żadnej wyjątkowej cechy związanej z nazwą. Nie tworzy nic nowego, na co warto byłoby wydać zakładane 30 milionów euro.

CSK zaprojektowano według schematu istniejącego już Centrum Kultury, Wojewódzkiego Domu Kultury czy Akademickiego Centrum Kultury UMCS „Chatka Żaka”. Co gorsza, jego idea mieści się również w schemacie socjalistycznych kombinatów kulturalnych typu „wszystko w jednym”. Dziś każdy dom kultury jest małym, lokalnym „centrum spotkania kultur” i lepiej realizuje tę misję w skali osiedla, miasteczka czy dzielnicy niż projektowany kolos w skali województwa.

Każdy, kto bywa na różnych spotkaniach czy warsztatach wie, że proponowane w tym dokumencie założenia przestrzenne spełnia każdy nowoczesny ośrodek szkoleniowy. Wydawało mi się, że pomysłodawcy CSK mierzyli wyżej. Od tych dość typowych obiektów CSK będzie odróżniać jedynie skala – prawdopodobnie główna idea, która porusza wyobraźnię twórców Centrum. Niestety skala nie nada mu tożsamości.

Nowością w funkcji CSK jest opera, duża przestrzeń wystawiennicza, której w Lublinie faktycznie brakuje i napomknięty jednym zdaniem koncept „artists-in-residence” polegający na zapraszaniu artystów, aby stworzyli dzieło w konkretnym miejscu. Całkowitą osobliwością jest natomiast „mediateka”, której funkcja sprowadza się do multimedialnej bazy danych. Nie wyobrażam sobie, aby w dobie laptopów, e-booków i wideo w komórce koncept mediateki mógł kogokolwiek zwabić w to miejsce. A to właśnie on ma być – zdaje się – kotwicą tej instytucji. Przypomnijmy:

„Właściwym byłoby połączenie funkcji mediateki z ideą alei artystycznej. Opisywaną wcześniej przestrzenią społeczną, swoistym hipermarketem kulturalnym, powinna być właśnie mediateka, o otwartej formie przestrzeni z miejscami gdzie można przysiąść, porozmawiać, napić się kawy lub herbaty oraz w gronie znajomych oddać się refleksji”. Umieszczanie takich zdań w opisie funkcji obiektu za 30 milionów euro uważam za kuriozalne. Taniej wyjdzie założyć tam EMPiK z fotelami, żeby ludzie nie podczytywali książek i gazet na ziemi i między regałami.

Niestety, edukacji poświęcono w wytycznych tylko jedno zdanie. Oczywiście, każde działanie w kulturze jest w jakimś sensie edukacyjne, więc postulat ten zostanie na pewno spełniony, ale we współczesnym świecie edukacja nie jest już produktem ubocznym, ale celem strategicznym i osobną sztuką z rozwiniętą metodologią. W Polsce najlepiej utrzymuje się prowizorka, dlatego w Założeniach… można byłoby przynajmniej wytyczyć jakieś śmiałe kierunki rozwoju tej instytucji wychodzące poza prowizorkę. Zamiast tego między wierszami czytamy: „Jakoś to będzie. Nigdy nie było, żeby jakoś nie było”.

W tym kontekście trzeba podejść z szacunkiem do prób ukonkretnienia wytycznych Zespołu, które podjął Dariusz Jachimowicz w swoim opracowaniu zawierającym „symulację programową” CSK. Zaproponował on np.:

oparcie programu CSK o „lata tematyczne” (np. Rok Kultur Europy Środkowej i Wschodniej, Rok Japoński, Rok Kultur Krajów Arabskich itp.)

założenie, że w CSK powinny częściowo zaistnieć wszystkie ważniejsze imprezy lubelskie (w tym premiery) odbywające się dotychczas w innych miejscach (do czego mogą organizatorów skłonić jakieś korzyści oferowane przez CSK, np. promocja czy dostęp do nowoczesnych sal)

umieszczenie w CSK funkcji informacji turystycznej i centrum bibliotecznego.

Najgorsze, że przy próbie przełożenia wytycznych Zespołu na konkrety, okazuje się, że CSK musi być tym, czym w założeniach ma nie być czyli konkurencją dla wszystkich istniejących instytucji kulturalnych. Musi z konieczności stać się Wielkim Odkurzaczem zasysającym wydarzenia kulturalne i animatorów, ponieważ nie tworzy żadnej nowej niszy życia kulturalnego.

W dalszej części swojego opracowania Dariusz Jachimowicz proponuje już konkretne projekty, które mogą się zmieścić w CSK takie jak:

projekt „sztuka wobec przestrzeni publicznej”

Lublin Art Biennale

wystawa o obecności ludzkiego ciała w sztuce

cykle wykładów, spotkań i prezentacji wybitnych osobistości świata kultury

cykl wystaw koncentrujących się wokół problemu granic

itd., itp.

Te pomysły można mnożyć w nieskończoność, obiecując gruszki na wierzbie. Wiadomo, że ostatecznie wszystko będzie zależało od poziomu wykształcenia, doświadczenia i zainteresowań ludzi, którzy tam będą potencjalnie pracować. Ale to nie oni napisali symulację programu CSK, a Jachimowicz już w Lublinie nie pracuje.

Trzy dzwonki alarmowe

Warto w tym miejscu zadać sobie pytanie, dlaczego efekty Zespołu ds. Teatru w Budowie są tak marne? Kiedy spojrzymy na listę dwudziestu pracujących w nim osób, okaże się, że większość to urzędnicy w proporcji 11:9. Pozostałe 45% stanowią: trzy osoby związane z muzyką poważną, trzech dyrektorów „ogólnorozwojowych” domów kultury (z czego dwóch związanych z teatrem), jeden specjalista od wystaw, jeden menadżer kultury oraz tylko jeden młody, wybijający się animator kultury. Czy ludzie, których główna praca polega na zarządzaniu tym co już jest, mogą wymyślić coś odkrywczego, co ma dopiero być? I to na skalę bez precedensu w historii regionu?

Jak przystało na – w budowie, ale jednak – teatr, ma on i swoje trzy dzwonki – są to dzwonki alarmowe. Pierwszym było odejście z Zespołu ds. Teatru w budowie Rafała „Kozy” Kozińskiego, wspomnianego „młodego animatora”, który zdecydował się na ten krok już po pierwszym spotkaniu Zespołu. Słynie on z energii, pomysłowości i bezpośredniego podejścia do problemów. Przez kilka lat swojego działania w Lublinie wyrósł na prawdziwą postać, co potwierdziło przyznanie mu w roku 2008 nagrody miasta za bezprecedensowe osiągnięcia w dziedzinie animacji kulturalnej („Noc Kultury”, „Jarmark Jagielloński”).

Drugim dzwonkiem było odejście z Rady Honorowej Tomasza Pietrasiewicza, twórcy Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN”, instytucji, która rozwinęła autonomiczny program wyrastający z troski o zaniedbane zagadnienia dziedzictwa kulturowego i historycznego. W swojej naiwności Pietrasieiwcz zaproponował Radzie własne pomysły na CSK, które zostały całkowicie zignorowane. W liście pożegnalnym napisał m.in.:

„Liczyłem że będzie to dobry punkt wyjścia do dyskusji. Niestety do dzisiejszego dnia (mija już prawie miesiąc) nikt z Zespołu do mnie się nie odezwał i nie podjął rozmowy w sprawach o których piszę. Nie została mi również stworzona szansa spotkania się z członkami Zespołu i omówienia mojego punktu widzenia. […] W zaistniałej sytuacji w sposób oczywisty nie chcę firmować swoim nazwiskiem przedsięwzięcia, co do którego jakości realizacji jak też celu nie mam żadnego przekonania.”

Trzecim dzwonkiem było nieoczekiwane odejście (zaraz po ogłoszeniu konkursu architektonicznego) z Rady Honorowej jej przewodniczącego, Krzysztofa Cugowskiego, który powiedział dosłownie: „Uczestniczenie w tworze, który istnieje tylko na papierze, nie jest w mojej naturze”. Rada została powołana w maju 2007 i „od tamtej pory nie zebrała się, aby pracować nad projektem” („Dziennika Wschodni”, 5 grudnia 2008). To ostatecznie potwierdza, że CSK jest imitacją wypchaną papierami. Trudno o bardziej dobitne słowa. Ale pozory i na nie mają odpowiedź, która ignoruje wszelką merytorykę. Komentarz marszałka: „Decyzja pana Cugowskiego jest zaskakująca. Będę go namawiał, by pozostał w radzie.” Jego zdaniem dopiero po rozstrzygnięciu konkursu architektonicznego Rada będzie miała materiał do konsultacji. Dokładnie te same słowa usłyszałem z ust jednego z miejskich dyrektorów na temat innej specjalistycznej inwestycji: zrobi się przetarg – już nawet nie konkurs – a potem nic nie stoi na przeszkodzie, aby powołać zespół roboczy do spraw funkcji obiektu.

Leczenie i profilaktyka

Czy Centrum Spotkania Kultur można uratować? Można, pod warunkiem, że zdamy sobie sprawę, iż w kraju, w którym obowiązuje postsocjalistyczne myślenie, spektakularny „efekt Bilbao” może przerodzić się w „efekt Lublina”, którym trenerzy będą na szkoleniach straszyć niegrzecznych samorządowców. Urząd Marszałkowski zajmujący się CSK święci dziś triumfy, bo do konkursu architektonicznego stanęło 40 uczestników z całego świata. To na pewno osłabi wolę myślenia o realnej przyszłości tej instytucji. Nie zmienia to faktu, że w tym momencie CSK przypomina wóz stojący przed koniem, ale na szczęście koń wciąż tam stoi i można go przeprząc. Czego brakuje? Woźnicy.

Przyczyn polskiego pozoranctwa można oczywiście szukać w naszej historii jeszcze w czasach zaborów i podległości. Bądź co bądź, od kilku pokoleń musimy wciąż coś udawać i jak magik odwracać czyjąś uwagę od tego, co robimy naprawdę. Apogeum udawania przeżywaliśmy niedawno, kiedy Polska Zjednoczona Partia Robotnicza pałowała robotników i trzymała za twarz lud Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. A może to udawanie jest echem w ogóle kultury bizantyjskiej – przepychu na pokaz i kolorowej manifestacji władzy? Jest coś w tzw. „mentalności wschodniej”, co każe się nad tym zamyślić.

Myślę, że prawdziwa przyczyna polskiego pozoranctwa jest jednak inna – mniej oczywista, ale otwierająca oczy na zupełnie nowe horyzonty. W polskiej rzeczywistości nie ma kto chcieć. Niedawno słuchalem pewnego wykładu o planowaniu inwestycyjnym, na którym prowadzący wyróżnił trzy rodzaje planowania: strategiczne, taktyczne i operacyjne oraz porównał je do funkcji różnych osób na rzymskiej galerze. Okazało się, że galernicy to urzędnicy od… dyrektora wydziału w dół. Oni zajmują się planowaniem operacyjnym. Część strategiczna należy do kapitana czyli prezydentów i rad miejskich. Brakuje natomiast planowania taktycznego czyli osoby walącej równo w bęben, która koordynowałaby ruchy wioślarzy.

Dla mnie było to objawienie, bo zrozumiałem, dlaczego relacje z urzędnikami bywają tak niezręczne, dlaczego tak trudno ich zachwycić nowymi wizjami, a tak łatwo przychodzi im zasłanianie się procedurami. Otóż dlatego, że oni nie są od zachwytów i burzy mózgów tylko od wprowadzenie w życie planów otrzymanych z góry. Na górze brakuje zaś równego rytmu, a jeszcze wyżej – wyżej strategie miast czy gmin piszą wynajmowane do tego celu zewnętrzne firmy, po czym dokumenty te trafiają na półki, bo nikt się z nimi nie utożsamia. Planowanie jako sztuka zarządzania w Polsce nie istnieje. Istnieją za to partykularne interesy – to wiemy – oraz – i to jest najważniejsze – jałowy bieg potężnego i całkiem sprawnego aparatu urzędniczego. Ponieważ ludzie ci muszą coś robić, czymś zarządzać i administrować, tworzy się naturalna presja, aby jednak jakieś „plany” zaistniały – i to jest właśnie główna siła napędowa wielkoskalowego pozoranctwa.

Urzędnicy działają jednak w innej rzeczywistości niż my – w realiach problemów technicznych podległych spełnianiu celów strategicznych. Kiedy tych celów brakuje, kiedy muszą sami coś wymyślać, następuje projekcja ich rzeczywistości na naszą i stąd pojawia się np. złudzenie, że dobrze rozliczone pieniądze, to dobrze wykonana praca, że bezbłędna edycja kompletu jakichś dokumentów jest celem samym w sobie. Pojawiają się pomysły na konsultacje po przetargu, budowanie czegoś bez określenia, czemu ma to służyć, wybieranie rozwiązań najszybszych i najtańszych, a nie najlepszych, tworzenie barokowych systemów kontroli, które przez swą złożoność same stają się źródłem błędów itp., itd.

Niestety, nie wiem, jak to zmienić; jaki podmiot mógłby spełniać rolę „planisty strategicznego”. Na pewno odnajduje się w niej wielu światłych urzędników, ale nie mogą swojego potencjału w pełni wykorzystać, bo struktury organizacyjne im na to nie pozwalają. Na pewno odnajdują się w niej wszelkie podmioty bliskie potrzebom ludzi: stowarzyszenia, placówki kultury, fundacje. Powinny one pozostać rozproszone tak jak są, by nikt nie zamienił ich w żadne „centrum”. Jestem jednak przekonany, że należałoby stworzyć dla nich jakąś „przestrzeń dokującą” – w strukturach państwowych, samorządowych i mentalnych – która by je raz na zawsze upodmiotowiła. Tylko w ten sposób – poprzez wyniesienie ich na świecznik, na tron – ten tekst stanie się kiedyś zupełnie niezrozumiały.

Drogi Czytelniku, oceniam, że napisanie obu tekstów zabrało ok. 20 godzin. Do tego dolicz swój czas na ich przeczytanie. Takie są realne koszty demaskacji pozorów. Mam nadzieje, że nie zniechęci Cię to do samodzielnego ich tropienia i eliminowania w Twojej okolicy. Zacznij jednak od siebie. Mam nadzieje, że będzie to dla Ciebie mniej pracochłonne niż dla mnie, ale nie mniej fascynujące.

Marcin Skrzypek

Kontakt z autorem: marcin@tnn.lublin.p

1/Plan działalności CSK znalazł odbicie w dokumencie „Wytyczne merytoryczne i program ramowy budynku”, załączniku do regulaminu konkursu na koncepcję architektoniczną CSK. Nie wnosi on jednak nic nowego do wcześniej zarysowanej koncepcji. CSK będzie oparte o sale widowiskową na 1200 osób oraz kilka mniejszych sal i pomieszczeń (małą salę teatralną, sale konfernecyjne, galerię, mediatekę itp.). Bardziej merytoryczna dyskusja na temat koncepcji CSK oraz koncepcjji alternatywnych (być może mieszczących się w zwycięskim projekcie architektonicznym) wymaga osobnego opracowania (poza kontekstem eseju o pozorach) i jest możliwa tylko wtedy, kiedy władze zasygnalizują, że jakakolwiek dyskusja na ten w ogóle ma dla nich sens. Tymczasem warto zapoznać się z jedyną taką publiczną wypowiedzią pt. „Co dalej z Teatrem w Budowie” Tomasza Pietrasiewicza.
Kończąc, można dodać, że, mówiąc najprościej, projektowane CSK nie posiada wyrazistej i oryginalej idei, wokół które można by zbudować legendę tego miejsca. W tym kształcie będzie ono tylko dodatkową kubaturę do zagospodarowania, ale czy jej brak jest jakimś realnym problemem Lublina? Czy sale koncertowe i teatralne pękają w szwach i nie istnieją żadne budynki do adaptacji np. na galerie czy ośrodki kultury? Bez zrozumienia tego, że funkcja obiektu nie może być tylko załącznikiem do konkursu architektonicznego, nie da się jednak pójść ani kroku dalej.


Kultura Enter

2009/02 nr 07

Teatr w Budowie, a w przyszłości Centrum Spotkania Kultur czyli pozór za 30 mln euro (we wstepnych szacunkach kosztów samej budowy). Fot. M. Skrzypek

Zrzut ekranowy z edytora tekstów ilustrujący metodę analizy 'Założeń do opracowania programu funkcjonalno-użytkowego' CSK. Poszczególne kolory oznaczają poszczególne tematy poruszane w dokumencie. Dopiero po takiej 'defragmentacji' widać prawdę: jest to dokument marnej jakości.

Sam akt ekspozycji marzann został dokonany jednak przy takim ich stłoczeniu cel nie został osiągnięty. Myślę, że uczniom oraz ich nauczycielom mogłoby być nawet przykro, że tak potraktowano ich prace. To napięcie między wykonanym działaniem a nieosiągniętym celem wynikiem jest właśnie oznaką pozoru. Fot. M.Skrzypek, wiosna 2008