Naftowa równowaga demokracji na Białorusi
Nieoficjalnie w źródłach dyplomatycznych zaczęła pojawiać się informacja o celu wizyty na Białorusi, Ministrów Spraw Zagranicznych Polski i Niemiec – Radosława Sikorskiego i Guido Westerwelle, a 15 listopada – Eurokomisarza ds. Europejskiej Polityki Sąsiedztwa – Stefana Füle. Mówiło się o tym, że biurokraci europejscy przywieźli plan dla Łukaszenki.
Politolodzy twierdzą, że legitymizm władzy jest możliwy do utrzymania pod dwoma warunkami – pierwszeństwa prawa nad władzą oraz akceptacji władzy przez znaczną większość obywateli państwa.
Po 19 grudnia 2010 r. na Białorusi zaistniała dziwna sytuacja. Pierwszeństwo prawa w państwie (z podziałem władzy) zostało ostatecznie odrzucone na drodze referendum jesienią 1996 roku, teraz zaś kruszy się ostatnia cegiełka legitymizmu władzy . Skończyła się akceptacja reżimu przez naród.
Centralna Komisja Wyborcza ogłosiła, że Aleksander Łukaszenko zdobył 80% głosów. Jednak niezależni eksperci twierdzą, uzasadniając swoje wypowiedzi wynikami „exit polls” i liczbami, zaprezentowanymi w lokalach wyborczych, gdzie głosy były liczone otwarcie, że na Łukaszenkę zagłosowało około 40% wyborców. Można powiedzieć, że władza wisi w powietrzu i trzyma się dzięki strukturom zbrojnym oraz deklaracjom uznawania jej przez podobne reżimy i skompromitowane „autorytety” religijne z zagranicy. Stabilność reżimu uzależniona jest dzisiaj od jednego warunku – finansowania, które z powodu chwiejności białoruskiego modelu gospodarczego, korupcji i „rodzinności” systemu kierowania, jest także nieefektywne. Państwo białoruskie nie może samo rozwiązać tego problemu, reżim może utrzymać się tylko pod warunkiem zachowania ekonomiczno-biurokratycznego status quo, ale tylko wtedy, gdy nadal utrzymane będą zewnętrzne preferencyjne warunki ekonomiczne. Składają się na nie tranzyt, przetwórstwo ropy naftowej na zasadach bonusu oraz kredyty zagraniczne. Po 19 grudnia szansa otrzymania kredytów od światowych organizacji i państw zachodnich jest znikoma. Została Rosja, być może Chiny. I w tym kontekście najbardziej interesująco wygląda kwestia ropy naftowej.
Przypomnijmy, że nieoficjalnie w źródłach dyplomatycznych zaczęła pojawiać się informacja o celu wizyty w Mińsku 2 listopada 2010 roku, półtora miesiąca przed wyborami prezydenckimi na Białorusi, Ministrów Spraw Zagranicznych Polski i Niemiec – Radosława Sikorskiego i Guido Westerwelle, a 15 listopada – Eurokomisarza ds. Europejskiej Polityki Sąsiedztwa – Stefana Füle. Mówiło się o tym, że biurokraci europejscy przywieźli plan dla Łukaszenki, według którego może on wygrać wybory, zapewniając sobie 70% głosów elektoratu. Warunki zwycięstwa były następujące: bardziej swobodny proces wyborczy i niestosowanie przemocy wobec opozycji. I najważniejsze – reforma konstytucyjna w ciągu najbliższego roku lub dwóch lat. Pozostałe postulaty to Białoruś przekształcająca się w republikę parlamentarną, swobodne i przejrzyste wybory do parlamentu w roku 2012 i odpowiednie „propozycje” dla dekoracyjnego, podobnie jak w Niemczech, białoruskiego prezydenta: zostaje na Białorusi lub wyjeżdża razem z rodziną i majątkiem na emigrację. Alternatywa przedstawia się jako kryzys finansowy w 2012 roku, gdy trzeba będzie wypłacać odsetki z wziętych, jeszcze przed tymi negocjacjami, kredytów o wartości 25 mld dolarów, chaos i kapitulacja reżimu, najprawdopodobniej gwałtowna i rewolucyjna.
Mówi się o tym, że Łukaszenko mógł zgodzić się na takie warunki. Niby są na to pewne potwierdzenia. Na rzecz realizacji wersji europejskiej „exit polls” pracowała ukraińska firma „TNS – Ukraina”, która ogłosiła umówione równiutkie 70% głosów dla Łukaszenki, obiecanych podczas negocjacji z dyplomatycznymi przedstawicielami Europy.
Można dyskutować nad tym, jaka to tajemnicza struktura bądź organizacja nagle kazała Łukaszence 19 grudnia przetasować karty na stole. Czy może to nienasycone pragnienie władzy Łukaszenki? Tak czy inaczej europejski plan stworzenia na Białorusi do 2012 roku przewidywalnego reżimu politycznego, skończył się porażką. Stąd rodzi się pytanie: w jakim celu były tworzone takie plany?
Wiadomo, że Europa cierpi z powodu zewnętrznego monopolu na dostawę gazu i ropy naftowej. Biznes naftowy ogólnie związany jest z państwami, których polityka nie jest przewidywalna. W tym sektorze państwa te zajmują pozycję dominującą, a są to: Iran, Rosja, Wenezuela. Najbardziej niebezpieczna dla Europy jest zależność od putino-miedwiediewskiej Moskwy. I w końcu pojawia się światło w tunelu: ogromnymi staraniami światowa wspólnota wciągnęła Irak do szeregu państw prawa. Takich, które funkcjonują na zasadach konwencji, na pewnych ustalonych regułach polityki wewnętrznej, międzynarodowej, jak również życia ekonomicznego.
Otworzyło to przed Irakiem, (pozbawionym po „Wojnie w Zatoce” decyzją ONZ prawa na prowadzenie handlu swoimi zasobami naturalnymi, w pierwszej kolejności – ropą naftową), możliwość odrodzenia państwa za sprawą powrotu na rynek światowy. Poprzednio ropę z Iraku sprzedawały firmy międzynarodowe, przede wszystkim amerykańskie, a udział Iraku w OPEC przejęła Arabia Saudyjska. Przed Europą pojawiła się możliwość zdobycia alternatywnego surowca. Gaz z Iraku, jak zadecydowano, dostarczany będzie do Europy rurociągiem Nabucco. W dniach 19-21 sierpnia 2010 roku konsorcjum firm, zajmujący się jego budową, uzgodniwszy sprawy z Bagdadem, podpisało kontrakt z rządem Kurdystanu o wartości 11 mld dolarów na budowę rurociągu z północnego Iraku do Turcji. Dzięki temu z Iraku do Europy, poczynając od 2014 roku, rocznie płynąć będzie 20 mld metrów sześciennych gazu. Ze strony europejskiej kontrakt został podpisany przez firmę RWI.
Jeśli chodzi o ropę naftową, jej zasoby w Iraku na początku 2010 roku wynosiły 115 mld baryłek. To wynik ustępujący jedynie Arabii Saudyjskiej i Iranowi. Prognozowane zasoby całych pól naftowych to od 100 do 200 mld baryłek, w tej kwestii z Irakiem można porównać tylko Iran.
W dniach 30 kwietnia – 2 maja 2009 roku rząd Iraku zorganizował międzynarodową konferencję w Londynie dotyczącą inwestycji. Chciano tym sposobem przyciągnąć międzynarodowe firmy oraz inwestorów, którzy podejmą się wydobycia i eksportu ropy oraz poszukiwania jej nowych złóż. W czasie, gdy w roku 2008 wartość bezpośrednich inwestycji w Iraku wyniosła 1,2 mld dolarów, Minister Gospodarki Wielkiej Brytanii ogłosił gotowość rządu brytyjskiego do rozpoczęcia programu inwestycyjnego w Iraku o wartości 19 mld dolarów. Po czym odbył się przetarg z udziałem firm międzynarodowych na kupno sześciu największych pól naftowych w Iraku (w dniach 30 czerwca – 2 lipca 2009 roku). Uczestniczyło w nim 130 firm, łącznie z największymi: British Petroleum, Royal Dutch Shell, Shecron, Exxon Mobil, Lukoil, CNPC (Chiny), Petronas (Malezja). Wystawiano na sprzedaż stare, opuszczone pola naftowe z zasobami wielkości 5 mld baryłek. Biorąc pod uwagę kolejny przetarg, który odbył się pół roku później, Irak przyciągnął około 50 mld dolarów nowych inwestycji.
Jako rezultatu do 2012 roku oczekuje się wzrostu codziennego wydobycia ropy naftowej w Iraku z 2,5 mln (w 2009 roku) do 4,5 mln baryłek. Czyli około 261 mln ton rocznie zamiast 140 mln ton w 2009 roku. Wywoła to obniżenie ceny ropy, czym Europa jest bardzo zainteresowana. Jeżeli chodzi o Rosję, to import ropy naftowej z Rosji do państw UE w roku 2007 wyniósł 185 mln ton, czyli 32,6% jej całkowitego importu.
Powstaje więc pytanie: dokąd popłynie nowa ropa naftowa, biorąc pod uwagę to, że w roku 2008 z całego jej eksportu (marka Iraq’s Basrash Light) 37 % było dostarczane z Iraku do Stanów Zjednoczonych, 34% – do Azji, 29% – do Europy. Przewidując proporcjonalny do wydobycia wzrost dostawy, bardzo kuszącą dla Europejczyków wydała się trasa, która przypomina wcześniejsze plany Międzymorza, proponowane przez Białoruski Front Narodowy na początku lat 90-ch. Z Iraku do Turcji, później przez Morze Czarne na Ukrainę, a przez Białoruś – do krajów nadbałtyckich. Żegnaj, monopolu rosyjski! Tutaj, moim zdaniem, kryje się wyjaśnienie aktywności wielkich polityków UE przed wyborami prezydenckimi 2010 roku na Białorusi. Ropa naftowa ma być transportowana tylko przez przewidywalne politycznie regiony. Rosja, która zrozumiała, że traci ostatnie gwarancje swojego bezpieczeństwa gospodarczego, dosłownie tuż przed głosowaniem dała stanowcze wsparcie Łukaszence. Wetknięto korek do rury z Iraku.
Czym handlowano w Moskwie, począwszy od spotkania białoruskiego premiera Michaiła Miasnikowicza i rosyjskiego premiera Władimira Putina 20 stycznia 2011 roku do zawartego porozumienia o dostawie rosyjskiej ropy na Białoruś w 2011 roku, zmuszającego Białoruś do zakupu wyłącznie rosyjskiej ropy? Putin stanowczo stwierdził, że rozmiar dotacji rosyjskiej dla gospodarki białoruskiej, dzięki dostawie ropy, nie będzie niższy niż w latach 2007-2009, nie mniejszy niż 4,124 mld dolarów. Skąd ta liczba? Na tę sumę składałaby się całkowita wielkości dostaw ropy rosyjskiej (21,7 mld ton rocznie) i zyski ze zniesienia cła na eksport ropy dla Białorusi (wyniosłyby one 7,6 mld dolarów). Przewidziane jest natomiast cło na eksport produktów ropopochodnych, które, zgodnie z ustawodawstwem rosyjskim, jest znacznie niższe i wynosi dla takiej wielkości dostaw 2,4 mld dolarów. Prawdą jest, że w wyniku nacisków ze strony Moskwy, Białorusini za każdą tonę ropy zapłacą Rosjanom „premię” w wysokości około 46 dolarów; eksport tony produktów ropopochodnych, nie wliczając koniecznych kosztów (30 dolarów za tonę) i wydatków na transport, jest tańszy o 90 dolarów od eksportu ropy naftowej. Przeliczając możemy wskazać następujące sumy: 7,6 – 2,4 – 1,0 = 4,2 mld. Ale żeby je zarobić, Białoruś powinna otrzymać i przetworzyć całą dostawę, gdyż system naliczania premii dla Rosji za tonę ropy przewiduje jej wzrost w przypadku obniżenia faktycznego importu ropy z Rosji w porównaniu ze wskazanym w umowie bilansem importowym.
Trzymając reżim białoruski na łańcuchu naftowym, Rosja odcina jednocześnie przed nią możliwości dywersyfikacji importu paliw. Z drugiej strony, by otrzymać dotacje w 2011 roku, Białoruś musi sprzedać przetworzone produkty ropopochodne. I tu właśnie kryje się źródło nadziei zwolenników surowych sankcji ekonomicznych wymierzonych w reżim, którzy, wiedząc że europejska konsumpcja białoruskich produktów ropopochodnych wynosi około 1 % całej produkcji, byli przekonani o słuszności ich zastosowania. Posiedzenie ministrów spraw zagranicznych państw UE 31 stycznia ukazało inne realia. Przede wszystkim brak gotowości większości krajów UE do podjęcia tego kroku.
Następstwa tych wydarzeń są widoczne. Trzeba zrozumieć, że dalszy los Białorusi nie zależy od UE, Europarlementu i innych struktur europejskich, jak również nie zależy od Rosji. Wszystko zależy wyłącznie od narodu białoruskiego, jego reakcji, gotowości i zdolności do obrony własnych interesów. Dobrze widać to na przykładzie wydarzeń w Tunezji, również w Egipcie.
Białoruski klan rządzący jest dziś tak słaby, jak nigdy dotąd. Jego legitymizm skończył się. Trzyma się on wyłącznie dzięki strukturom zbrojnym, które służyć mu będą, póki będą dobrze opłacane. Środków zaś reżim ma bardzo mało. Właściwą odpowiedzią społeczeństwa białoruskiego na taka sytuację winno być maksymalne skoordynowanie działań.
Działać?, czy bezczynnie czekać na pomoc z Europy? Działać. Pomoc nie przyjdzie sama, gdyż zawsze jest zewnętrzną odpowiedzią na widoczną gotowości narodu do zadecydowania o swojej przyszłości. Według przedstawicielki UE ds. polityki zewnętrznej Catherine Ashton, sankcje ekonomiczne, które na pewno uderzyłyby mocno w Łukaszenkę, powinny być zastosowane, pod warunkiem wzmożenia represji wymierzonych przeciw obywatelom lub w wypadku, gdy sytuacja się nie polepszy. Więc albo białoruskie społeczeństwo będzie czujne – albo reżim powoli popadnie w stagnację i autodestrukcję, my zaś poznamy wówczas radości „neobreżniewskiego” kryzysu. Wszystko jest powiązane.
Transport ropy naftowej z Iraku przez Białoruś mógłby stać się gwarancją wiecznego trwania reżimu Łukaszenki, choć dla Europy nie byłby to już reżim Łukaszenki, ale porządek prawny państwa demokratycznego, gwarantujący jej bezpieczeństwo energetyczne.
Alaksiej Chadyka
Nv-online.info
15 stycznia 2011 roku
Tłumaczenie: Hanna Paniszewa