Najgorsza jest niepamięć
„Polacy i Ukraińcy muszą ze sobą rozmawiać. Jeśli się pokłócą – to dobrze, to znaczy, że jeszcze nie są sobie obojętni. Może muszą sobie pewne rzeczy wykrzyczeć – oby się tylko nie bili. Niech i Ukraińcy i Polacy powiedzą co ich boli, bo z tym się trzeba zmierzyć.”
O sekretach swojej rodziny, Wołyniu, spotkaniach z Ukraińcami, przebaczeniu i wspólnych rozmowach opowiada dr Leon Popek, prezes Towarzystwa Przyjaciół Krzemieńca i Ziemi Wołyńsko-Podolskiej w Lublinie, od 1990 r. organizator wycieczek i pielgrzymek na wołyńskie cmentarze, inicjator ich porządkowania i odbudowy…
OSTRÓWKI
Nie pamiętam, kiedy pierwszy raz usłyszałem o Ostrówkach. Na pewno zanim poszedłem do pierwszej klasy szkoły podstawowej. To słowo istniało w moim domu od zawsze, wzrastałem w takiej atmosferze. Pamiętam różne spotkania – pogrzeby, śluby, wesela, jarmarki, na które zabierał mnie ojciec jako dzieciaka. Jeździłem z mamą na odpusty do Chełma na 8 września, w Matki Boskiej Siewnej. Spotykaliśmy na nich byłych mieszkańców Ostrówek i Woli Ostrowieckiej. Pamiętam te pytania: „Kto przeżył, co się z nim dzieje, a kto zginął, a w jakich okolicznościach?” Przy powitaniach pytałem nieraz tatę: „Kto to jest?”, a tato mówił: „A to jest człowiek pochodzący z Gaju”. Albo pytałem o to mamę: „A to jest Jan Ulewicz, czy też Maria Matyszczuk z Woli Ostrowieckiej, albo ktoś inny z Ostrówek”. W ten sposób docierały do mnie informacje, nazwiska, nazwy miejscowości.
Ten temat szczególnie nasilał się, gdy zbliżał się dzień Wszystkich Świętych. W mojej rodzinie przez pewien czas nie było zmarłych, których groby można by było odwiedzać na cmentarzu. Grono zmarłych, o których się wówczas wspominało to byli ci, którzy zginęli w 1943 czy umarli jeszcze przed wojną właśnie tam, za Bugiem. Widziałem, jak moi rodzice wtedy jakoś tak smutnieli. Pamiętam wypowiadane przez nich co roku marzenie, żeby choć raz móc pojechać tam, za Bug, chociaż raz odwiedzić to miejsce – pójść na cmentarz, stanąć nad grobem, zapalić świeczkę, pomodlić się i wziąć garść ziemi z mogiły…
To było pragnienie niespełnione, któremu towarzyszył wielki żal i smutek, że dzieli nas granica na Bugu – odległość przecież niewielka, ale nie do pokonania.
RODZINA
Uważam, że historia mojej rodziny jest wyjątkowa – wszyscy zostali bardzo tragicznie doświadczeni przez los. Po spaleniu i wymordowaniu mieszkańców wsi Ostrówki i Woli Ostrowieckiej 30 sierpnia 1943 r. (zginęło ok. 70 % mieszkańców), ci, co zdołali uciec spod siekier banderowców tułali się po tej stronie Bugu. Stracili dobytek wielu pokoleń. Nie mieli ze sobą nic! U dobrych ludzi szukali kawałka chleba i dachu nad głową przez niemal dwa lata. Żyli w traumie po bliskich, którzy zostali zamordowani, leczyli rany w utworzonych prowizorycznie szpitalach, bądź kryli się przed Niemcami, aby nie być wywiezionymi na roboty do Rzeszy. Innych dziesiątkował tyfus. Tak w szpitalu chełmskim zmarła moja babcia, Anna Szwed. Moja Mama, Helena, przez dwa lata pracowała za miskę zupy i dach nad głową u bogatego gospodarza w Wólce Okopskiej. Miała nadzieję, że po wojnie wróci do Woli Ostrowieckiej, gdzie jej rodzina mieszkała od 400 lat. Wojna się skończyła, a ona otrzymała gospodarstwo poniemieckie w Karolinowie w gminie Ruda Huta. Większość mieszkańców tych terenów to byli zabużniacy. Tam poznała mojego ojca, Mieczysława Popka, który nosił w sobie bardzo podobną historię. Rodzina Popków mieszkała w Rudzie Hucie a następnie w Gaju (pow. kowelski), gdzie w latach 20-tych dziadek Mikołaj przybył za „chlebem”. Dokładnie tak jak w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej, w tym samym czasie, 30 sierpnia 1943 r., UPA napadła na Gaj, Suchą Łozę, Skalenicę i inne okoliczne miejscowości. Zginął dziadek Mikołaj i jego cztery córki. Ocalał tato, stryj i babcia Franciszka – uratowana przez Ukraińca Potockiego. Łącznie, z mojej bliskiej i dalszej rodziny od strony mamy i taty, zginęło na Wołyniu niemal czterdzieści osób…
ŚWIADKOWIE
W 1978 roku zacząłem studiować historię – i to nie był przypadek. Wierzyłem w to, że jak zdobędę warsztat historyka, to znajdę klucz do odpowiedzi na pytania, które nurtowały mnie, moich rodziców, przyjaciół i rodzinę. Jak to się stało? Jak to było możliwe? Czy musiało do tego dojść? W rozmowach wszyscy Zabużniacy ciągle zadawali sobie pytanie: dlaczego? Co takiego zrobiliśmy, że spotkało nas takie nieszczęście, że nas wymordowano i wypędzono? Przecież my byliśmy ludnością cywilną, nikomu krzywdy nie robiliśmy. Straciliśmy tam dobytek wielu pokoleń, a teraz nie mamy nawet szansy, żeby tam stanąć i się pomodlić, żeby upamiętnić tych, którzy tam leżą.
W swojej naiwności bardzo młodego człowieka sądziłem, że studia historyczne dadzą mi wgląd do archiwów oraz narzędzia, dzięki którym odkryję odpowiedzi na nurtujące mnie pytania.
Pamiętam, że na pierwszym roku studiów poznałem profesora Jerzego Kłoczowskiego. Odprowadzałem go po zajęciach i nasza rozmowa przeniosła się z ulicy do jego domu. Powiedział wtedy do mnie słowa, które wziąłem sobie głęboko do serca: „Leon, musisz zacząć zbierać relacje od świadków. W pierwszej kolejności od tych, którzy widzieli te mordy, którzy przeżyli jako jedyni świadkowie i musisz się spieszyć, bo oni mają już swoje lata, oni będą odchodzili. Odchodząc zabiorą pamięć do grobu. A to jest pamięć bardzo ważna. Musisz to ocalić dla historii, dla pokoleń. Musisz ich nakłonić, żeby takie świadectwo dali, bo mogą być niechętni, mogą mieć traumę. Ale spróbuj zebrać świadectwa, spróbuj to zrobić”. I powiedział jeszcze jedno: „Na razie te relacje będziesz zbierać do szuflady. Ale kiedyś przyjdzie taki czas, że te relacje będą mogły być opublikowane w książce”.
Kupiłem więc kasetowy magnetofon marki Grundig i tak uzbrojony postanowiłem razem z mamą Heleną, która była moim przewodnikiem, odwiedzać świadków i zbierać ich relacje. Najpierw pojechaliśmy do Władysława Soroki, który miał już wtedy blisko 80 lat i jako jedyny ocalał z masakry w Woli Ostrowieckiej. Zginęły tam – dzisiaj już wiemy to z całą pewnością, nie mniej niż 243 osoby. Jego relacja była wstrząsająca, bo opisał, jaki był schemat mordowania. Jako jedyny opowiedział, co się działo od momentu, gdy mężczyźni zostali zwabieni podstępem na plac szkolny, aż do chwili zabijania.
Kobiety z dziećmi umieszczono w szkole, mężczyźni zebrani na placu szkolnym byli zabierani dziesiątkami i prowadzeni do gospodarstwa Strażyca, do stodoły mającej jedne drzwi otwarte, a drugie zamknięte. Tyle było wiadomo, ale nic więcej. I Soroka powiedział nam, co się działo z nimi dalej. Mężczyźni byli tam wprowadzani, mieli się rozebrać do bielizny. W środku był ustawiony stół, na wzór komisji lekarskiej – a że większość z nich miała takie badania za sobą przy powołaniach do wojska, więc uwierzyli, że to będą autentyczne badania. Zapewniano ich, że będzie tworzony oddział polsko – ukraiński do walki z Niemcami, jakiś oddział leśny, do wysadzania torów kolejowych czy też mostu na Bugu. Następnie mężczyźni byli prowadzeni na drugie klepisko. Tam chwytano ich za ramiona i prowadzono. Oczywiście cała stodoła była obstawiona. Drzwi były już otwarte, a z tyłu czekał wykopany rów długości dwunastu metrów, szerokości dwa i pół metra, osiemdziesiąt centymetrów głębokości, bardzo płytki, bo bardzo trudno się kopie w marglu, w kredzie i tylko tyle zdążyli wykopać. Ale ten dół pomieścił co najmniej 243 ciała, układane rzędami. Zabijano ich pałami, jakimiś kołkami, siekierami, młotami do uboju bydła. Zabijano bez wystrzału.
Gdy jego podprowadzano, zobaczył, jak przed nim wyrywa się jego syn. On też próbował się wyrwać, opierać, cofać. Ciągnęli go siłą. Władysław Soroka był człowiekiem bardzo silnym, niedużego wzrostu, ale mocno zbudowanym. Przez jakiś czas był kowalem. Mówił, że jak złapał konia, to on nie miał prawa się wyrwać w czasie podkuwania. Ja myślę, że Pan Bóg specjalnie wybrał takiego człowieka. Udało mu się wyrwać i przeskoczyć ten rów. Ledwie wyskoczył z tej stodoły, dostał z bardzo bliskiej odległości serię z karabinu maszynowego w pośladki. Ta seria prawie go skosiła, tak jak gdyby się potknął. Zerwał się jednak i biegł dalej. Nikt go nie uczył jak miał uciekać, ale intuicyjnie zaczął biec zygzakiem. Kule ścinały tylko wokół niego gałęzie. Najpierw biegło za nim kilka osób, później dwie. Gonili go przez około dwa kilometry. Dostał jeszcze dwie kule w ramię, ale przeżył.
To był mój pierwszy świadek. Bardzo ważny, bo opowiedział, jak to wszystko wyglądało. Kilka tygodni później Władysław Soroka zmarł. Na początku zlekceważyłem ten fakt, przecież miał już swoje lata, pomyślałem…
Pojechaliśmy do Świerż, żeby nagrać drugą relację też bardzo ważnej dla mnie osoby. Ewa Szwed znalazła się 30 sierpnia 1943 r. w grupie kobiet i dzieci wypędzonych z kościoła w Ostrówkach, pędzonych cztery kilometry pod ukraińską wieś Sokół. Już na miejscu zaczęła błagać dowódcę UPA o darowanie życia dzieciom, przecież są niewinne. Usłyszała, że wszyscy zginą za to, że żyli na ukraińskiej ziemi, że jedli ukraiński chleb, i że nie ma litości dla nikogo. I rozpoczęło się mordowanie. Ewa Szwed opowiedziała o tym, jaka była sytuacja w kościele: składano przyrzeczenia, modlono przed ołtarzem, próbowano się ukrywać. Wspominała, jak je wypędzano i prowadzono koło cmentarza, gdzie niektóre kobiety próbowały się chować. Opowiadała, jak matki mające po kilkoro małych dzieci, nie nadążały i były bite, więc inne kobiety pomagały im je nieść. Jak dobijano po drodze kobiety ciężarne albo stare, które nie dawały rady iść. Ona przeżyła, bo podczas egzekucji modliła się, miała złożone ręce, a kula trafiając w plecy przeszła przez ciało. Kilka tygodni po nagraniu umiera też Ewa Szwed…
Przed kolejnym planowanym wyjazdem pojawia się refleksja: może nie jedźmy, może jakieś fatum zaczyna nad nami krążyć – jak tylko gdzieś pojedziemy, to zaraz ludzie umierają. Teraz myślę, że w momencie, gdy nagrali swoją relację, spadł z nich jakiś ciężar. Byli już ludźmi starszymi, po przejściach, i wiedzieli, że tej tajemnicy nie zabiorą do grobu. Można powiedzieć, że to był przypadek, ale ja nie wierzę w przypadki.
Później zacząłem jeździć po relacje w Polskę – do Konina, Wrocławia, Torunia, Chełma…
POMNIK W RUDZIE HUCIE
Przyszedł rok 1981 – Solidarność. Wcześniej wybór papieża Jana Pawła II. To wszystko jakoś mnie szczególnie zmobilizowało. W tym czasie w Lublinie poznałem Tomasza Trusiuka, byłego mieszkańca Ostrówek, który w cudowny niemal sposób ocalał 30 sierpnia 1943 r. Od tego momentu w sprawach wołyńskich przez najbliższe ćwierć wieku, działaliśmy już razem. Tak na marginesie muszę przyznać, iż w ciągu tych trzydziestu kilku lat poznałem wielu wspaniałych ludzi rodem z Wołynia. Rozmowy z nimi, wymiana korespondencji, opisywane ich losy niezwykle mnie ubogaciły. Dziś z perspektywy wielu lat, gdy większość z nich już zmarła, jeszcze bardziej to cenię i pamiętam Ich Imiona w modlitwach. W 1983 roku, dokładnie trzydzieści lat temu, postanowiliśmy, w gronie osób najbliższych, że trzeba w jakiś sposób uczcić Polaków zamordowanych na Wołyniu. Nie miałem ani doświadczenia, ani możliwości. Ale za zgodą miejscowego proboszcza w Rudzie Hucie, księdza Mariana Chmielowskiego, postawiliśmy na cmentarzu olbrzymi, prawie 10-cio metrowy krzyż dębowy. Na jego uroczyste poświęcenie, które odbyło się w czterdziestą rocznicę mordów, przyjechało z Polski kilkaset osób. Wtedy też zrodziła się myśl, żeby postawić pomnik pomordowanym. Zebraliśmy adresy – telefonów wówczas ludzie za bardzo nie mieli. Ludzie byli rozproszeni, wiele osób mieszkało na Ziemiach Odzyskanych, gdzieś na północy. Zaczęliśmy robić spotkania, pisać do siebie listy, ciągle dołączałem do listy nowe adresy, nowe nazwiska. Wymienialiśmy się informacjami kto przeżył, bo to ciągle nie było do końca wiadome.
Chciałem wybudować pomnik na Wołyniu. Szukałem dobrego miejsca, bo wiedziałem, że w Ostrówkach nie ma wsi, chociaż nie znałem tego miejsca, przecież nigdy tam nie byłem. Pomyślałem, że dobrym miejscem będzie Luboml, że w miasteczku powiatowym pomnik powinien być poświęcony. Jednak Wołyń był wówczas dla nas wciąż za daleko. Ksiądz Marian Chmielowski uzmysłowił mi, że władze radzieckie nigdy na to nie pozwolą. Zaproponował, że jeżeli chcemy, i jeżeli jest zainteresowanie byłych mieszkańców, to on pozwala, żeby taki pomnik powstał właśnie na cmentarzu w Rudzie Hucie. Tak się stało. W 1984 roku wykonaliśmy pomnik. Teraz wiem, że był to pierwszy w Polsce pomnik poświęcony pomordowanym na Wołyniu. Miał tablicę centralną i jedenaście mniejszych tabliczek, jak jedenaście powiatów wołyńskich, a z każdego powiatu wypisano miejscowość, jako symboliczne miejsce, gdzie w 1943 roku zginęło najwięcej Polaków z rąk OUN-UPA. Na tablicy głównej zdanie: „W hołdzie Polakom zamordowanym na Wołyniu w 1939 – 1945 – Rodacy.” Na uroczystość poświęcenia pomnika przyjechało około 10 tysięcy osób z całej Polski. Był to chyba największy zjazd Wołyniaków, a przypomnę, że działo się to wszystko jeszcze w strukturach PRL-u. Po pewnym czasie dowiedziałem się, że tę uroczystość zabezpieczały siły 25 samochodów ciężarowych wyładowanych milicjantami, ZOMO-wcami, SB-kami, bo oni nie wiedzieli dokładnie, co my chcemy robić. To była strefa nadgraniczna, niecałe 20 km do Bugu, więc obawiano się być może jakichś deklaracji, może rozruchów. Ale uroczystość była typowo religijna, przy okazji odpustu. Ważne było to, że Wołyniacy się spotkali. Co roku, do dnia dzisiejszego, spotykamy się tam na uroczystościach odpustowych. Zawsze jest kilkaset osób.
PIELGRZYMKA
W 1990 roku postanowiliśmy po raz pierwszy pojechać za Bug.
Nie wiem, czemu wcześniej nie wpadliśmy na pomysł, żeby zorganizować pielgrzymkę. Złożyliśmy pismo do ambasady polskiej i dostaliśmy zgodę na pielgrzymkę 50 osób na dowody osobiste, bo nikt z nas nie miał paszportu. Pojechaliśmy 3 listopada 1990 roku. To były jeszcze struktury Związku Radzieckiego. Pamiętam, że przejście graniczne w Dorohusku to był jakiś niewielki kontener. Już od granicy byliśmy pod czujną opieką. Na początku pojawił się gazik milicyjny, po bokach też obstawa, więc nasz autokar był cały czas eskortowany. Dojechaliśmy do końca wsi, dalej już zaczynała się droga polna. Autokar się zatrzymał, my wysiedliśmy. Mieliśmy ze sobą dwumetrowy krzyż brzozowy. Uformowaliśmy kolumnę, ksiądz na początku. W momencie, kiedy funkcyjni zobaczyli, że zaczynamy się modlić, delikatnie się ulotnili. Pewnie nas obserwowali, a my w tej kolumnie szliśmy niosąc krzyż. Zaczął padać deszcz. Doszliśmy do miejsca, gdzie był kiedyś kościół pod wezwaniem św. Andrzeja Apostoła – spalony przez UPA na początku września 1943 r.., a teraz pole kołchozowe. Zauważyliśmy w krzakach szczątki rozbitej figurki Matki Boskiej i przy tych szczątkach ustawiliśmy maleńki taborecik. Na tym taboreciku rozłożyliśmy serwetkę, nad nią parasol, żeby deszcz nie kapał do kielicha i kapłan zaczął odprawiać Mszę świętą. Gdy Msza się skończyła, zaświeciło słońce, zaczęliśmy się rozglądać. Oczywiście wsi nie było, żadnych śladów. Jakieś drzewa zdziczałe i kępa bzu w miejscu, gdzie stał kościół.
Uczestnikami pielgrzymki byli dawni mieszkańcy Ostrówek i Woli Ostrowieckiej, ja byłem najmłodszy. Zaczęliśmy szukać śladów wsi. W krzakach leżał krzyż misyjny z 1936 r.. Pamiętam, że oparliśmy go o krzak bzu i zaczęliśmy szukać miejsca, gdzie według świadków była mogiła. Był z nami Jan Ulewicz z Dorohuska, były mieszkaniec Ostrówek, który doskonale pamiętał to miejsce. Wszędzie były ślady wypasu bydła kołchozowego, czyli krowie placki. Byliśmy tym zbulwersowani W pewnym momencie Ulewicz mówi: „O tu gdzieś jest mogiła”. I rzeczywiście, ekshumacja przeprowadzona dwa lata później to potwierdziła.
Przeszliśmy obok cmentarza, który był zarośnięty i zdewastowany – tu rozbity nagrobek, tam leżące, zmurszałe krzyże. Potem pojechaliśmy na Wolę Ostrowiecką. Bez trudu odnaleźliśmy miejsce u Strażyca, gdzie była stodoła, w której ginęli mężczyźni. 243 osoby.
SPOTKANIE
Tam przyszły do nas Ukrainki. Te kobiety, ale też kilku mężczyzn, przyszły z pól, gdzie wykopywały buraki. Pamiętam, że było dosyć zimno, padał deszcz. Byliśmy zmoknięci i zmarznięci, a te kobiety stały w gumofilcach, w kufajkach, z chustami na głowie.
I wtedy ktoś z naszej grupy nie wytrzymał i wykrzyczał to, co nam wszystkim na sercu leżało: „Dlaczego żeście nas mordowali?! Dlaczego żeście po nas wszystko zabrali, zniszczyli?! Dlaczego żeście nas wypędzili?!” A na to taka potężna kobieta – jak dziś ją widzę w tej kufajce i w chustce na głowie – mówi po ukraińsku: „Tak. Tak było. Nasi chłopcy was wymordowali, a my żeśmy po was wszystko zabrali. No i co z tego? Zobaczcie, jak wy wyglądacie” – a my przyjechaliśmy odświętnie ubrani. I dalej mówi: „A jak my wyglądamy?” – i pokazuje na te swoje gumowe buty, na te kufajki. „Wy wyglądacie, jak przed wojną dziedziczka Konczewska, a my? Jak nie mieliśmy nic, tak nie mamy nic” – i te kobiety głowami kiwają. „Ale co było to było. Życia im nie wrócimy” – pokazuje tę mogiłę. „Chodźcie teraz na herbatę, bo zmarzliście”. I rzeczywiście, podjechał ciągnik z przyczepą, a na tej przyczepie bańki z herbatą.
To był przełom. Ludzie zaczęli pić tę herbatę i rozmawiać. Przyznam się, że w tamtym momencie bałem się awantury. To zacietrzewienie z naszej strony, chęć wygarnięcia tego, co nosiliśmy w sercach przez dziesiątki lat, groziło wybuchem nie tylko słów, ale i czynów. Kiedy zobaczyłem, jak ci Ukraińcy schodzą z pól, to byłem pewien, że dojdzie do bijatyki, że to będzie pierwszy i ostatni wyjazd. Westchnąłem tylko: „Panie Boże, ratuj, bo będzie koniec. Zrób coś z tym”. I w tym momencie tę mądrość prostej kobiety ukraińskiej, ten gest przyjazny, otwarty, przyjąłem jako pewne przesłanie – dla polityków, dla historyków, dla duchownych: „Co było to było, życia już im nie wrócimy, chodźcie na herbatę”. To było niesamowite! Ludzie przy tej herbacie zaczęli rozmawiać! Okazało się, że ci starsi ludzie się rozpoznają nawzajem pomimo upływu 40 lat. Pytają: „A skąd wy, a jak się nazywacie, a czy żyje ta i ta osoba, a z tą i z tą ja chodziłam do szkoły, a ta to była moją koleżanką, a z tą to do lasu chodziłam sadzić drzewka, a ktoś tam był kumą kogoś, a ktoś tam…”
WSPÓLNA PRACA NA CMENTARZU
W następnym roku pojechaliśmy tam znowu. Delegacja byłych mieszkańców Ostrówek udała się do kołchozu na rozmowy na rozmowy z przedstawicielami władzy. Zaproponowaliśmy, żeby ogrodzić cmentarz. A oni mówią: „Przyjeżdżajcie. My wam pomożemy. Ale jak to zrobić?”. Postanowiliśmy, że zorganizujemy taki wyjazd, który – patrząc z boku – wyglądał dość osobliwie. Udało mi się zebrać 30 mężczyzn uzbrojonych w siekiery i piły, i cała ta grupa ruszyła pieszo przez granicę. Po drugiej stronie czekał samochód i zawieźli nas na cmentarz. Okazało się, że tam już czekała na nas grupa co najmniej 30, może 40 mężczyzn – mężczyzn uzbrojonych w siekiery, w piły, w piły motorowe, których my w ogóle wtedy nie mieliśmy. Postanowiliśmy ciąć krzaki, tarniny, akacje i zostawiać tylko większe drzewa. To już był październik, dzień krótki, więc stwierdziliśmy, że pomimo tych sił nie damy rady wykarczować powierzchni ponad hektara. Wtedy wójt, dyrektor kołchozu i sekretarz partii, usiedli z nami na cmentarzu. W tym czasie przywieźli obiad z kołchozu. Pojawiła się butelka wódki. Jemy wspólnie ten i obiad oni mówią: „Nie damy rady. Musimy coś wymyślić. Może wycinajmy pas pięciu, sześciu metrów wokół cmentarza, żeby można było postawić ogrodzenie, a kiedyś ten cmentarz oczyścimy.” I tak zrobiliśmy.
Problemem było ustalenie granicy cmentarza. Wójt Aleksander Pryc mówi: „Słuchajcie, tam gdzie barwinek, tam jest cmentarz” – co później okazało się nie do końca prawdą, bo znaleźliśmy słupki ogrodzeniowe i okazało się, że przesunęliśmy tę powierzchnię pod ogrodzenie prawie o dwadzieścia metrów. W pewnym momencie mieliśmy dylemat, bo niektórzy świadkowie mówili, że to ogrodzenie było w linii prostej za grobem księdza Wolborskiego. Ale widać, że wokół jest barwinek, więc mówię: „No jak to? Skoro jest barwinek to jest cmentarz”. A na to wójt: „Ogródźmy więcej, żeby żadna mogiła nie znalazła się poza ogrodzeniem”.
Zdecydowaliśmy, że ogrodzenie wykona miejscowy kołchoz, my natomiast postaramy się im zapłacić. Zapłata była bardzo dziwna. W tym czasie – to był 1991 rok – na Ukrainie nie było właściwie żadnych towarów. W sklepach był chleb, sok brzozowy, sól i to wszystko. Uzgodniliśmy, że za wykonanie ogrodzenia cmentarza zapłacimy butami – miały być to buty od numeru 43 wzwyż. Zrobiliśmy zbiórkę wśród byłych mieszkańców i za te pieniądze kupiliśmy 150 par butów w fabryce obuwia w Chełmie. I te buty przekazaliśmy dyrekcji kołchozu w ramach rekompensaty za wykonane ogrodzenie. Wtedy też, przy wieczornych rozmowach, zaczęliśmy rozpytywać o szanse na uporządkowanie całego cmentarza oraz ewentualną ekshumację.
Ta nasza ekipa 30 osób nocowała w domach prywatnych. Rozmowom nie było końca. Później mieszkańcy Równa, Borowej – tych wsi, w których nocowaliśmy, zaczęli przyjeżdżać do nas, ktoś odnalazł swoją rodzinę. Wysyłano sobie zaproszenia – też takie biznesowe w tym sensie, że oni coś tam kupowali i przewozili do siebie. Nasi też zaczęli jeździć, i wozić jakieś towary. Trzeba było się wspierać. Ja myślę, że to wszystko było bardzo ważne w procesie przełamywania uprzedzeń.
EKSHUMACJE
W sierpniu 1992 roku pojechaliśmy na Wołyń, żeby przeprowadzić ekshumację. Wcześniej jednak musieliśmy przygotować tę procedurę formalnie. W 1991 roku wystosowaliśmy do władz polskich – do Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Prokuratury Generalnej, pisma o zgodę na przeprowadzenie ekshumacji. Tę zgodę, a także pozwolenie wydane przez obwodowe wołyńskie władze w Łucku, otrzymaliśmy w 1992 roku.
Ze strony polskiej ekspertem od ekshumacji był profesor Roman Mądro z Zakładu Medycyny Sądowej, który miał już takie doświadczenia z pracy w Miednoje. Pomagał mu laborant Eugeniusz Giedroyć. Był jeszcze prokurator Antoni Gumiela z Komisji Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu. To byli eksperci w naszej ekipie. My natomiast, w liczbie kilkunastu osób – dawnych mieszkańców, stanowiliśmy grupę ludzi do pracy, do kopania i oczyszczania.
Od razu po pierwszym dniu prowadzonej ekshumacji kilka osób musiało zrezygnować z pracy i wrócić do domu, gdyż stanięcie w tym miejscu i widok wydobytych szczątków wywoływały tak wielkie emocje. Pracę kontynuowali więc ci, którzy czuli się na siłach. Mieliśmy na szczęście w ekipie także 10 żołnierzy ze Straży Granicznej, którzy na ten czas zostali oddelegowani do pomocy i to była właściwie główna nasza siła – ci młodzi ludzie pracowali solidnie i na nich można było polegać.
Udało nam się odnaleźć dwie zbiorowe mogiły – właśnie u Strażyca w Woli Ostrowieckiej, gdzie wydobyliśmy szczątki 243 osób. Potwierdziło się, że do żadnej osoby nie strzelano, że były zabijane przy pomocy tępych narzędzi. W drugiej mogile w Ostrówkach, u Trusiuka, znaleźliśmy ciała 80 osób. I jeszcze ze studni u Trusiuka wydobyliśmy szczątki jednej osoby.
KRZYŻYK DZIADKA
Kiedy wyjeżdżałem na tę ekshumację moja mama Helena powiedziała coś takiego: „Dziadek miał na sobie krzyżyk. Zwróć uwagę…”. Historia była taka, że kiedy dziadek wychodził z domu na to zebranie dla mężczyzn, podstępnie zorganizowane przez UPA, to babcia wybiegła z domu i krzyknęła: „Stary, weź różaniec”. Dziadek zawsze jak gdziekolwiek szedł, to brał różaniec, ale tamtym razem nie chciał się wracać, bo wedle zwyczaju nie powinno się wracać, a dziadek był już kawałek od domu. Babcia wyniosła mu ten różaniec, ale dziadek zawołał „Nie trzeba, mam krzyżyk na sobie”.
Krzyżyk miał być charakterystyczny, nieduży. około 4 cm, z jasnego żółtego metalu, ale nie ze złota. Nie miał pasyjki, ale był wykładany drewienkiem i miał przetarte ucho. Dziadek nosił go zawsze na tasiemce, a że w czasie wojny trudno było o tasiemkę, to mama zrobiła lnianą grubszą nić woskowaną i wymieniała starą nitkę, żeby się nie przerwała.
Rzeczywiście, drugiego dnia ekshumacji nagle znajduję krzyżyk. Otarłem go z ziemi, widzę, że jest jakiś jasny metal. Serce mi mocniej zabiło… Przywiozłem go do domu i gdy zacząłem dokładnie oczyszczać, to się wszystko potwierdziło: mosiądz wykładany w środku drewienkiem, z przetartym uchem. I co więcej – wokół tego uszka znalazłem zawinięte około dwóch centymetrów nitki. Mama potwierdziła na sto procent, że jest to krzyżyk dziadka. Ocalał. Mam go do dnia dzisiejszego
MIEJSCOWI
Od samego początku bardzo dobrze układały się kontakty z władzą miejscową. Udostępniono nam sprzęt w postaci koparki i samochodu, który nas rozwoził. Dostarczono nam szpadle i łopaty. Przywożono nam obiady. Miejscowe władze wykonały nieodpłatnie dziesięć trumien. Chcieliśmy jakąś zapłatę złożyć. „Nie, absolutnie. Za trumny się nie pobiera opłaty. Niech to będzie od nas, od społeczności ukraińskiej, miejscowej.” Nocowaliśmy u ludzi, były rozmowy, rozmowy, rozmowy. Ukraińcy uczestniczyli w ekshumacji, pomagali nam. Bez ich pomocy nie byłoby pierwszej w dziejach wolnej Ukrainy wołyńskiej ekshumacji oraz tego wszystkiego, co nastąpiło potem.
Później był pogrzeb ofiar, z udziałem władz miejscowych, władz ukraińskich i polskich. Ze strony polskiej przybyła wicemarszałek Alicja Grześkowiak, posłowie, senatorowie, księża, kilku wojewodów i liczna grupa mieszkańców okolicznych wsi ukraińskich – z Sokoła, Połap, Borowej, Równego, Wilczego Przewozu. I tak co roku jeździmy do Ostrówek.
Wtedy, w 1992 roku, nie byliśmy w stanie dokończyć tej ekshumacji. Dalsze poszukiwania mogił zakończyły się fiaskiem, bo nie mieliśmy dokładnych informacji, gdzie są pozostałe mogiły. Nie mieliśmy ani więcej czasu, ani specjalistycznego sprzętu, ani doświadczenia. Postanowiliśmy, że wrócimy tam za rok i dokończymy, ale wówczas pojawiły się przeszkody.
PROBLEMY
W 1993 roku władze obwodowe odmówiły nam zgody na ekshumację, a także na pielgrzymkę na groby. Stała za tym jedna osoba, bardzo negatywnie do nas nastawiona. Interweniowała Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa z ministrem Andrzejem Przewoźnikiem, poseł Mogiła-Lisowski. Pamiętam wizytę w Łucku i ten argument ze strony polskiej: „Jakim prawem odmawiacie nam przyjazdu na groby?”. Próbowano nastawić przeciwko nam miejscową ludność, ale ta prowokacja się nie powiodła. Mieszkańcy Równa, Borowej, stanęli w naszej obronie: „To są nasi dawni sąsiedzi. Oni przyjeżdżają się modlić, nic złego nie robią. My nie jesteśmy przeciwni, żeby oni tutaj przyjeżdżali”. Dzięki ich wstawiennictwu oraz interwencji naszych władz, dostaliśmy zgodę na dalsze przyjazdy. Tylko termin naszych pielgrzymek przenieśliśmy z listopada na sierpień ze względu na pogodę.
Co pewien czas wysyłałem pisma do Łucka i ministra Przewoźnika z prośbą o dokończenie ekshumacji. Często nie otrzymywaliśmy żadnej odpowiedzi na te pisma, ale od czasu do czasu odpisywali z Łucka mniej więcej w takim tonie: „Mamy na uwadze upamiętnienie, ale chcemy upamiętnić wszystkich, nie tylko Polaków, bo na Wołyniu mieszkali także Czesi, Żydzi, Niemcy…”.
TRUPIE POLE
W 2008 roku byliśmy już pewni, że będzie kolejna ekshumacja. Poszukiwania były przeprowadzone z udziałem archeologów ze Lwowa, ale wówczas nie odnaleźliśmy żadnej mogiły. W 2011 roku szukaliśmy już tam, gdzie nigdy wcześniej nie szukaliśmy i udało się odnaleźć miejsca śmierci na Trupim Polu. Podczas ekshumacji, pod koniec lipca i w sierpniu, udało się wydobyć szczątki co najmniej 231 osób – 150 dzieci i około 70 kobiet.
Szczątki były bardzo źle zachowane, gdyż ciała pogrzebano w rowie, cieku wodnym, ok. 10 dni po mordzie, gdy były już w stanie rozkładu. Ponadto było to pole, więc to miejsce przeorywano, siano zboże, a później posadzono las. Te wszystkie czynniki spowodowały, że szczątki zachowały się w bardzo złym stanie – z dzieci do lat pięciu praktycznie nie pozostało nic, jedynie kilka zębów mlecznych. Natomiast u osób dorosłych w ogóle nie zachowały się kości żeber, miednicy, kręgosłupa i łopatek, żadna czaszka nie zachowała się w całości. Te kości 231 osób zmieściły się w dwóch trumnach dla dorosłych.
Osoby, które ekshumowaliśmy, na pewno były narodowości polskiej. Mamy relacje świadków – jeden z nich jeszcze żyje, to Aleksander Pradun, który ocalał z tego miejsca. Wskazują na to także wydobyte przedmioty: medaliki, krzyżyki, książeczki do nabożeństwa. Miejscowi Ukraińcy też wskazywali to miejsce. Dwie mogiły odnaleźliśmy dzięki pani Aleksandrze Wasiejko z Sokoła. Powiem szczerze – bez niej w ogóle byśmy nie dotarli do tych miejsc, ponieważ osoba z zewnątrz nie miałaby żadnych szans, żeby taką mogiłę odnaleźć. Ojciec pani Aleksandry pochował te trzy osoby w lesie. Na sośnie wyciął nożem krzyż i powiedział jej: „Polacy kiedyś tu przyjdą i będą szukać swoich. Trzeba im będzie wówczas pokazać to miejsce”.
RATOWANIE
Później dowiedziałem się o osobach, które przechowywały Polaków. Pani Olena Koc z Borowej, Pan Zieliński, też z Borowej… Pani Bogdan z Połap, której rodzina pochodzi z Sokoła, przechowywała rodzinę Pogorzelców, a właściwie dwie dziewczynki, które ocalały. O tych osobach wiem na sto procent, że ratowały Polaków ukrywając ich z narażeniem życia. Mam relacje świadków.
Natomiast nigdy nie nagrywałem rozmów z Ukraińcami na temat działalności odwetowej Polaków. Mogę jedynie powiedzieć, że bardzo chciałem stanąć w miejscu, gdzie są groby Ukraińców. Pojechałem do miejscowości obok Ostrówek, która już nie istnieje, do dawnej wsi Przekurka, gdzie są mogiły Ukraińców, którzy zginęli z rąk polskich, po to, żeby się tam pomodlić.
CMENTARZ
W 2003 roku przy pomocy miejscowych Ukraińców, odpłatnie, udało się oczyścić cały cmentarz, za co jesteśmy im bardzo wdzięczni. Przy tej okazji okazało się, że ocalało jeszcze kilkadziesiąt krzyży drewnianych, że jest kilka rozbitych pomników, które można próbować odnowić, były też odnajdywane krzyże kowalskiej roboty. Od tego czasu zaczęliśmy wspólnie pracować na tym cmentarzu z Ukraińcami, ale także z młodzieżą z OHP, młodzieżą ze szkoły w Rudzie Hucie, młodzieżą ukraińską z Płasta, harcerzami ze Zgierza i z Łodzi. Byli mieszkańcy zaczęli też stawiać symboliczne nagrobki w miejscach, gdzie byli pochowani ich przodkowie.
Co roku, w uroczystościach upamiętniających ofiary na cmentarzu w Ostrówkach, biorą udział miejscowi duchowni prawosławni. Najczęściej przyjeżdżają oni z Równego i Huszczy, albo z Wilczego Przewozu. W 2011 roku, kiedy odbył się pogrzeb szczątków ludzi ekshumowanych, przybyło około 20 duchownych prawosławnych, z arcybiskupem Nifontem z Łucka i biskupem Włodzimierzem z Włodzimierza Wołyńskiego na czele. Poza tym byli mitraci. To była wyjątkowa uroczystość pogrzebowa w obrządku prawosławnym – panichida, a oprócz tej modlitwy, msza za zmarłych w obrządku rzymskokatolickim.
Ostrówki miały być tym miejscem, gdzie miało dojść w 2003 r. do spotkania prezydentów Polski i Ukrainy i władze ukraińskie zaczęły budować tam drogę. Wybudowały też nowe ogrodzenie wokół cmentarza, a gubernator Borys Klimczuk ufundował 77 krzyży dębowych. Na moje pytanie: „Dlaczego 77?”, zadał mi pytanie: „A ile razy powinniśmy sobie wybaczyć? Czy aż siedem? Nie, co najmniej 77. No to już znasz odpowiedź, dlaczego 77”. To upamiętnienie zawdzięczamy władzom ukraińskim.
Jestem w Ostrówkach nawet kilka razy do roku. Widziałem tam już różne rzeczy. Kiedyś – to było tuż przed świętami Wielkanocnymi – wyjeżdżając już z cmentarza, widzimy taką scenę: kobieta z chłopcem poszła najpierw do figurki Matki Boskiej i tam się modliła, całowała ją, a następnie przyszła na cmentarz, obchodziła groby, modliła się. Co roku widzę przy tej figurce kwiaty ukraińskie, bo kwiaty przywiezione z Polski są inne. Jest zwyczaj odwiedzania, modlenia się w tym miejscu. Nieraz znajdzie się i kolorowa wstążka, coś w rodzaju ręcznika. To są takie emblematy, symbole, pamiątki. Wielokrotnie widziałem, jak przyjeżdżają wozami całe rodziny z Sokoła, z Połap – mężczyźni z kobietami i z dziećmi: konie stoją, a oni chodzą po cmentarzu, pokazują, modlą się. Dopiero po modlitwie podchodzą, rozmawiają z nami, dzieci przywożą nam mleko i dostają od nas cukierki. Ludzie przychodzą nieraz do nas wieczorem na kawę, na herbatę, rozmawiają z nami, śpiewają i tak sobie siedzimy.
Co ciekawe, ten cmentarz odwiedzają też oficjalne delegacje z Polski. Opowiadał mi starosta lubomelski Aleksander Dziaduk, że jak przyjeżdżają do niego goście na przykład z Parczewa, który jest partnerskim miastem Lubomla, to pierwsze co on robi po odebraniu ich z granicy, to wiezie ich do Ostrówek. Oni są zaskoczeni, że jest pomnik, że mogą zapalić znicz, pomodlić się i złożyć kwiaty. Dziaduk mówi tak: „Tutaj była ekshumacja, był pochówek, tu jest pomnik. Polacy są upamiętnieni. I teraz dopiero, po złożeniu tych wieńców, po modlitwie, możemy jechać dalej i rozmawiać o biznesie. Nie ma tego tematu, który się czai za plecami: a co się tu stało, a gdzie oni leżą? My ten etap mamy za sobą, możemy spokojnie mówić o przyszłości”.
POMNIK
Pomnik, który jest finansowany przez Radę Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, zaczął być budowany w Ostrówkach pod koniec 2011 roku. Na początku 2012 roku prace zostały zablokowane. Mieliśmy zgodę na postawienie tablic z nazwiskami tylu osób, ile zostało ekshumowanych, czyli na umieszczenie 650 nazwisk. Tylko że ja przecież nie wiem, kogo żeśmy ekshumowali! Jak wybrać 650 nazwisk z 1050, a tyle mam nazwisk osób, które tam zginęły, 475 osób z Ostrówek i 576 osób z Woli Ostrowieckiej. W większości przypadków moglibyśmy nawet ustalić nazwiska, ale zawsze pozostanie znaczny procent szczątków nierozpoznanych.
Poza tym, władze ukraińskie nie chcą się zgodzić, żeby umieścić na tablicy nazwiska osób, które z całą pewnością zginęły w Ostrówkach, ale pochodziły z okolicznych przysiółków, takich jak Kaznopol, Piotrówka, Przychodek czy Zalaszcze. To są miejsca, gdzie przenosili się ludzie z Ostrówek bądź Woli Ostrowieckiej po reformie w 1938 roku, bo dostali lepsze ziemie. Tam, gdzie mogli, poprzenosili swoje budynki i mieszkali na chutorach, ale to w dalszym ciągu były tereny wsi Ostrówki. Oni zginęli w Ostrówkach, bo zostali tam przypędzeni. Władze ukraińskie twierdzą jednak, że są to nowe miejscowości i ich mieszkańcy nie powinni być umieszczeni na pomniku, bo te miejscowości nie są związane z Ostrówkami. Nie rozumieją, czy nie chcą rozumieć, specyfiki miejsca i tragedii.
Twierdzą też, że na liście powtarzają się nazwiska, czyli coś tu jest nie tak, ktoś się pomylił. Tymczasem prawda jest taka, że było dwadzieścia kilka rodzin o tym samym nazwisku, w związku z czym występują te same nazwiska i imiona: był Ulewicz Jan, i Ulewicz Jan, był Szwed Michał i Szwed Michał, był Szwed Paweł i był Szwed Paweł – syn Pawła. Nie mam żadnego interesu w tym, żeby zawyżać liczbę zamordowanych.
Nazwiska ustalałem badając dokumenty. Mam 75 relacji i wykaz sporządzony przez księdza dziekana Stefana Jastrzębskiego, który w 1943 roku ustalił ponad 800 nazwisk osób zamordowanych. Ale wykaz jest niepełny. Do księdza dziekana docierały informacje na bieżąco od tych świadków, którzy uciekli i szukali schronienia w Lubomlu, ale nie wszyscy tam się zgłaszali. Istnieją też pomyłki w nazwiskach zwłaszcza, jeżeli te nazwiska się powtarzają i jeżeli są używane przydomki, np. ktoś był nazywany Jesionek, ale jego prawdziwe nazwisko było Jesionczak. Ksiądz zapisywał tak, jak mu ludzi mówili, przecież nie każdy wszystko pamięta. Ja weryfikowałem tę listę od księdza, dodawałem nazwiska w oparciu o relacje tych 75 świadków. Ale wciąż pozostaje pytanie, na ile jesteśmy w stanie wymienić wszystkie pomordowane osoby z imienia i nazwiska oraz z podaniem wieku?
Ubolewam także nad tym, że tak w przypadku Ostrówek jak i Woli Ostrowieckiej, nie mogę podać nazwisk kilku osób, które były tam zamordowane, ale nie mam na to żadnych dowodów z wyjątkiem pojedynczych relacji. Niestety mam takich przypadków około 10.
NIENAWIŚĆ
Przez kilkadziesiąt lat pracy w Ostrówkach miałem dwa skrajnie negatywne doświadczenia.
W 1992 roku, po ekshumacji i pogrzebie, było zorganizowane przez miejscowe władze z Równa przyjęcie dla Polaków. Siedzimy w grupie 30 osób i jeden z zaproszonych Ukraińców mówi: „dwadzieścia lat byłem na Syberii, pięciu Polaków zarżnąłem i nie żałuję. I dzisiaj – jakbym mógł – zrobiłbym to samo i odsiedział drugie dwadzieścia”. Ludziom wypadły sztućce z rąk… To była najbardziej nieprzyjemna sytuacja, z jaką miałem do czynienia.
I przykład z drugiej strony. W 2011 roku w czasie ceremonii pogrzebowych wspomniałem o geście, który faktycznie miał miejsce na Trupim Polu. W trakcie prac ekshumacyjnych przyjechał tam gubernator obwodu wołyńskiego, zobaczył szczątki zalane wodą – bo tam nas zalewało, wystające z wody kości. Był wyraźnie wzruszony, zobaczyłem łzy w jego oczach. Podszedł do mnie, objął mnie i mówi: „Leon, wybacz mi. Ja ciebie przepraszam, ja ciebie proszę o wybaczenie”. I to było takie naturalne, spontaniczne, to nie była gra. Ja jestem w stu procentach pewien, że to nie było wymuszone, widziałem płaczącego człowieka nad szczątkami ludzkimi. Ja mówię: „Borysie Piotrowyczu, ja was również przepraszam i proszę o wybaczenie” – wiedziałem, że jego stryj został zastrzelony przez AK, gdy uciekał do lasu. Ja te słowa powtórzyłem 30 sierpnia 2011 roku w czasie pogrzebu. W drodze powrotnej, już w autokarze, dowiaduję się, że jedna z osób z Polski znana mi, pochodząca z Wołynia, powiedziała, że za to, co powiedziałem, to gdyby miała pistolet to „strzeliłaby mi w łeb”. To mnie najbardziej zabolało. A ja miałem prawo tak powiedzieć, dlatego że ja byłem na grobach Ukraińców, którzy zginęli z rąk polskich. Widziałem wiek kobiet i dzieci, którzy zginęli tam niewinnie. Wiem, że była tam bojówka UPA, że były walki, wieś została spalona, niemniej zginęli niewinni ludzie. I stojąc tam, pod krzyżem, widzę rosnący barwinek, kwitnące bzy, wieś której nie ma po prostu. Miałem potrzebę serca, żeby tam stanąć i się pomodlić.
To są rzeczy, postawy, które najbardziej bolą. Dwie skrajne postawy – Ukraińca i Polaka. Ale trzeba się z tym liczyć, że tak będzie po obu stronach. Próbujemy to zmienić.
Ukraińcy sami muszą się uporać ze swoją własną historią, tu nie może być ingerencji polskiej. Niemniej musimy pamiętać o tych Polakach co tam leżą w nieznanych dołach śmierci i nie mają nawet krzyża na grobach. To jest kwestia najbliższych dziesięciu, piętnastu lat naszej wytężonej pracy w tym kierunku. Każdy naród potrzebuje bohaterów, historii, pod którą się podpisze, która będzie jego historią, pamięci. Trzeba też pamiętać, że inna będzie pamięć polska, inna ukraińska.
70. ROCZNICA
Z jednej strony bardzo się cieszę, że tak dużo rzeczy się dzieje w mediach: konferencje, wystawy, sympozja, uroczystości przeróżne. To dobrze, bo to jest okrągła rocznica i mogę tylko żałować, że moja mama tego nie dożyła. Ale z drugiej strony mam też niedosyt, bo ja sobie zadaję takie konkretne pytanie; czy od tego wszystkiego przybędzie krzyży na Wołyniu? Póki co, nie bardzo. Może w tym roku powstanie kilka, może w przyszłości. I moja nadzieja jest związana z tą przyszłością.
Bardzo ważna jest deklaracja podpisana między Kościołami greckokatolickim i rzymskokatolickim. Ja myślę, że ona jest o wiele mocniejsza, niż list biskupów polskich do biskupów niemieckich. Ona jest bogatsza. Ale niestety nie ma to realnego przełożenia na wiernych. Na Wołyniu dominują wpływy prawosławnej cerkwi moskiewskiej – prawie 70 procent wiernych, 20 procent wyznawców to jest cerkiew kijowska i niecałe 10 procent to cerkiew grekokatolicka. Ale mamy też list cerkwi prawosławnej w tym temacie. Tak więc jest jakaś nadzieja na to, że sytuacja będzie normalnieć, że to pójdzie w tym kierunku.
Natomiast zupełnie zaniedbana została sprawa polsko-ukraińskiej komisji podręcznikowej.Ona praktycznie nie pracuje. Od pięciu lat nie ma polsko – ukraińskich spotkań historyków. Organizowana w tym roku przez IPN konferencja historyczna, była właściwie pierwszą, dużą konferencją polsko – ukraińską, a i tak nie wszyscy liczący się historycy zajmujący się tematem byli tam obecni. To nie media powinny być sceną, gdzie historycy się boksują, tylko właśnie takie konferencje są miejscem wymiany wiedzy o stanie badań, referatów, dyskusji, publikacji. Od pięciu lat czegoś takiego nie ma, sprawa jest zaniedbana przez historyków polskich i ukraińskich, a jest jeszcze wiele tematów, które należy odkrywać i badać.
UPAMIĘTNIANIE
Takich miejsc z upamiętnieniem ofiar jest tylko na Wołyniu około 150 – na ok. 2000 wsi, gdzie zginęli Polacy, czyli jakieś 7 procent. Te pozostałe miejsca trzeba upamiętnić krzyżem, w niektórych zrobić ekshumację, w niektórych postawić pomnik, przynajmniej zmierzyć się z problemem, zacząć działać. I to nie może być kwestia wzajemności w stosunkach polsko-ukraińskich, chociaż polska strona poszła na to. Ale tu nie może być szantażu, że: Ostrówki za Sahryń, albo Sahryń za Ostrówki. I tak sprawa toczy się latami, i nie ma ani Sahrynia ani Ostrówek. Jest może 50 miejsc w Polsce, które trzeba upamiętnić. I trzeba wyraźnie powiedzieć: należy uporządkować cmentarze ukraińskie w Polsce, postawić krzyże czy pomniki, i tu nie ma miejsca na dyskusję. Ale pamiętajmy, że stosunek ilościowy, jeśli chodzi o miejsca pamięci, to jest 1:10.
Kiedyś usłyszałem takie pytanie od pewnej dziewczyny: „Czemu pan się tak uparł z tymi krzyżami na grobach. Czy to ma teraz znaczenie? Mój mąż jest Ukraińcem, ja jestem Polką”. A ja mówię: „To jest ważne bez względu na to, czy to jest Ukrainiec, czy to jest Polak, czy Żyd, każdy chce mieć upamiętnienie. Żyjemy w XXI wieku i wszyscy ludzie na tym świecie chcą, żeby szczątki ludzkie były w poszanowaniu i to jest normalne”.
W Polsce i na Ukrainie powinny działać odpowiednie instytucje – niezależnie od aktualnej sytuacji politycznej, które regularnie o te miejsca dbają. Nie może być tak, że jak jest rocznica, to się dużo dzieje, a potem nagle po 11 lipca wszystko cichnie, odfajkowane i znowu będziemy czekali dziesięć lat. Tylko kto wytłumaczy to tym żyjącym?
POJEDNANIE
Myślę, że czas na takie akcje, dzięki którym przełamywane są stereotypy. Widzę tutaj dużą rolę do odegrania dla księży, nauczycieli, dziennikarzy, historyków, po to, żeby zmieniać pewne rzeczy. Niech to będzie ksiądz na przykład, który znając swoich parafian, powie: „Słuchajcie, na terenie naszej parafii jest cmentarz prawosławny. Wiadomo, że już nie ma nikogo z dawnych mieszkańców. A może byśmy taką akcję zorganizowali i poszli posprzątali te groby, bo ci ludzie kiedyś mieszkali wśród nas. To nasi sąsiedzi. Ich już nie ma, ale są ich groby. To będzie wyraz naszej kultury.” I podobnie po tamtej stronie, na Wołyniu, oczekujemy na takie zorganizowane akcje np. stawiania krzyży na grobach Polaków, którzy zginęli w 1943 r. Bardzo często tylko miejscowi wiedzą, gdzie Polacy leżą.
Oczywiście wciąż jest niechęć ludzi do takich działań, ona jest nieraz zrozumiała. Ci, którzy mieszkają na przykład w okolicach Hrubieszowa, dolinie Huczwy, pamiętają front, rok 1945, 1946. Tam były walki polsko – ukraińskie, były palone wsie polskie i ukraińskie, ginęli Polacy i ginęli Ukraińcy. I tam ta nienawiść ma swoje korzenie. Wprawdzie Ukraińców już tam nie ma, ale są Polacy, którzy wówczas stracili swoje rodziny. Trudno przekonać takie osoby, żeby poszły porządkować cmentarz ukraiński.
Myślę, że my jeszcze nie dorośliśmy do wielu rzeczy, ale to jest właśnie ważna rola przywódców duchowych, którzy mają wyznaczać pewne kierunki. Ile lat jeszcze będziemy pielęgnować nienawiść? Można się okopać na swoim stanowisku i tę nienawiść przekazywać następnym pokoleniom: „Pamiętaj, dziadek zginął z rąk UPA, ty masz nienawidzić…” – i tak bez końca. Ale to nie ma żadnego sensu. Spotykam Ukraińców, którzy pod wpływem spotkania z nami zmieniają swoje zapatrywania. Ja, z kolei, zmieniam swoje poglądy pod wpływem tych Ukraińców. W rozmowie, w dyskusji widzę, że nie zawsze miałem rację. Teraz wiele rzeczy widzę inaczej. Organizując pielgrzymki staram się też słuchać ludzi. Jeżeli ktoś był świadkiem śmierci najbliższych, i mówi o swoim bólu, emocjach, to ja go rozumiem. Natomiast staram się pokazać, że może czas skończyć nieustanne obwinianie, może czas spróbować wyjść do ludzi. Aranżuję sytuacje pojednawcze: przychodzą na spotkanie z nami miejscowi, wszyscy razem biorą udział we mszy, później nas zapraszają na poczęstunek. Ludzie rozmawiają. I to jest podstawa. Między Polakami a Ukraińcami jest trochę tak, jak w małżeństwie. Złość, nienawiść, bierze się z braku dialogu. Jeżeli mąż z żoną nie rozmawia dłuższy czas, to jest to najkrótsza droga do rozpadu małżeństwa. Polacy i Ukraińcy muszą ze sobą rozmawiać. Jeśli się pokłócą – to dobrze, to znaczy, że jeszcze nie są sobie obojętni. Może muszą sobie pewne rzeczy wykrzyczeć – oby się tylko nie bili. Niech i Ukraińcy i Polacy powiedzą co ich boli, bo z tym się trzeba zmierzyć. Najgorsza jest niepamięć – nawet nie niewiedza. Taka celowa niepamięć, spychanie w niepamięć: nie chcę tego poznać, nie otwieram się, nie interesuję się innym. Myślę, że czeka nas trudny czas – i Ukraińców i Polaków, bo Polacy też muszą się z pewną prawdą skonfrontować.
4 lipca 2013. Lublin
Z dr Leonem Popkiem rozmawiali: Emilia Kowalska, Emil Majuk, Serhij Miroszniczenko.
Transkrypcja: Marta Mętryba, Redakcja: Emilia Kowalska, Dominika Majuk, Emil Majuk
Leon Popek, ur. 1958, dr historii, archiwista, absolwent Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, pracownik Instytutu Pamięci Narodowej Oddział Lublin, od 1992 r. prezes Towarzystwa Przyjaciół Krzemieńca i Ziemi Wołyńsko-Podolskiej w Lublinie.
Od 1990 r. organizator wycieczek i pielgrzymek na wołyńskie cmentarze, inicjator ich porządkowania i odbudowy. Organizator wystaw i sesji poświęconych dziejom Wołynia. Autor i współautor 21 książek i ponad 180 artykułów poświęconych głównie tematyce wołyńskiej, m.in. Wołyń ocalić od zapomnienia, Lublin 1997, Śladami ludobójstwa na Wołyniu (razem z Leonem Karłowiczem), Lublin 1998, Ostrówki wołyńskie ludobójstwo, Warszawa 2011 (nagrodzona w konkursie „Książka Historyczna Roku.”)