NOWOŚCI LITERACKIE (UKRAINA). Frau Müller nie zamierza płacić więcej
Fragment właśnie wydanej prozy Natalki Śniadanko Frau Müller nie zamierza płacić więcej w przekładzie Bohdana Zadury
Powieść Frau Müller nie zamierza płacić więcej skupia jak w soczewce kilka kontekstów czasowych, geograficznych i problemowych. Bohaterki książki mieszkają i pracują we Lwowie i w Berlinie, ruszają z wypadami turystycznymi do Wenecji i Krakowa, eksplorują własną seksualność, zmieniając partnerów i partnerki, a także zgłębiają zakamarki swojej podświadomości, przerabiając traumy z dzieciństwa spędzonego w sowieckiej Ukrainie i we wschodnich Niemczech. Kontrapunktem dla opowieści o losach ukraińskich gastarbeiterek na tle współczesności jest rozwijana w tle saga rodzinna, ukazująca obraz polsko-ukraińskiej wsi w skali prawie całego XX wieku i na swój sposób przerabiająca traumy narodowe i społeczne. Opowiedziana autentycznym, językowo bezbłędnym wielogłosem powieść artykułuje problemy spychane na margines, kwestionuje stereotypy i mitologemy, prowokuje i pobudza do rozmyślań.
***
(…) Od kiedy stało się jasne, że Ewa nie pójdzie w ślady matki i nie zostanie top modelką, matka otwarcie demonstrowała córce swoje rozczarowanie. Właśnie to, zdaniem psychoterapeuty, przyczyniło się do formowania się w Ewie lesbijskich skłonności. Nieosiągalność matczynej miłości i zanadto dorosłe partnerskie stosunki z ojcem eliminowały z niej część kobiecego jestestwa. Ewa naprawdę znacznie pewniej czuła się wśród mężczyzn niż wśród kobiet. Lubiła szybko jeździć na wszystkim, na czym tylko się dało, z satysfakcją składała i rozbierała silniki swego motocykla i samochodu, sama zmieniała koła i wymieniała olej, lubiła polowanie i wędkarstwo.
Być może ubranie i fryzura, które oszpecają zamiast upiększać, były logicznym elementem tego maskulinistycznego image’u. Lecz tych, którzy widzieli ją po raz pierwszy, jej wygląd paraliżował – zdawało się, że jeśli tej niezwykłej kobiecie można by było przyglądać się trochę dłużej, to doczekałoby się, że czary znikną, zegar wybije północ i kopciuszek zamieni się w królewnę. Chociaż możliwe, że to nie było nawet związane konkretnie z Ewą. Na brzydotę zawsze chce się popatrzeć uważnie i obejrzeć wszystkie jej szczegóły. Czasami to nawet ciekawsze niż patrzeć na człowieka urodziwego. Pewnie tak dzieje się częściowo dlatego, że urodziwi ludzie uświadamiają sobie swoją atrakcyjność i świadomie czy mimowolnie starają się ją podkreślić, zmusić do patrzenia na siebie, czym całkowicie rujnują cały efekt, bo zachowują się zbyt wyzywająco, z przesadną teatralnością i budzą tym uczucie sprzeciwu. Temu, kto patrzy, zaczyna się wydawać, że go do czegoś zmuszają i to zniechęca. Natomiast ludzie nieładni, którzy także przywykli, że wszyscy na nich patrzą, usiłują tego uniknąć, nieprzyjemne są dla nich zbyt wymagające spojrzenia i zachowują się powściągliwiej, naturalniej, ale jednocześnie kontrolują ruchy i mimikę, co je uszlachetnia i odsłania nieobecną na pierwszy rzut oka atrakcyjność czy dokładniej – niepowtarzalność, niepodobieństwo do innych. I wtedy staje się zrozumiałe, że niepowtarzalność jest naprawdę ciekawsza niż uroda, włącza się fantazja, chce się zapamiętać tę ukrytą za brzydotą urodę, i zaczyna się jakiś niewidzialny seans portretowania gdzieś na dnie wyobraźni, więc oderwanie spojrzenia i uprzejme zachowanie stają się bardzo trudne. W przypadku Ewy było to jeszcze bardziej widoczne, gdyż nietrudno było dostrzec, że jej brzydota jest sztuczna, specjalnie skonstruowana – a to jeszcze bardziej stymulowało wyobraźnię, która już od pierwszych chwil znajomości z tą kobietą zaczynała grę fabularną, to było niezwykłe i fascynujące. Chrystyna weszła w to momentalnie.
Stosunki z Ewą w niczym nie przypominały tego, co odbywało się czasami między Chrystyną a Sołomiją, ale też nie były podobne do żadnych innych stosunków, które dotąd przytrafiły się Chrystynie. Wcześniej przeważnie to ona opiekowała się swoimi kochankami, dawała im prezenty, pomagała w rozwiązywaniu życiowych problemów. Teraz pierwszy raz w życiu sama stała się podopieczną. Być może inny podział ról w tej sytuacji był niemożliwy – Chrystyna powoli oswajała się z całkowicie nowym i obcym dla niej światem, i bez pomocy z boku byłoby to praktycznie niemożliwe. Opieka Ewy była przyjemna i nierzucająca się w oczy, Ewa umiała ustawić to wszystko tak, żeby Chrystyna nie czuła się niezręcznie.
Od pierwszego dnia w Berlinie Ewa zaczęła rozmawiać z Chrystyną po niemiecku, cierpliwie wyjaśniając jej po kilka razy znaczenie słów, na angielski i mowę gestów przechodziła tylko w skrajnych przypadkach. Chrystyna przejawiała dobry słuch fonetyczny i po trzech miesiącach mówiła po niemiecku niemal swobodnie. Praca u Marianny bardzo jej pomogła, bo nie wymagała szczególnego wysiłku fizycznego, ale zmuszała do spędzania mnóstwa czasu w mieszkaniu babci, i w tym czasie Chrystyna uczyła się niemieckiego z samouczkiem. W komunikacji miejskiej, na spacerach, podczas sprzątania słuchała w playerze tekstów, ćwiczeń, uczyła się na pamięć zwrotów. Postęp w opanowywaniu języka był bardzo widoczny. Jeśli Chrystyna z Ewą nie widziały się kilka dni, to podczas spotkania Ewa za każdy razem zauważała w leksyce Chrystyny nowe słowa, a w jej rozmowie coraz większą liczbę prawidłowych gramatycznie konstrukcji.
– Muzykom nauka języków z zasady się nie udaje, a tobie idzie tak lekko – mówiła Ewa do Chrystyny.
– Jaki tam ze mnie muzyk! Po prostu jestem nauczycielką, a nauczycielka musi też umieć sama się uczyć – żartowała Chrystyna.
Uczyła się zawzięcie, wieczorami oglądała filmy i seriale o różnym stopniu językowej komplikacji, czytała książki, słuchała audiobooków.
Oprócz problemów językowych adaptacja przewidywała jeszcze wiele innych niuansów, z których składa się socjalizacja w tym czy w jakimkolwiek innym środowisku czy społeczeństwie. Za każdym razem, kiedy Chrystyna z czymś stykała się po raz pierwszy, nasilał się lęk i niewiara we własne siły – czy zachowuje się właściwie w restauracji, czy jest ubrana odpowiednio do sytuacji, czy nie gada głupstw w obecności znajomych Ewy, czy nie wygląda na ulicy na nielegałkę, czy nie nazbyt prawidłowo przechodzi przez ulicę, czy nie zdradza jej fryzura, brak makijażu, buty, nietypowość postawy i gestykulacji? Stopniowe oswajanie się z życiowymi sytuacjami nie bardzo pomagało pozbyć się tych lęków, bo im lepiej rozumiała niemiecki, tym więcej odkrywała ukrytych w nim wcześniej przed nią rzeczy, w których mogła się pomylić, zdradzić siebie, wypaść głupio i jeśli znikały powoli problemy językowe, to problemy związane z odmiennym doświadczeniem poprzedniego życia tylko się zaostrzały. Nie chwytała cytatów z ważnych dla jej tutejszych równolatków filmów czy książek – nie rozumiała żartów na temat specyficznych codziennych spraw, bo wychowywała się na innych książkach i filmach, żyła wcześniej w innych codziennych realiach, nie umiała tak szybko, prawidłowo i bezlitośnie określić psychologicznych właściwości ludzi, z którymi się spotykała, jak to umieli ludzie z kręgu Ewy.
Ewa niejednokrotnie dziwiła się naiwności, z jaką Chrystyna odbierała ludzkie zachowania, i jej brakowi umiejętności właściwego odczytywania najprostszych rzeczy: spuszczonych w dół oczu, zwróconego w bok spojrzenia, nerwowego pocierania dłoni, spoconego czoła, niespodziewanej zmiany tematu, zbyt nerwowej maniery rozmowy, i odwrotnie – zmanipulowanej przesadnej łatwości w nawiązanym kontakcie i jeszcze całej masy podobnych detali, o które ona potykała się czasami nawet w literackich tekstach, kiedy bohaterowie nagle milkli w pół słowa – dla bardziej doświadczonego czytelnika wszystko stawało się jasne bez słów, a Chrystyna prosiła Ewę o wyjaśnienie. Tak samo było z lekturą gazet – nawet wtedy, kiedy niemal nie spotykała w artykułach nieznanych słów, znaczenie tekstu często pozostawało dla niej tajemnicą, póki Ewa nie wytłumaczyła jej wszystkiego, co kryło się między wierszami – nawiązań do zeszłorocznych czy jeszcze starszych wydarzeń, głośnych skandali, prawnych dziwolągów, politycznych osobliwości. Przeniknięcie w obcy język okazało się tylko pierwszym powierzchownym zanurzeniem się w obcy świat, który składał się z wielu warstw, przyswojenie których odbywało się powoli i mimowolnie, a czasami okazywało się w ogóle nieosiągalne.
(…)
– Będziemy mieszkały w rejonie, który nazywa się Cannareggio – odezwała się do Chrystyny Ewa. – Nazwa pochodzi od słowa „canna” – trzcina. Tu w XVI wieku wysiedlili z miasta Żydów, i tak powstało pierwsze na świecie getto. Z Wenecją ten rejon łączył się przez zwodzony most, który podnoszono wieczorem, i mieszkańcy getta zostawali w podwójnej izolacji – na wyspie i w środku innej wyspy. Teraz tu mieści się dworzec kolejowy, więc to wrażenie trudno już odtworzyć. Chyba w nocy.
– Wenecjanie tak nie lubili Żydów? – zdziwiła się Chrystyna.
– Przeciwnie, przez dłuższy czas byli wobec nich bardzo tolerancyjni. Nawet jeszcze wtedy, kiedy wszędzie w Europie Żydów nienawidzono za ich handlowe sukcesy. Ale wenecjanie sami przecież byli zdolnymi handlowcami, więc Żydów szanowali. A potem papież rzymski również Wenecję zobowiązał do wysiedlenia Żydów z miasta. To była trudna sytuacja, bo miasto nie chciało tracić bogatych bankierów i kupców. No i wymyślili, żeby urządzić getto. Kiedy wieczorem podnoszono most, brama się zamykała, ale ochroniarzy opłacali sami Żydzi, być może żeby zabezpieczyć się przed pogromami.
– Słyszałam, że tu w ogóle szanowano margines, na przykład dziwki, to prawda?
– Prawda, w tym samym XVI wieku jedna trzecia kobiet w mieście to były różnego rodzaju dziwki. Mieszkały w osobnych, specjalnie wyznaczonych kwartałach, miały nawet własny kościół i do ich działalności odnoszono się z szacunkiem, bo liczono na to, że właśnie będą rozwijały „zdrową” heteroseksualność w marynarskim mieście. Przejdziemy się na Fondamenta de le Tette czyli Nabrzeże Cycków, a potem wzdłuż Traghetto del Buzo czyli Nabrzeżem Dziurki, gdzie były miejsca życia i pracy kurtyzan.
– A od czego zaczniemy wycieczkę? Od Placu świętego Marka? – W żadnym razie – machnęła ręką Ewa. – Na San Marco pójdziemy w nocy, kiedy będzie tam pusto. No i jeszcze raz po południu, żeby zobaczyć freski soboru w zachodzącym słonecznym świetle. Ale zaczynać od tego placu w ogóle nie wypada. Tam teraz jest masa turystów i gołębi, zepsujesz sobie całe wrażenie. Najpierw pochodzimy sobie po uliczkach dzielnicy Dorsoduro, tam może być nawet dość pusto. Turystyczny sezon jeszcze się nie zaczął, bo do końca lutego często zdarzają się powodzie, aqua alta. Więc mamy szansę zobaczyć prawie bezludną Wenecję.
Ale przyszło im zacząć od nieoczekiwanego miejsca. Po drodze do centrum ze swojego hotelu, położonego bardziej na przedmieściu, Ewa z Chrystyną zobaczyły otwarty kościół.
– Wejdźmy – powiedziała Ewa – o tej porze kościoły tutaj są przeważnie zamknięte, a do wielu można wejść tylko za opłatą i też nie zawsze. Więc jak widzisz otwarty kościół, trzeba wejść. W kościele niespodziewanie dla siebie zobaczyły prawosławny ołtarz, a na ścianach obrazy nieznanych malarzy XVI–XVII wieku o treści biblijnej, które zostały tu jeszcze z czasów, kiedy kościół był katolicki. Oprócz nich w cerkwi było jeszcze kilka wiernych rosyjskojęzycznych. Jedna z nich zaczęła opowiadać swój życiorys, kiedy szła przed Ewą i Chrystyną po schodach, które prowadziły do kościoła.
– Z początku jak przyjechałam, ciężko było – powiedziała, stając na pierwszy schodek i odsapując, jakby dla potwierdzenia, że naprawdę nie było lekko. – A potem nieźle – i już energiczniej stanęła na drugi stopień. – Byłam mężatką, rozwiodłam się. Mam pracę, mieszkanie – i już całkiem pewnie pokonała ostatni schodek i zakończyła niemal uroczyście, chwyciwszy za klamkę drzwi: – Dzieci dorosły. Teraz jestem sama. Tak to jest. Weszły do kościoła i postały kilka chwil, wsłuchując się w recytatyw duchownego. Chóru nie było. Duchowny, jak wyszeptała za plecami Chrystyny któraś z wiernych, doktor teologii z Moskwy, który bada twórczość Pawła Florenskiego, nie śpiewał, a wypowiadał w różnych językach modlitwy, stale przechodząc ze starosłowiańskiego na rosyjski i włoski, a nawet na łacinę. Chrystyna podniosła głowę, oglądając kolorowy drewniany sufit w formie łodzi odwróconej do góry dnem.
– Oto już mija pięć lat, szanowni wierni, jak nasza rosyjska prawosławna cerkiew przybyła do Wenecji – zaczął swoje kazanie duchowny.
– I nie można tego nie uznać za znak czasu. Przecież w ostatnich latach w miastach regionu Veneto wyraźnie zauważalna jest aktywizacja działalności schizmatyckich ugrupowań – przede wszystkim tak zwanego Patriarchatu Kijowskiego Metropolii Besarabskiej – a także przedstawicieli Ukraińskiej Cerkwi Greckokatolickiej, które, jak to bywało też wcześniej, starają się przeciągnąć do siebie prawosławnych, wykorzystując ich nieuświadomienie w sprawach wiary. W odpowiedzi na wezwania, by nie porzucać Świętego Prawosławia, często słyszy się z ust prostych ludzi odrywanych od Matki Cerkwi, komunał: „Bóg jest jeden, wszystko jedno, gdzie się do Niego modlić!”. Ich „mentorzy”, którzy wbijają do świadomości niedoświadczonych podobne myśli, zapominają, że jak Bóg jest jeden, tak też Cerkiew jest jedna, a nie niezliczona mnogość, dlatego właśnie nie jest wszystko jedno, gdzie się sławi Boga – ważne, by sławić go prawidłowo, prawo-sławić, żeby Jego sławienie nie zmieniało się w bluźnierstwo. Amen!
Wierne starannie się przeżegnały, a Chrystyna pociągnęła Ewę za rękę do drzwi. Ewa ze zdziwieniem spojrzała na Chrystynę, ale ta tylko machnęła ręką. Nie chciała psuć pierwszego wrażenia z Wenecji długimi i skomplikowanymi wyjaśnieniami ukraińskich religijnych sporów, które, jak się jej zdawało, pozostały daleko z tyłu, w przeszłości, a oto niespodziewanie pojawiły się tutaj, na neutralnym terenie, i wyglądały na nieistotne i nie na miejscu, niewarte uwagi Ewy.
– To bardzo bogata i niezbyt typowa część Wenecji. Nazwa w przekładzie oznacza „twardy grzbiet” – zaczęła swoją opowieść Ewa, kiedy szły Mostem Akademii i wyszły pomiędzy budynki Dorsoduro; aparaty fotograficzne trzaskały ze wszystkich stron, stwarzając wrażenie, że jest ich więcej niż właścicieli. – Tutaj pierwsi osadnicy znaleźli stały grunt pod stopami, zdaje się w tej dzielnicy wciąż wyczuwa się jakąś beztroską twardość i nawet przestrzeń, której nie ma nigdzie więcej w tym mieście. No i jeszcze jeden niezaprzeczalny dowód dobrobytu – brak sklepów spożywczych. (…)
Natalka Śniadanko
Z ukraińskiego przełożył Bohdan Zadura
Natalka Śniadanko (ur. 1973 we Lwowie) – znana ukraińska pisarka, tłumaczka literatury polskiej i niemieckojęzycznej, dziennikarka. Absolwentka Uniwersytetu Lwowskiego i Uniwersytetu we Fryburgu. Autorka książek: „Kolekcja namiętności czyli Przygody młodej Ukrainki” (2001, polskie wydanie 2005), „Sezonowa wyprzedaż blondynek” (2005), „Syndrom sterylności” (2006, polskie wydanie 2008 pod tytułem „Ahatanhel”), „Mleko z macierzanką” (2007), „Kraj zepsutych zabawek oraz inne podróże” (2008), „Owadzia huśtawka” (2009, polskie wydanie 2014 pod tytułem „Lubczyk na poddaszu”), „Herbarium kochanków” (2011), „Frau Müller nie zamierza płacić więcej” (2013), „Schludne szlaczki arcyksięcia Wilhelma” (2017). Laureatka Nagrody im. Josepha Conrada-Korzeniowskiego. Stypendystka Gaude Polonia w 2003 i 2012 r. Jej książki ukazały się w tłumaczeniach na język niemiecki, rosyjski oraz czeski. Mieszka we Lwowie.
Premiera książki w Lublinie 29 czerwca 2019 (sobota) w ramach Wschodniego Expressu (Festiwal Inne Brzmienia)
18.30–20.00 Wschodni Express: Natalka Śniadanko „Frau Müller nie zamierza płacić więcej” – czytanie performatywne / premiera książki oraz koncert Mariany Sadovskiej | Warsztaty Kultury, Grodzka 7 – patio
Kultura Enter
czerwiec 2019