OBRAZKI. Babcia Mayenowa
OBRAZKI. Babcia Mayenowa
z cyklu Zza okna
Mira Ledowska
Codziennie o godzinie 17.00 zasiadała przy stoliku w kawiarni „Mariko”, w centrum Ramat Awiwu. Dystyngowana, skromnie, ale gustownie ubrana Babcia Mayenowa.
Babka mego przyjaciela była osobą niezwykłą. Poznałam ją jako naszą sąsiadkę, chętnie rozmawiającą ze mną o książkach. Czytała po francusku – miała w dzieciństwie francuską bonę; po angielsku – uważała, że wykształcony człowiek nie może sie obyć bez tego języka; po niemiecku – z tego prostego powodu, że stary Lwów należał kiedyś do Austro-Wegier.
Tomy Goethego i Schillera oraz portrety miłościwie panującego Franza Józefa bywały we lwowskich mieszkaniach wykształconych Polaków. Babcia Mayenowa władała też rosyjskim, bo urodziła sie w czasach, kiedy panny z dobrych domów spędzały na pensji w Petersburgu kilka lat. Nabywały tam towarzyskiej ogłady wyższych sfer, uczyły się literatury, muzyki, tańca i malarstwa.
Nie muszę dodawać, że najwięcej Pani Mayenowa czytała po polsku. A to dlatego, że każdy z nas może nie przywiózł mebli, serwisów i kryształów, ale książek przywieźliśmy dużo. Każdy z nas, młodych, chętnie przynosił je uroczej babci Olka.
Ilekroć przechodziłam koło domu państwa W. widziałam na balkonie postać czytającej babci. Siedziała na krześle wyprostowana, trzymając książkę w rękach. I nie było mowy o żadnym pochylaniu się lub podpieraniu. Tak się czytało na pensji. I tak po sześćdziesięciu latach czytała pani Mayen w Ramat Awiwie.
Kiedyś przyniosłam jej kilka książek, nadesłanych przez moich polskich przyjaciół. Zaprosiła mnie na podwieczorek. Wszystko było przygotowane: córka wpadła do domu, podała matce obiad.
Pod filcowym kogutem ukrywał sie czajnik z gorącą wodą, obok piękny czajniczek z esencją i kryształowy talerzyk z kruchymi ciasteczkami. Babcia eleganckimi ruchami podała mi w gustownej filiżance aromatyczną herbatę.
– Pani Mirko – zaczęła – mam wielką ochotę opowiedzieć o naszych dziwnych losach. Powinna pani posłuchać, przecież wiem, że i pani jest z Galicji, zaś losy naszych rodziny różniły się od siebie.
Kiedy byłam młoda, miałam przyjemne życie. Byliśmy bardzo zamożni. Mieliśmy piękny dom, liczną służbę, wspaniały fortepian i kosztowne obrazy. Właśnie wróciłam z pensji w Petersburgu. Miałam ogromne powodzenie, adoratorzy bywali u nas bardzo często. Zapraszali mnie do opery, na koncerty i na bale.
Los uśmiechnął się do mnie, byłam naprawdę szczęśliwa: małżeństwo z ukochanym mężczyzną, narodziny mojej najmilszej córeczki – Danusi. Była szalenie zdolna i miała słuch absolutny. Bardzo wcześnie zaczęła grać na fortepianie i nie mogłam oderwać jej od naszego Bechsteina… Lata mijały. Danusia dorosła i wyszła za mąż. No i przyszedł na świat uroczy Oleś. Myślę, że i teraz jest taki. Prawda, pani Mirko?
Kiedy wybuchła wojna i Lwów zajęli Sowieci, ich bezczelność nie znała granic. Proszę sobie wyobrazić, że zabrali nam bezwstydnie nasze trzy hotele, które prowadziła rodzina od dwóch pokoleń. Tego nie potrafiłam znieść. Jako że mój mąż wówczas już nie żył, postanowiłam, że jestem dostatecznie młoda i silna. I nie pozwolę na taką niesprawiedliwość.
Wyniesione z domu dobre wychowanie nakazywało szacunek do władz, a odpowiedni ubiór miał stanowić dowód szacunku. Zatem poszłam specjalnie do fryzjera. Potem ubrałam sie elegancko, zarzuciłam mego srebrnego lisa, skropiłam się moją ukochaną perfumą i zamówiłam dorożkę. Zajechałam przed odpowiedni urząd i poprosiłam o spotkanie z naczelnikiem. Posługiwałam się biegle rosyjskim; chyba dlatego nie dali mi długo czekać.
Zaprowadzili mnie do gabinetu. Naczelnik wstał na moje powitanie i podsunął krzesło. Usiadłam i ze zdziwieniem zorientowałam się, że wąchał intensywnie zapach moich perfum. Zmieszałam się. Mimo to zaczęłam mówić.
Szanowny pan nie jest ze Lwowa i dlatego pewnie nie znał pan rodziny Mayen. Zaręczam panu, że byli to zacni i kulturalni ludzie. Niestety wielu z nich już zmarło lub wyjechało za granicę. Zostałam tylko ja z rodziną. Aż tu wczoraj dostałam list, w którym nowa władza zawiadamia mnie o odebraniu nam naszych hoteli i o upaństwowieniu całego naszego majątku. No wie pan, panie naczelniku, to jest niesłychanie niesprawiedliwe! Nie jesteśmy jakimiś przestępcami, aby nas tak pozbawiać mienia. A jeśli już tak musi być – to proszę nam wypłacić rekompensatę naszego majątku. Naczelnik wysłuchał mnie i grzecznie potakiwał głową. Kiedy skończyłam mowę, którą układałam sobie w przeddzień tej wizyty, naczelnik po krótkim namyśle odrzekł:
– Ma pani rację, droga pani Anno Maksymilianowna. Ale ponieważ nie możemy pani zwrócić waszych hoteli, bo zostały upaństwowione na podstawie naszego prawa, to wypłacimy ich równowartość. Obiecuję dołożyć wszelkich starań, aby to nastąpiło jak najszybciej. Pani będzie łaskawa podać nam wasz dokładny adres. W najbliższym czasie mój adiutant doręczy pani odpowiednie dokumenty i przekazy pieniężne.
Wychodząc z kancelarii, odprowadzona do drzwi przez naczelnika, pozmyślam, że ci Moskale nie są tacy straszni, a ten naczelnik ma nawet niezłe maniery…
Tego samego dnia, późnym wieczorem, obudziło nas walenie do drzwi. Służąca otworzyła drzwi, stał w nich sowiecki oficer i dwóch żołnierzy. Ostrym głosem, po rosyjsku, nakazali nam ciepło się ubrać i spakować walizki na podróż. Na wszystko dali nam 15 minut. Półprzytomni opuściliśmy dom. Danusia z małym Oleczkiem na rękach, mój zięć z dwiema walizkami, i ja z torbą podróżną. Oficer wskazał na czekającą ciężarówkę i kazał nam wsiadać.
Zaprotestowałam, że nie ma schodków, więc jak mam wejść do auta? W odpowiedzi jeden z żołnierzy złapał mnie bez pardonu i wrzucił do brudnego wozu. Danusię z Oleczkiem na szczęście posadzili w kabinie, ale zięć z walizkami jechał ze mną. Wszyscy milczeli. Zszokowani wydarzeniami, jakich w życiu nie doznali. Skamieniali z przerażenia.
Ciężarówka zawiozła nas na dworzec kolejowy, a żołnierze eskortowali nas do pociągu. Wsadzili do bydlęcych wagonów, gdzie już siedziało na podłodze kilka lwowskich znanych rodzi. Zatrzasnęli drzwi. Nie od razu pociąg ruszył.
Nikt nie zadbał o warunki sanitarne czy o posiłek. To była nieludzka podróż. Nie pamiętaliśmy, jak długo trwała. Kilka tygodni. Co jakiś czas pociąg zatrzymywał się i rosyjscy żołnierze przynosili kipiatok i jakiś okropny chleb. Początkowo wzdragaliśmy się, potem jedliśmy, co dawali.
Nie będę pani męczyła szczegółami. Ale proszę mi wierzyć, pani Mirko, znaleźliśmy się na Syberii i rąbaliśmy drzewo od rana do wieczora. Mój subtelny zięć nauczył się pracy z piłą, a ja i Danusia cięłyśmy siekierami gałęzie na kawałki.
Stała się tam przedziwna i nieprzewidywalna rzecz: my, tacy wydelikaceni i nie nawykli do pracy – pracowaliśmy ciężko od rana do wieczora, nie chorowaliśmy wcale. Jedliśmy podłe zupy i okropny chleb i przeżyliśmy wszystko. A nasze rodziny zginęły we Lwowie.
Mira Ledowska
Mira Ledowska – z domu Krum, ur. w 1937 r. w Tłumaczu, na terenie dzisiejszej Ukrainy. Ocalona z Holokaustu, nauczycielka języka polskiego w Izraelu. Babka i siostra matki, Ludwika Hartenstein, w czasie likwidacji dzielnicy żydowskiej zostały wywiezione do obozu zagłady w Bełżcu. Z Tłumacza wraz z rodzicami mała Mira uciekła dzięki pomocy miejscowego rolnika, który wywiózł ich z getta furmanką. Tuż przed opuszczeniem getta tłumackiego zginął tragicznie jej nowo narodzony brat. Po ucieczce z getta wraz z ojcem i matką ukrywała się w młynie u pana Dwolińskiego w Beremianach. Potem Krumowie ukrywali się w lesie. W wyniku donosu polskiego leśniczego ojciec Miry Ledowskiej został zastrzelony przez niemieckiego żołnierza na oczach ukrytych matki i córki. Następnie obie trafiły do miejscowości Pużniki, gdzie przyjęte zostały przez Antoninę Działoszyńską. Działoszyńska z pomocą miejscowego proboszcza załatwiła kobietom fałszywe dokumenty. W jej domu, jako kuzynki zmarłego męża gospodyni, Adela Krum i jej córka, jako Adela i Maria Kowalik, przeżyły okupację. Po pobycie w Monasterzyskach i Jeleniej Górze, przeprowadziły się do Wrocławia. Mira Ledowska ukończyła tam seminarium nauczycielskie i rozpoczęła studia polonistyczne, jednak po antysemickim incydencie na uczelni w 1957 r. zdecydowała się przerwać naukę i wyemigrować do Izraela. Tam wyszła za mąż za pochodzącego z Łodzi Bronisława Ledowskiego, którego rodzina przeżyła tamtejsze getto. Skończyła hebraistykę i przez 36 lat pracowała jako nauczycielka przedmiotów hebrajskich. Od 2001 r. zatrudniona w Instytucie Polskim w Tel Awiwie. Spotyka się z młodzieżą, aby opowiedzieć o historii swojej rodziny i „Sprawiedliwych wśród Narodów Świata”.
Ramat Awiw, gdzie Autorka odwiedzała babcię Mayenową na herbacie, to dziś luksusowa dzielnica Tel Awiwu, powstała w późnych latach 50. W 1957 r. dwa domy od domu państwa Ledowskich zakwitał jeszcze gaj pomarańczowy. Fot. Dorota Julianna Mościbrodzka.
Widok na Plac Karola Alberta w dzielnicy Tel Awiwu. W centrum zdjęcia dom nazywany "Pagodą". Fot. Aleksandra Zińczuk.