OMÓWIENIA. Niespokojna kołysanka
Aleksandra Nizioł
Czy kołysanka, którą chce nam zaśpiewać dziadek, może zapewnić głęboki, spokojny sen? Wielokrotnie o tym myślałam, wspominając moich nieżyjących już dziadków Jana i Witolda. To pytanie wróciło podczas lektury zbioru wierszy Jankewa Glatsztejna, nie tylko z powodu tytułu „Dobranoc, świecie”, choć taka zapowiedź może sugerować łagodność. Szczególnie czytelnikowi, który dotychczas nie zetknął się z poezją tego autora ani zupełnie o nim nie słyszał.
Korzenie w muzykującej rodzinie, bliscy na co dzień otoczeni dźwiękami, wspomnienia z miejsc odwiedzanych w dzieciństwie, religijne rytuały i przejścia kształtujące tożsamość. Zabawa językiem, którego nie sposób oddzielić od melodii – tak mogłaby zaczynać się ta kołysanka dziadka, z tym światem spotykamy się w pierwszej części tomu, zatytułowanej „Moja żydowskość”. Okruchy pamięci, która nadal daje o sobie znać.
Dzieciństwo jest tu czasem dźwięków, ale też pośpiechu i zniecierpliwienia. Jeśli ktoś z nas czekał na wakacje, na swoje urodziny, przyjazd cioci, prezenty pod choinką, wie, jak to było zaprzeczać wszystkiemu, co obecnie rekomendowane: bądź tu i teraz, poświęć 15 minut dziennie na uważność – skoncentruj się na tym, co cię otacza… Podmiot liryczny wspominający siebie z dzieciństwa chce wiedzieć, co będzie dalej. Przygląda się powadze ojca podczas świątecznych celebracji, które wydają się trwać nieskończoność, i nawet nie stara się opanować witalności nadającej tempo własnemu życiu. Ono płynie gładko i szybko, jak wymawianie rrr w wyrazie turrrkaweczki. Nie ma potrzeby zwalniać, bo i po co?
Dźwięki obecne w nazwach miast z dzieciństwa rezonują jeszcze długo w późniejszym życiu i pokoleniach, którym zostały przekazane. Przez jaką miejscowość musisz przejechać, a jaką minąć, żeby poczuć, że jesteś już w domu? Na rondzie w Piaskach skręcam w lewo. Jadę od strony miasta, której północna część nazywa się Piaski. Tu obecnie gniazduję. Jankew Glatsztejn zwraca mi uwagę na refren nazw.
Czy nie jest to zaproszenie do „wielobarwnej gadaniny / wszystkojęzycznej mowaniny” („Śpiewaj w ladino”)? Czy jest tu ktoś, kto pamięta wyliczanki podczas przeskoków przez skakankę na krzywym chodniku? Jedna osoba po jednej stronie, druga po drugiej, trzymające plastikowe lub drewniane zakończenia sznurka – ot i cała stabilność gry tamtego czasu. „Anse kabanse flore…” – tu „wszystkorymiro”, „wszystkogościno”, to było to „uniwersaladino”, które odnajduję u Glatsztejna. „Blond śpiwak” był dżinem, który pojawiał się i znikał, wyrażał się w naszej zabawie.
Kołysanka dziadka z czasem zmienia tony, nastrój. Tak przecież musi się stać. Nie byłaby to pełna opowieść, gdyby nie zagościło w niej spotkanie z pustką. Dotarliśmy do ciemnej, cichej i chłodnej wioski. Tu i teraz na znaczeniu zyskuje „ciepłej strawy talerz” i poczucie przynależności do wspólnoty, nawet jeśli finałem tej drogi jest jedynie śmierć. Obecność grupy okazuje się ważniejsza niż życie wśród umarłych, w miejscu, gdzie „nikt nie czeka i nikt się nie jawi” („Wozy”). „ale p o m i ę d z y też przecież coś istnieje, / wiem, to nazywają, zdaje się, życiem”. I widać je z perspektywy. Gdy jest się i Nachmanem, i Natanem. Napięcie między ciałem, które chce odpocząć, a umysłem, który nie daje spokoju. Wewnętrzny dialog towarzyszący autorowi wierszy i nucącemu dziadkowi.
Wiersze zebrane w drugą część – „W Nowym Jorku” to rozsypane elementy układanki składającej się także z fragmentów życia w tym mieście. Podmiot liryczny nie zapomina, że jest Żydem, i tę kondycję swojego narodu wychwytuje niczym nadajnik i odbiornik określoną częstotliwość. Wymagająca rzeczywistość emigracji, samotność, niezrozumienie, a w tym wszystkim przynależność do czegoś większego niż etnos wbrew pozorom dają sporo siły. „Nic nie zostało utracone / i coś z tego wynikło”. I to jak wiele! Oto pieśń uziemionej i zintegrowanej tożsamości. „Uczestniczący Żyd” może dalej podróżować razem z innymi ludźmi nie stąd. W ogromnym mieście wszyscy stajemy się przyjezdnymi i „wszyscy nosimy brata zmęczonego na plecach” („Noc w metro”). Ale wahadło wychyla się też w drugą stronę, boleśnie konfrontując z istniejącymi nieustannie podziałami na oni – my („Segregacja”). Nawet jeśli niesiemy na ustach pieśń o wolności, równości, braterstwie, na szybie po drugiej stronie, na zewnątrz, prędzej czy później pojawi się oddech kogoś wykluczonego i zasygnalizuje: „sprawdzam”. Weryfikacji podlega też wiara i religijność – przy okazji czuwania przy zmarłych („Duma mojej matki”) i podczas odwiedzin w bożnicy w Long Island. W tym życiowym tyglu ostatecznie wszyscy są gdzieś daleko od domu, każdy może stać się słabym panem i ubogą służącą. W walce o przetrwanie, jaką jest życie, mamy własną inwokację do Sezamu, by się otworzył.
Kultura Enter 2024/03
nr 110