OMÓWIENIA (SĄSIEDZI). Filtr obsesji
Jacek Zalewski
Nie ufać pisarzom mówiącym dobrze o innych pisarzach, z najwyższą podejrzliwością podchodzić do każdego życzliwego słowa, do komplementu. Nigdy bowiem nie wiemy, co zostało przemilczane, jaką tajoną urazę przełknięto i ile naturalnej w tym środowisku zawiści zostało wziętej w nawias albo zmistyfikowanej. Pisarze, rywalizując o względy czytelnika, z rzadka i jedynie wskutek zapomnienia lub nieoczekiwanego przypływu dobroduszności gotowi są wspomóc konkurentów, a już wyłącznie omroczenie może spowodować, że któryś uzna wyższość kolegi. Zachwyt cudzą książką? Postawienie jej przed własną? Takie rzeczy prawie się nie zdarzają, owszem, jeżeli już, to jest to wyłącznie kokieteria, szacunek à rebours, subtelne podkreślenie zalet rywala, by tym bardziej błyszczały własne. Gdy jednak natrafimy na wyjątek, mamy obowiązek zapytać: jakaż to aberracja sprawiła, że ktoś taki znalazł się pośród nas, co sprawia, że jest szczery, a mimo to pisze? Czy nie mamy tu do czynienia z przypadkiem radykalnego zbłądzenia, pomylenia profesji, a może nawet jakiegoś duchowego defektu?
Na dobrą sprawę nigdy nie wyzbędziemy się niepewności i nawet jeżeli ten czy ów przekona nas do siebie, zatem uwierzymy mu, to gdzieś w głębi umysłu zawsze pozostanie podejrzenie, że wyjątku jednak nie było, że to tylko mistyfikator zręczniejszy od innych, bardziej wyszkolony w zwykłej pośród pisarzy sztuce uwodzenia. Koniec końców chodzi tu głównie o propagowanie samego siebie, głoszenie własnej chwały i przypominanie o własnych zasługach. „Ja, ja, ja” – zaczyna swój Dziennik Witold Gombrowicz i jest to bodaj najbardziej uczciwe otwarcie w historii. Albo inny przykład: „Nakładem Biura Literackiego ukazała się ciekawa książka o Tymoteuszu Karpowiczu – pozwolą państwo, że w związku z tym rytualnie powiem coś o sobie” – mógłby to powiedzieć każdy pisarz, powiedział Jerzy Pilch. Miało być ironicznie, ale taki brak mistyfikacji jest mistyfikacją podwójną, pozorna otwartość ma bowiem zaświadczać, że nie ma tu żadnej otwartości, podczas gdy w istocie nie ma tu żadnego pozoru: jest ledwie hamowana chęć mówienia o sobie, nawet gdy mówi się o kimś innym.
Nakładem lubelskich „Warsztatów Kultury” w serii „Wschodni Exspress” ukazała się książka ukraińskiego pisarza i krytyka literackiego, Ołeksandra Bojczenki, Wasi, nasi oraz inni – pozwolą państwo, że w związku z tym powiem coś od siebie. Tytuł tyleż zagadkowy, co trywialny i zdawałoby się, wymyślony na odczepnego, jest kluczem do lektury. Traktuje bowiem o pisarzach polskich, ukraińskich oraz tych innych, czyli – rzecz nieoczywista – rosyjskich. Z perspektywy polskiego czytelnika nie brzmi to zapewne równie mocno, co z perspektywy odbiorcy ukraińskiego, dla którego – lektura każe się tego intensywnie domyślać – Rosjanin (pisarz lub zwykły człowiek, nieważne) jest inny. Istotowo. Dlaczego rosyjscy pisarze są inni? – oto już nietrywialna zagadka zaszyta w tytule. Jakkolwiek Polakom jest raczej z Rosjanami nie po drodze, a jeżeli już, to wspólną drogę poprzedza intensywna praca kulturowa, Ukraińcy, mając ich pod nosem od dawna, mieszając się z nimi, a ostatnio doświadczając ich politycznej i militarnej obecności aż nadto, zapewne tę inność odczuwają jako ontyczną.
Kilkadziesiąt chudych stron to zbyt mała ilość tekstu, żeby opowiedzieć inność, a zwłaszcza praktykowanie inności – czy to za pośrednictwem literatury, czy osobiście. Dość jednak w książce tych kilku esejów o rosyjskich pisarzach, żeby zapoznać się z emocjonalnością autora, jego szczerą i na swój sposób niewinną nienawiścią do imperialnego na wszelkie możliwe sposoby Innego. „Jestem rusofobem” – ogłasza bez ogródek Bojczenko i uściśla: „Dla mnie Rosja to nie jest taka czy inna władza, lepszy czy gorszy reżim, ani Eugeniusz Oniegin czy Jezioro łabędzie. To jest przede wszystkim określony sposób oswajania życiowej przestrzeni. Właśnie tego sposobu – bezmyślnego i bezlitosnego – nienawidzę hurtem, niezależnie od epok, carów czy wybitnych osiągnięć działaczy kultury”. Napiszę wprost: przyznanie się przez pisarza do nienawiści – do czegokolwiek bądź – jest aktem równie rzadkim i równie mocnym, że przeczytałem to z zachwytem, a potem raz jeszcze, z niemniejszym. Pisanie otwartym tekstem to wszak w tej branży rzadkość, a niezapośredniczone żadnym szyfrem wyznanie emocji tak negatywnej i – co tu kryć tak pospolitej – może być uznane za nieprzyzwoite. Niemniej my, w Polsce, względnie łatwo możemy tę nienawiść zrozumieć, a może i poniekąd podzielać. Kilkadziesiąt lat niełatwych kontaktów w czasach sprawiedliwie minionych zbudowało stereotyp Rosjanina, w ramach którego nasze postrzeganie go jest unikalną miksturą strachu, niechęci i lekceważenia.
Chciałbym kiedyś zapytać Bojczenkę, czy jego stosunek do Rosjanina, podobnie jak nasz, również jest podszyty resentymentem. Tymczasem odpowiedzi mogę się tylko domyślać: nienawiść i resentyment wykluczają się, zatem mocniejszy uścisk Wielkiego Brata, jakiego doświadczyła Ukraina, być może pod tym względem sytuuje Bojczenkę, a także naród ukraiński, o wiele wyżej od nas, Polaków.
Autor nie analizuje swojej nienawiści, jest jednak świadomy filtru, jaki nakłada ona na jego postrzeganie Innego. Bojczenko filtruje w ten sposób również tworzoną przez Innego literaturę. „Gdyby cała Rosja brała przykład z Wieniedikta Jerofiejewa, zgodziłbym się pokojowo współistnieć z nią przez całą wieczność”. Popadając w beznadziejnie dydaktyczny ton, można z fałszywą wyższością powiedzieć: jakże smutne musi być życie kogoś, kto czyta wielkich literatury rosyjskiej, przepuszczając ich przez filtr własnych uprzedzeń, a może i obsesji. Zarzut w przypadku „zwykłego” czytelnika może i zasadny, mówimy jednak o pisarzu, zatem kimś, kto z definicji własne duchowe ułomności wynosi do rangi literatury. Wszelkie skazy ducha są tu tedy nie do przecenienia, wielu uczyniły nie tylko pisarzami, ale zgoła wybitnymi pisarzami.
Rosja opisana przez Bojczenkę to ponure miejsce urodzonych niewolników przypominające raczej jaskinie orków z „Władcy pierścieni”, niż prawda, że częściowo, ale jednak cywilizowany i równie częściowo europejski kraj. Nie rozjaśnia tego obrazu nawet podziw do niektórych rosyjskich autorów z jego ulubionym Lermontowem na czele. „Mam być wdzięczny Rosji za jej geniuszy?” – pyta i sam sobie odpowiada: „Być wdzięcznym Rosji, to znaczy komu? Aroganckim mundurowym czy zbydlęconemu, zaprzedanemu im narodowi, który nawet mając wybór i tak zagłosuje masowo na kagiebowskie mundury i roztrwoni całą swoją energię na bezczeszczenie coraz to nowych przyległych terytoriów?”.
Niechęć do władzy, zwłaszcza tej, która bez wstydu odwołuje się do immanentnej jej naturze przemocy, jest we mnie silna. Uczucie, jakie żywię do każdego, kto popiera stronnictwa nakładające kajdany wszystkim bez wyjątku, w tym swoim zwolennikom, również mam dobrze przemyślane i nazwane. Z rzadka jednak opowiadam o tym publicznie, ponieważ zwykle nie brzmi to dobrze, a po drugie, nieuniknione uwikłanie się w szczegóły grozi równie nieuniknionym osunięciem się w naiwność. Dobrze jednak czyta się teksty autorów, którzy to, czego sami nie raczymy wypowiedzieć par excellence, odpalają nam prosto w twarz. Czujemy wówczas, że ktoś nienawidzi, może i gardzi, również w naszym imieniu. Obiekt uczuć nie musi być ten sam, liczy się owo szczególne wspólnictwo przeżywania, łączność, jaką być może odczuwają zbrodniarze: różne ofiary, ten sam, niedostępny zwykłym śmiertelnikom fach.
Rosja w książce Bojczenki jest swoim własnym punktem odniesienia: zrozumieć Rosję, to jakby zrozumieć Innego, rzecz niewykonalna. To kantowski noumen, czarna dziura (czego: cywilizacji, moralności, człowieczeństwa?), byt niedostępny poznaniu, przynajmniej wprost. Mimo to Inny jest tu dokładnie sprecyzowany, nie chcę powiedzieć, że poznany, ale na pewno opisany, przynajmniej z zewnątrz. „Będę stale szedł wzdłuż granicy znanego mi terytorium i w ten sposób nakreślę zarysy kraju nieznanego, tym samym zdobędę o nim pojęcie, nie postawiwszy na nim nigdy mojej stopy. A jeśli z niezmordowaną pilnością wytrwam w mojej pracy, to zapewne zdarzy się czasami, że stojąc żałośnie na granicy mego państwa, tęsknie ku nieznanemu spojrzę krajowi, który mi jest tak bliski i tak daleki, i dostąpię przy tym małego objawienia” – to Kierkegaard, którego podróż do terra incognita własnych uczuć da się tutaj jeden do jednego zastosować przy badaniu tak egzotycznego fenomenu, jakim z perspektywy człowieka Zachodu jest Rosja. Tak właśnie robi Bojczenko: krąży wokół spraw Rosji, dla niepoznaki pisząc o Igorze Pomierancewie, Wiktorze Pielewinie czy Siergieju Dowłatowie i szuka prywatnych objawień, które mógłby przerobić na literaturę.
Okrutna diagnoza, jaką stawia Rosji Bojczenko, zostaje jednak w pewnym momencie złagodzona: oto bowiem w jednym z esejów pojawiają się dwie Rosjanki zachwycone plakatem z karykaturą Władimira Putina. „Te rosyjskie dziewczyny są świadectwem na istnienie słabej wprawdzie, ale jednak innej, dobrej Rosji. Niestety, rosyjska władza i w masie swojej bardzo podobny do niej naród mają inne wyobrażenie o tym, czym jest dobro i zło” – konkluduje Bojczenko. Dziewczyny zostały przywołane w samą porę: już zaczynałem wierzyć, że sformułowanie „dobry Rosjanin” jest oksymoronem.
Literatura to dla pisarza wyborny sposób, żeby się porachować z Bogiem, ojczyzną, przeciwnikami prywatnymi i publicznymi, wreszcie z samym sobą. Naturalnie rzadko dzieje się to wprost i niekiedy potrzeba nielichych kompetencji hermeneutycznych, żeby w tekście dostrzec rachunek, jaki pisarz wystawia sobie lub światu. Niemniej w przypadku dobrej literatury (zresztą kiepskiej również, dlaczego nie?) bez większego ryzyka możemy założyć, że to, co czytamy, jest o czym innym. O czym? Wartością samą w sobie jest to, że nie zawsze wiemy. Nawet jeżeli się domyślamy – pewności brak. Ten brak pewności jest tu kluczowy, jeżeli bowiem lektura zostawia nas w stanie zawieszenia, mnoży wątpliwości i za cholerę nie możemy dojść „co autor miał na myśli”, to do takiej lektury wrócimy chętniej niż do tej, w której autor zadbał, żeby każde niedopowiedzenie zostało objaśnione. Kartezjańska jasność i wyraźność zabija literaturę: na cóż wracać do książek, które tłumaczą same siebie?
Znacznie ciekawsze są książki, gdzie autor – najlepiej nieudolnie – próbuje tłumaczyć, własne otchłanie. Im gorzej mu to idzie, tym bardziej frapująca lektura i ambitniejsze wyzwanie dla czytelnika. Książka Bojczenki jest pod tym względem interesująca – proszę nie wyciągać z tego pochopnych wniosków. Kiedy pisze o twórcach ukraińskich, odnoszę wrażenie, że są oni jedynie pre-tekstem, a tekst właściwy jest ukryty nieco głębiej. Niekiedy prześwituje niczym nieskromna bielizna pod przezroczystą tkaniną, najczęściej jest niewidoczny w ogóle, jednak swoim promieniowaniem obejmuje całą książkę. Bo bywa przecież i tak, że książki pisze się po to, żeby przemycić jedno, dwa kluczowe zdania, całą resztę traktując jako opakowanie.
Odrębną sprawą jest czytanie książki przez pryzmat tej jednej czy dwóch myśli, dla autora być może zresztą nieistotnych, dla czytelnika wręcz przeciwnie. W tej optyce rzeczywista intencja autora nie musi obchodzić odbiorcy – nawet jeżeli ją źle zrozumiał, wypaczył albo zignorował.
Z perspektywy mnie, jako czytelnika tego arcyinteresującego zbioru esejów, Wasi, nasi oraz inni są książką traktującą o Ukrainie i o stosunku autora do swojej ojczyzny. W każdym razie takie odczytanie zdaje mi się najbardziej interesujące. Piszę to otwartym tekstem, ryzykując pomyłkę, jednak rezerwuję sobie do niej prawo, z czego się wytłumaczyłem tuż powyżej. Ukraina wciąż ponosi koszta sąsiadowania z imperialnym Wielkim Bratem i w przeciwieństwie do nas, Polaków, nie może być swojej niepodległości pewna równie mocno. I to jest płaszczyzna, na której spotykają się literatura i karabin. „Ukraińscy pisarze znów dzisiaj muszą obejmować funkcje publiczne i walczyć, czasami z bronią w ręku, o niepodległość swojego kraju (…). Pisarze ukraińscy – i ci już czynni, i potencjalni – zdobywają dziś straszne, ale realne doświadczenie walki o wolność i niepodległość – wolność osobistą i wolność własnego kraju. Jestem pewien, że na podstawie tego doświadczenia, opłaconego najwyższą ludzką ceną, za pewien czas – i teraz nie żartuję – narodzi się na Ukrainie wybitna literatura”. Kiedy przeczytałem te straszne słowa, poczułem mrowienie na plecach. Słowa doskonale znałem – z literatury. Trauma II wojny światowej – przykład najbardziej oczywisty – odbiła się i na polskiej literaturze. Tadeusz Borowski, Gustaw Herling-Grudziński, Miron Białoszewski, Zofia Nałkowska, Jan Józef Szczepański i wielu innych, nie mieli wyjścia: doświadczenia wojenne musieli potraktować jako tworzywo literackie. Osobliwa ironia: w czasach, kiedy wojnę znamy z literatury, po sąsiedzku trwa wojna, która za jakiś czas sama zamieni się w literaturę.
Niejako przy okazji przerabiamy krótkie korepetycje z literatury ukraińskiej, która już powstała. Rzecz wcale nieosobliwa i zupełnie dla mnie zrozumiała: Bojczenko uważa ją za najbardziej interesującą w tej części globu. „Zaryzykowałbym nawet uznanie współczesnej literatury ukraińskiej za najciekawszą w Europie Środkowo-Wschodniej. Dlaczego? Dlatego, że Nagrodę Angelus za najlepszą środkowoeuropejską książkę parę lat temu otrzymała Oksana Zabużko, a przecież mamy przynajmniej z dziesięciu pisarzy z artystycznego punktu widzenia ciekawszych od niej”. Pochodzę z tego samego obszaru geograficznego i mógłbym bez kompleksów ani skrupułów podjąć polemikę, przypominając, że rok temu literackiego Nobla otrzymała Polka, Olga Tokarczuk. Tania byłaby to jednak retoryka i zupełnie niepotrzebne wyścigi. Literaturę, nawet traktującą o sprawach doraźnych, a priori uważam za transnarodową – inna rzecz, że nie każda zdaje ten egzamin. Rozumiem przesłanki do dumy z ojczystych twórców, poważam wszakże tylko tych, którzy piszą tak, żeby ich słowa mogły być ważne po drugiej stronie świata i za pięćset lat. Którzy to są – rzecz dzisiaj niesprawdzalna, niemniej od dobrej literatury wymagamy, żeby jej moc sięgała daleko poza lokalne konteksty. Takoż i ja, czytając co Bojczenko ma do powiedzenia o Ukrainie, o Rosji zresztą również, mniej lub bardziej odruchowo odnosiłem to do własnego lokalnego kontekstu. Zadanie mało ambitne, bo za pięćset lat mój kontekst nie będzie miał żadnego znaczenia, ale w gruncie rzeczy naturalne, zatem palec pod budkę, kto w trakcie lektury nie myślał od czasu do czasu o Polsce.
„Dla pisarza geografia to przeznaczenie” – przypomina Bojczenko. Mogę dorzucić uwagę Ciorana: „ojczyzną pisarza jest język” i Nietzschego, który kilka razy wspominał, że myśliciel powinien trzymać się własnego języka. Sztuką jednak jest lokalne konteksty opisać tak, żeby jako literatura same z siebie przekraczały granice. Zresztą literatura jest dowodem, że granic być może nie ma – w przeciwnym razie słowo nie przenosiłoby się tak łatwo i równie łatwo nie adaptowało w nowych środowiskach. Z drugiej strony, warto sobie czasami jakąś granicę ustanowić – wyłącznie gwoli transgresywnej potrzeby przekroczenia jej. I w tym literatura też pomaga. Myślę tu od razu ze sporą dawką automatyzmu o Gombrowiczu, specjaliście nie tyle od ustanawiania, co poszukiwania granic. Ten jeden z największych awanturników literatury polskiej XX wieku jak nikt wiedział, że życie powinno trochę boleć, a boli wtedy, kiedy napotyka opór. Rzecz godna uwagi: nawet kiedy Bojczenko pisze o Gombrowiczu, to i tak pisze o własnej geografii, resp. przeznaczeniu. „Gdybyśmy istniejący ukraiński przekład Dziennika co nieco stylistycznie przeredagowali i zamienili w nim Polskę i Polaków na Ukrainę i Ukraińców, Mickiewicza na Szewczenkę etc., otrzymalibyśmy najbardziej pożyteczne dzieło ukraińskiej prozy”.
I: „Kiedy zostanę ministrem oświaty, Dziennik Gombrowicza wejdzie do programu szkolnego jako przedmiot specjalny – do powolnego, rozłożonego w czasie na kilka lat czytania”. Pamiętam swoje pierwsze zetknięcie z tym dziełem, skandalicznie późno, bo dopiero po studiach, w wieku późnych dwudziestu kilku lat, zatem kiedy przyzwoity polski intelektualista ma za sobą przynajmniej drugą jego lekturę. Pamiętam, ile stron zapełniłem wtenczas notatkami i uwagami do lektury, wreszcie pamiętam, jak bardzo inna mi się po tym objawiła Polska: nowa i intelektualnie sexy (bezwstydnie przyznam, że ten erotyczny stosunek do Ojczyzny jest w moim przypadku mało grzeczny i blisko mu do znanych z alkowy praktyk sado-maso). Właściwie stworzyłem ją sobie po tej lekturze na nowo, czego trochę się wstydzę, bo powinienem umieć tej sztuki dokonać samodzielnie. Od tej pory moją skazą w myśleniu o Polsce jest to gombrowiczowskie dziedzictwo niestrudzenie afirmowane przez progresywnych intelektualistów, podczas gdy powinno być jak wittgensteinowska drabina: wspiąć się po niej i odrzucić, a najlepiej zapomnieć. Opór jakich kompleksów napotkałaby ukraińska analiza tego dzieła? Jakie ukraińskie przywary przeciwstawiłyby mu się? Ilu i jakiego formatu wrogów by sobie narobiło? Dzienniki są umiarkowanie uniwersalne, możliwe zatem, że Bojczenko dostrzega podobieństwo pomiędzy naszymi narodami, a więc i wspólnictwo w przywarach.
To w gruncie rzeczy dobre pytanie: co by się stało, gdyby z twórczości Gombrowicza odjąć słowo „Polska” albo przynajmniej zamienić je na nazwę innego kraju?
W pierwszej chwili pomyślałem, że najbardziej interesowałaby mnie odpowiedź samego Gombrowicza, ale zaraz potem przypomniałem sobie, że to przecież pisarz. Już zgoła bardziej szczera byłaby odpowiedź pierwszego z brzegu krytyka literackiego, zatem przedstawiciela profesji całkiem zasłużenie lekceważonej na innych płaszczyznach. „Nigdy z nikim nie przystąpiłem do pojedynku, jak tylko rozebrawszy się uprzednio ze wszystkich szarż i epoletów, w ogóle nigdy nie napisałem jednego słowa, jak tylko w stroju adamowym” – Bojczenko cytuje te słowa Gombrowicza i chyba mu wierzy. Tymczasem – żeby się nie pomylić do końca – należy nie wierzyć nawet Gombrowiczowi, zwłaszcza kiedy sam odziera, demistyfikuje i obnaża.
Z drugiej strony: nagość jako oręż? Wystawianie miękkiego podbrzusza to szczególna strategia pisarska, bezbronnością nie udało się wygrać żadnej walki, a już zwłaszcza co się tyczy literatury. Zresztą, lista spraw o jakie walczą pisarze jest nader uboga: poza ojczyzną, sobą samym i oczywiście pieniędzmi trudno znaleźć coś więcej, co popychałoby ołówek po kartce, czy obecnie (precz z rękopisami!) kazało im uderzać palcami w klawiaturę komputera. „Teraz nie jesteśmy głupi, śladów na papierze nie zostawiamy” – mówi Bojczenko w książce Worochtarium, co w stu procentach wpisuje się w „złotą zasadę” Emila Ciorana: pozostawić po sobie niekompletny wizerunek. Zasadzie tej hołdował też cytowany przez Bojczenkę Marek Hłasko: „Myślałem o tym, iż całe życie żyłem tak, aby z chwilą, kiedy zginę, nie zostało po mnie niczyje prawdziwe wspomnienie; i dlatego nie mówiłem ludziom nigdy prawdy o sobie, i dlatego wymyślałem rzeczy, które nie zdarzyły się nigdy”. Większość pisarzy rozdarta jest pomiędzy dwoma pokusami: pozostawić po sobie pełną dokumentację życia, zatem wąskie pole manewru dla biografów – oraz wizerunek siebie silnie zdekompletowany i nieprecyzyjny, otwierający przestrzeń do szerokich dywagacji. Obie pokusy są równie atrakcyjne, pierwsza jednak bardziej: chęć pozostawienia śladu jest zwykle silniejsza, niż zamaskowania go. Jeżeli bowiem zmylimy tropy zbyt sumiennie, to, co chcemy ukryć, zniknie zupełnie. Idzie tedy nie o to, żeby zamaskować, ale zamaskować nie całkiem. Mieć tajemnicę nawet w połowie nie jest tak atrakcyjne, jak mieć tajemnicę i zasugerować ją. A przyjemność, gdy ktoś wybrany ją odkryje, jest porównywalna do przyjemności obserwowania, jak pozostali błądzą i nawet się nie domyślają, że wielokrotnie przechodzą tuż obok zakopanego skarbu.
Poszukiwanie zgodności między intencją pisarza a interpretacją odbiorcy ma długą i uzasadnioną tradycję: wiedzieć, co autor miał na myśli, to podstawowa sprawność, jakiej uczymy się w szkole. To dlatego nie jest premiowane głębokie niezrozumienie: sytuacja, kiedy pisarz pozostawia nas w najczystszym pomieszaniu, które to pomieszanie jest najlepszą rzeczą, jaka może nas spotkać w trakcie lektury.
Nie jestem na tyle zuchwały, żeby powiedzieć, że nie zrozumiałem książki Bojczenki. Przeciwnie, roszczę sobie prawo do przekonania, że niektóre jej partie pojąłem do głębi, choć nie wiem, czy zgodnie z myślą autora. To zresztą nieistotne, osobiście uważam, że czytanie książek w poprzek myśli pisarzy jest formą lektury najciekawszą, najbardziej inspirującą. Tylko który autor świadomie zgodzi się być niezrozumiany, a w szczególności – zrozumiany źle?
Literatura jest jak koszula: narodowa najbliższa ciału, a mówiąc dokładnie, duchowi. Grafomańskiego porównania nie zamierzam się wypierać, owszem, strywializowanie literatury potrzebne mi jest tutaj do zakomunikowania równie trywialnej myśli, że koniec końców, posiada ona także mało szlachetne funkcje użytkowe, takie jak na przykład pocieszanie. Dlatego tę część książki Bojczenki, która traktowała o polskich pisarzach, przeczytałem z zainteresowaniem największym – choć logiczne byłoby, gdyby interesowała mnie najmniej, bo i czegoż nowego mogę się dowiedzieć o pisarzach, których znam doskonale? Nie o wartość poznawczą lektury mi tu jednak szło, ale o przyjemność, czy też mówiąc dosłownie, o wspomniane pocieszenie. Pod tym względem jestem tak pospolity, jak to możliwe: najbardziej cieszy mnie to, co znam i lubię. Dlatego skorzystam z okazji i raz jeszcze wrócę do rosyjskich diagnoz Bojczenki – czytałem je z ponurą uciechą i mimowolnie nanosiłem na aktualną sytuację w Polsce. Odnosić się tutaj do niej nie zamierzam nawet najlżejszą aluzją, ale co sobie pomyślałem, to moje. Czy podobną uciechę Bojczenko miał, osądzając sąsiada? Myślał przy tym o własnym kraju? Wolno przypuszczać, że myślał. Koniec końców, literatura to tylko pretekst, żeby zajmować się sprawami naprawdę ważnymi w sposób zastępczy, zresztą dla pisarza jedyny możliwy.
Książka zaciekawia od „pierwszego wejrzenia”, to znaczy od pierwszych słów – a to najlepsza rekomendacja. Owszem, niektóre książki potrzebują rozpędu, mają wstęp, a potem rozwinięcie – tutaj od razu wchodzimy w główny nurt narracji. „Zdarzają się w życiu takie zagadkowe, opisywane w literaturze chwile, kiedy człowiek z jednej strony w czymś uczestniczy, w jakimś ważnym, może nawet epokowym wydarzeniu, a jednocześnie obserwuje samego siebie jak gdyby z boku albo z góry. Autobiograficzny bohater Joyce’a Stefan Dedalus na przykład przeżywa takie samowyobcowanie w czasie pierwszej randki. Ze mną coś takiego zdarzyło się na Majdanie, nocą z 10 na 11 grudnia”. Na jednym tchu zacząć książkę od randki i rewolucji? Wielu pisarzy nie ważyłoby się na taką inaugurację: początek ma być łagodny, może nawet finezyjny i – co jest ostatnio w modzie – oryginalny, ale uderzenie wymaga odpowiedniego przygotowania. Tymczasem zacząć książkę niejako od środka, a potem z tego wybrnąć – do tego trzeba nie tylko dobrego warsztatu, ale też tupetu i silnego ducha, przymiotów u pisarzy zbyt rzadko spotykanych łącznie. Rzecz ciekawa: jeżeli natrafimy na taką książkę, to wiemy o tym od razu, już po pierwszych zdaniach odgadujemy bez pudła, że złożona w nich przez autora obietnica nie jest fałszywa.
Warsztat Bojczenki jest bez zarzutu, co się zaś tyczy silnego ducha i tupetu to zaimponował mi swoim wyznaniem nienawiści: uczuciem nazbyt często wstydliwie skrywanym, podczas gdy choćby ze względów terapeutycznych winniśmy obnosić się z nim przy każdej okazji – oczywiście, jeżeli nie posiadamy zdolności do inteligentnego maskowania go. Poza tym Bojczenko pisze językiem niezwykle eleganckim i do tego dobrze skrojonym na miarę tego, co chce nim opowiedzieć. Pisarzom nie zawsze udaje się ta sztuka: jedni wyrafinowaniem stylu zasłaniają, że w gruncie rzeczy niczego nie mają do przekazania, inni piszą rzeczy głębokie, ale w sposób koślawy i właściwie nie do czytania. Jeżeli zaś widzimy, że autor szukając tu równowagi, wywija akrobatyczne figury, możemy mieć pewność, że mamy do czynienia z grubą hochsztaplerką: pisanie nie wymaga akrobacji, jedynie harmonii. Ta u Bojczenki jest poza dyskusją: styl umiarkowanie emocjonalny, słowa mocne i akuratne, idee klarownie zaprezentowane. Niekiedy zgoła łapałem się na tym, że uroda języka przysłania mi treść – wtedy z pełną premedytacją pozwalałem sobie na zapomnienie i kontemplację szyku, jak gdy u dżentelmena najpierw podziwiamy nienagannie skrojony smoking, po czym przechodzimy do dyskusji o sztuce.
Recenzowanie książek nakłada na nas kilka powinności – zdaję sobie sprawę, że z większości z nich się wymigałem. Nie zamierzam też powyższych pochwał kontrować wymuszonym przez obowiązek głosem krytycznym. To po prostu znakomicie napisana książka, zbiór głębokich esejów o literaturze, które znaczą o wiele więcej, niż wynika to z komunikowanego w nich tekstu jawnego. Mam przy tym nadzieję, że autor nie pomyśli o mnie źle, ponieważ wąsko odczytałem jego wielowątkową i wielopłaszczyznową książkę. Obsesje Bojczenki przepuściłem przez filtr własnych obsesji, co jest sprawdzoną i prawdopodobnie uczciwą metodą lektury.
Jacek Zalewski – filozof, pisarz, dziennikarz. Autor dwóch powieści, w tym roku ukaże się jego powieść Szpila.
Ołeksandr Bojczenko (ur. 1970) – ukraiński krytyk i badacz literatury, eseista, tłumacz, kolumnista, doktor nauk humanistycznych. Autor zbiorów esejów Coś w rodzaju chautauqua (2003), Chautauqua plus (2004), Byle książka (2011), Moi wśród obcych (2012), 50 procent racji (2015). Autor licznych przekładów z języka polskiego i rosyjskiego, tłumacz m.in. Tadeusza Borowskiego, Leszka Kołakowskiego, Marka Hłaski, Jerzego Pilcha, Olgi Tokarczuk, Andrzeja Stasiuka, Daniela Odiji. Wielokrotny (2005, 2008, 2013) stypendysta programu Ministra Kultury RP Gaude Polonia. W roku 2014 został uhonorowany odznaką „Zasłużony dla Kultury Polskiej”.
Kultura Enter
nr 2020/05 nr 98