Naraz gasną światła. Zdezorientowana, zostawiam swój zapieczony bakłażan, aby sprawdzić w telefonie, która jest godzina. 21.00. Do zamknięcia lokalu jeszcze ho ho. Zdaje się, że to po prostu konceptualny gest: kurtyna dla dzieci, czas dla dorosłych. W dzieciństwie, zakulisowe nieznane pociągało mnie nade wszystko: co dzieje się po tym, jak mama, pocałowawszy nas na dobranoc i zgasiwszy światło w mojej i brata sypialni, wraca do swoich gości? Półtorametrowy korytarz oddziela nasz pokój od salonu: młodszy brat zasypia prawie natychmiast, a ja po cichutku otwieram drzwi i godzinami sterczę przy szparze dla scen z nocnego życia dorosłych, które rozgrywają się przede mną, kiedy mama wychodzi po coś do kuchni i zostawia drzwi otwarte albo wracając nie zamyka ich do końca. Dolatują do mnie urywki rozmów o młodym aktorze miejscowego teatru – kochanku cioci Rusłany, przyjaciółki mamy, o podstarzałym absztyfikancie i sponsorze przyjaciółki Marii, o intymnych stosunkach ze studentkami profesorów uniwersytetu, gdzie pracuje mama. Śmiech i anegdoty na temat intryżek miłosnych, przyćmione oświetlenie, wino, koniak, cukierki. Mama śpiewa półgłosem albo czyta wiersze. „O miłuj, miłuj, miłuj ją, – / Gdy minie czar, nie wróci!”1. Wytrzymuję nawet znienawidzony papierosowy dym. Pewnego razu mama siada na kolana nowemu gościowi, który od razu nie spodobał mi się przez wyraz głupiego szczęścia: jej plecy w półobrocie do drzwi, jedną ręką obejmuje go za szyję, drugą powoli zanurza w jego ciemną gęstą szewelurę, niedbale odrzuconą do tyłu, i schyla się do jego ust – przeszyta błyskawicą nieznanych odczuć, wycofuję się i uciekam do łóżka. Wstyd, zdziwienie, zazdrość i – później, już w młodości – zawiść wobec seksualności matki borykały się we mnie, dopóki nie odkryłam swojej własnej. Ale nawet teraz, we wspomnieniach, tajemnica jej jestestwa fascynuje mnie.
Zapominam, że zamierzałam posmakować żółtej masy, jaka wyciekła z nacięcia owocu, i rozglądam się w półmroku. W samym świetle ulicznych latarni wpadającym przez okna jednej ściany, wszystko znajome staje się raptem chimeryczne. Przed sobą mam już nie barową ladę i półki z alkoholem i kieliszkami aż do sufitu, a migotliwe grand panneau – tło dla teatru cieni. W rolach głównych – młodzi barmani w białych T-shirtach i długich czarnych fartuchach. Kto jest kim wśród publiczności przy dwuosobowych, czasem trzyosobowych stolikach w wielokącie sali – już trudno dostrzec, ale korci pofantazjować. Gwar dużego anglojęzycznego towarzystwa, które świętuje czyjeś urodziny przy kilku zsuniętych razem stołach w centrum pomieszczenia, podnosi się o kilka oktaw. Plecy, ręce, głowy, głosy tworzą harmonijną graficzno-dźwiękową instalację. Przypomina mi „ommmm”, jakie wszyscy osiemnaścioro śpiewaliśmy na medytacji jogi kilka miesięcy temu: każdy w swoim tempie, trzymając się za ręce i dowolnie przez pół godziny się kołysząc.
Kelnerka z dredami, ułożonymi w niedźwiedzie uszka, przechwytuje moje spojrzenie i pytająco kiwa brodą, czy coś bym chciała. Uśmiecham się miło i macham przecząco głową. Jest mi przyjemnie, że zareagowała. Restauracja jest pełna – kilka dni temu zniesiono zaostrzony covidowy reżim. W maseczkach został tylko personel. Być może wszyscy wokół są zaszczepieni. Albo już chorowali. Albo to młodość. Ma się wrażenie, że wszyscy tutaj są młodzi, nawet ci, co mają siwe włosy.
Mój stolik – koło otwartego na oścież okna. Na dworze też stoliki – siedzą przy nich stylowo i po letniemu ubrani ludzie, których twarze, ruchy, ton głosu świadczą o zadowoleniu z życia. Pieszczony pies z opuszczonymi uszami leży przy stoliku swojej pani i leniwie rozgląda się dookoła. Teraz czuję się jak on. Dzieli nas metrowy parapet stuletniej kamienicy. Pod koniec maja słońce nie opuszcza dnia prawie do 21.00. Postrzec moment, w którym oświetlenie uliczne dopełnia jego dogasanie, – to czysty luksus. „Długość dni”2 – jest jak książka o właściwym tytule, którą nosisz ze sobą i jakbyś nie czytając, już wiesz, o czym jest ta opowieść.
No cóż, to Nowy Jork. Twój prawdziwy Nowy Jork. Czyli „Zygzak” na Rajtarskiej w Kijowie, ale jeśli chodzi o atmosferę – to Dolny Manhattan na przełomie tysiącleci. Coffee Shop, Lot 61, Florent… To podobieństwo mnie cieszy i wracam do swego dania.
Młoda kobieta obraca nożem i widelcem grillowany pomidorek cherry. Jego podwęglony bok pękł, wnętrze wypiera na zewnątrz. Kobieta nie odważa się przekroić plon. Przesuwa go na widelec, ostrożnie podnosi do ust. Naciska zębami, chwyta językiem ciepłą miękkość i połyka. Zwalnia skórkę z powrotem na widelec. Bierze się za szparag w żółtym sosie.
Młoda kobieta ma krótkie włosy. Wąskie ramiona i szczupłe kończyny, widoczne półkule piersi i pośladków. Owalną twarz, nos z garbkiem. Zielone oczy i otwarte spojrzenie. Zmysłowe usta. Kilka nierównych górnych zębów, z powodu których ma kompleksy: zamiast śmiać się z serca nauczyła się raczej uśmiechać z zamkniętymi ustami.
Ta młoda kobieta – to ja. Mam dwadzieścia sześć lat. Mercer Kitchen SoHo, New York City – restauracja, znana ze swego mrocznego anturażu. Jestem głodna i spragniona o tej późnej porze. Nowy Jork nauczył mnie, by jeść kolację koło 21.00. Najpierw praca, potem wszystko inne. Żelazna reguła w tym mieście.
Jego lewa ręka na moim kolanie. Już skończył swój stek. Jego uwaga skupiona jest na rozmowie przy stole. Prawą ręką od czasu do czasu podnosi kieliszek, żeby wypić łyk czerwonego wytrawnego wina. Ja piję whisky z colą. To mój okres na Jack&Coke. Jestem nudziarą. Czwarty rok pracuję w jednej firmie. Moje dni, które mijają w biurze, są bliźniaczo podobne. Wieczorami zamawiam tego samego drinka. Jem te same szparagi. Noszę spodnie jednej marki. Kocham jednego mężczyznę.
Jego ręka na moim udzie. Nieważne, że cały czas jest w rozmowie. Jego głos jest tak seksowny, że nie wsłuchuję się w sens słów. A powinnam. Bo mówią o pomocy bośniackim dzieciom, które ucierpiały podczas wojny w Jugosławii. Jest z nami dziś Amerykanka, która jeszcze od 1993 roku jeździ do Bośni ratować dzieci, ranne czy te, które straciły rodziny. Nie pamiętam jej imienia. Nic szczególnego, po prostu nie rejestruję imion od pierwszego razu. Przedstawiono mnie jako Ukrainkę, jakby terytorialnie bliską do tragedii na Bałkanach. Jestem jedynie bliska do Bałkańczyka obok mnie. Odpowiadam żartem, że ukraiński jest bardzo podobny do serbskiego i chorwackiego, znacznie bardziej niż do rosyjskiego. O tragedii wiem niewiele: ludzie żyli sobie razem i nagle pożarli się na tle religijnym. Mama pisze, że Serbom pomagała Rosja. Dlatego siła była po ich stronie. Szokujące historie z tego kraju dźwięczą w wiadomościach latami. Amerykańscy Bałkańczycy przy naszym stole nie dyskutują, po czyjej są stronie. Obok siedzi bośniacki Serb, Chorwat, Bośniak – prawosławny, katolik, muzułmanin. Pierwszy to muzyk i magnat tekstylny, drugi – właściciel markowej manhattańskiej restauracji, trzeci – producent filmowy. I ta Amerykanka. Planują, jak wywieźć z Bośni na rehabilitację kolejną grupę dzieci. Spodoba im się Disneyland i kolektywny amerykański uśmiech. Ale mnie, która przyjechała tu na wszystko gotowe w ramach wymiany studenckiej, przez kilka lat najbardziej chciało się mieć przy sobie mamę.
Jego ręka między moimi nogami. Gdzie cieknie mój sok. Świeży, gęsty. Na przekór wszystkim śmierciom. Spodziewam się, że temat ich wojny wkrótce się wyczerpie, i uciekniemy gdzieś we dwoje. Ostatnie dwa lata moje życie składa się z czekania na jego telefony. Jest klientem mojej firmy. Mieszka w kilku miastach, gdzie mieszczą się jego biznesowe biura. O jego życiu w Los Angeles wiem tylko to, co mi opowiada. A jeszcze – z plotek jednej naszej wspólnej podwykonawczyni, Dalii. Agentka producentów tkanin ubraniowych, w wieku starszym od mojej mamy, uważa, że droga do biznesu klienta prowadzi przez rozumienie subtelności jego życia prywatnego. Sok cieknie ze mnie na próżno: nie urodzimy dziecka, jakie, nie daj Boże, trzeba byłoby kiedyś wywozić na rehabilitację. Między nami nie ma seksu. Nasze spotkania w Nowym Jorku ograniczają się do wieczornych kolacji przy ludziach: sprawy-sprawy-sprawy. Kończą się po północy, kiedy jesteśmy szaleńczo zmęczeni, a ja w dodatku zazwyczaj podchmielona. Z zasady nie jadę do niego „zapalić marihuanę”. Jestem nudziarą: już dwa lata czekam na zaproszenie na romantyczną randkę. Żegnam się i jadę do domu zmyć swój sok.
A oto do „Zygzaku” wchodzi Sasza. Słabe oświetlenie podsyca jej sceniczną aparycję: wysoka szczupła figura, długie rude włosy, wyraźne, proporcjonalne rysy twarzy. Na ulicy obejrzałabym się za nią. Ubrana jest w ciemno zielony kardigan prawie do kostek (też chcę taki). Ściskamy się w objęciach. Dość długo, żebym poczuła, jak proste i twarde jest jej ciało. Kiedy siadamy, dostrzegam niezrozumiałą emocję w jej oczach, jakby za coś przepraszała. Kelnerka z dredami przynosi kartę i chce zabrać mój talerz.
— To był świetny zapiekany bakłażan z jajkiem w koszulce i… – spieszę zachwalać Saszy swój wybór, bo na talerzu została tylko zmiędlona czarna skórka i plamy żółtej zaschłej masy. W kieliszku obok jeszcze trochę wina.
— Nie mogę patrzeć na jedzenie – cichym tonem przerywa mi Sasza i odkłada kartę – wczoraj znów wzywałam pogotowie, a leki zwymiotowałam. Wybacz.
Ta młoda kobieta – weteranka ATO, „szpitalniczka”, żona cyborga3, matka dwojga dzieci. A także – malarka, poetka, redaktorka i ghostrwriterka. Po zranieniu i licznych kontuzjach Sasza nie może spać i pozbyć się strasznego bólu głowy. Dwa lata leczenia nie przyniosły odczuwalnych rezultatów. Przywyknąć do tego, żadnych umysłowych i uczuciowych obciążeń – to wniosek lekarzy.
Ojcze który jesteś w niebie wyjaśnij!
Ile tej drogi od kutii i do stypy
przez brak cyny
kiedy jesteś ostatni na liście
więc bez nogi?
wyjaśnij mi Ojcze mój wyjaśnij
ile od jesieni і do wiosny
powinno narodzić się światów
Twego jednorodzonego Syna? 4
W milczeniu wyjmuję z torebki krople z wyciągiem z konopi medycznych, które przywiozłam z Polski, i kładę na stoliku bliżej Saszy.
— Dziękuję, droga! Dwie krople pod język przed snem – i mogę funkcjonować – Sasza swawolnie potrząsa pudełeczkiem w podniesionej pięści i chowa je do swojej torby.
— Skończyłam opowiadanie. Ma tytuł „A jeśli jutro będzie wojna?”5. Zrobisz redakcję? – pytam, żeby ją rozproszyć.
Poznałyśmy się na literackich kursach w zoomie. Taki format, że każdy student co tydzień czyta swój tekst 500–800 słów. W wierszach Saszy są moje pytania, moja męka, moje śmierci. Ale ona rzadko pojawia się na zajęciach. Mniej więcej po pół roku zdarzy się nam spotkać na żywo na Forum Wydawców w moim rodzinnym Lwowie. Sasza – przejazdem z Karpat, gdzie, jak mówi, we dwoje z dziewięcioletnim synem kilka dni słuchali szumu połoniny. Nie opowiada o dawnej służbie. Zdrowie martwi ją najbardziej. I brak zrozumienia ze strony męża: „wiecznie jesteś chora”, „stale jesteś w szpitalu”, „mam już dość tych twoich diagnoz”. Sasza znowu zaczęła malować, pierwszy raz od Majdanu: „Tymczasem te obrazki są ciężkie, ale mam nadzieję, że zdołam wyjść na coś lekkiego i pięknego”. „Amazonka” – tak ją nazywam. „Niestety nie czuję się zwyciężczynią i nie uważam za taką. Moja wojna z własnym ciałem jest przegrana” – odpowiada zazwyczaj.
Gdyby ona zaczęła pisać wspomnienia o każdej z ran swoich
jej książka miałaby takie powodzenie jak tora czy koran,
mężczyźni czytając tę dziwną książkę własną winę czuliby
i prędzej palili by ją na placach stolicy nim wojnę by wzniecili. 6
Nie wiem, jak bez patosu wyjaśnić Saszy, kim ona stała się dla mnie. Nie, nie przegrana, nie mów tak, proszę! Oto jesteś tu, i tylko tobie potrafiłam opowiedzieć o tym, że żyję świadoma śmierci człowieka w wypadku, który ja przeżyłam, że moje stopy – i serce – na zawsze zostały okaleczone, że po śmierci matki, która w strasznych męczarniach umierała na raka, w myśli podzieliłam sobie świat na tych, którzy byli świadkami odejścia bliskiego człowieka i na całą resztę, której obce jest doświadczenie przedwczesnej straty…
— Jasne, że zredaguję, Jano – Sasza zawsze chętna jest do pomocy. I dopowiada, jakimś innym skazanym głosem: – Wojna, niestety, będzie. A tymczasem mamy to – kiwa głową w kierunku okna. – Dziękuję, że mnie wyciągnęłaś.
— Dziękuję, że podpowiedziałaś to miejsce. Kiedy zgasili światło o 21.00, przeniosło mnie aż do Nowego Jorku – tajemniczo przewracam oczami, a na jej twarzy pojawia się pytanie. Korzystam z okazji:
— Sasza, może przynajmniej pieróg z wiśniami?
— No, dobrze.