PANDEMIA. Białorusini: lud pierwotny?
Inesa Kuryan (Mińsk)
Ludy pierwotne nie znają socjalizacji, kultury, uspołecznienia siebie i udomowienia zwierząt, ich pojawienie się w krajach cywilizowanych wymaga adaptacji, aklimatyzacji, akulturacji. Czy to dotyczy Białorusinów? Jestem Białorusinką i chcę porozważać na ten temat. Od paru miesięcy błąkam się po postepidemicznej Europie Zachodniej. Wyjechałam z Białorusi, by pozałatwiać zaległe sprawy, jak tylko udało mi się uwolnić od tak powszechnego w naszym białoruskim życiu krajowym „zakazu wyjazdu”. No bo takie u nas są prawa człowieka, i pewnie ja taka jestem, że przez dwa lata miałam być zdyscyplinowana i znać swoje miejsce w szeregu. Czyli, krótko mówiąc – wódz naszego plemienia tego chciał. Taka u nas twarda zasada „upaństwowienia niegrzecznych” obywateli. I proszę zauważyć – mieć zakaz prawa do wyjazdu przez dwa lata – jeszcze przed 9 sierpnia 2020 roku. Sięgając dalej – izolacja białoruska nie mierzy się tylko rokiem powyborczym. Ona ma dawne długie tradycje.
Nie jest tajemnicą, że Białorusin przyjeżdżający do jakiegokolwiek kraju zachodniego, próbuje znaleźć twardy grunt pod nogami. Wszyscy szczerze wykazują swoją gościnność, wydaje się, że świat stoi otworem, skądże bierze się ta samotność i lekki dyskomfort? Diabeł najczęściej tkwi w szczegółach, na które początkowo nie zwracamy uwagi. Izolacja przyjeżdża razem z Białorusinem i pozostaje w stanie zakamuflowanym. Dodatkowo Białorusin zaczyna wchodzić w ślepe uliczki niejawnych kategorii europejskich i nieraz prosi o pomoc post factum. Ktoś by mi z zazdrością powiedział, że wyjechawszy na Zachód, zmieniłam szczęśliwie stan niewoli na wolne powietrze europejskie, ale i tu, i tu też nie czuję się wolna.
Czuję się dzika i pierwotna, prawie zapomniana w dżungli i raptem odzyskana przez badaczy europejskich. Czuję się zakaźna i niechciana, bo nie odbyłam wielu rzeczy umownych, nie przeszłam szeregu innych niezbędnych tu europejskich wymogów. Po pierwsze – prawie każdy mnie pyta, jak udało mi się przejechać przez grube nieprzekraczalne granice? Pytają o to zwykli, ciepli ludzie, moi przyjaciele, ale urzędnicy nie pytają, bo może nawet baliby się moich pytań. A pierwsze pytanie polega na niezgodności sytuacji. Przecież granica nie jest jedna – najpierw dwie, potem coraz więcej. Zwrócę uwagę choćby na tę prostą rzecz, że nie ma w naszym kraju szczepionki, uznawanej w Europie. Z zasady nie mogę być w tym odpowiednia dla europejskiej ziemi obiecanej. Czyli życie naszego „plemienia” całkowicie różni się od tego, które toczy się w Europie. Z woli obu stron jesteśmy pozaeuropejscy.
Szczepionki, maseczki, rękawiczki stają się nowymi nawykami i nową kulturą – jak pałeczki lub łyżeczki do jedzenia. Аle czy zawsze to wiąże się z kulturą relacji międzyludzkich? Pewnie, że nie jestem z kraju, gdzie nigdy nie chodziło o maseczki i higienę, więc dlaczego często pod swoim adresem czuję ostre przypomnienie: „Maseczka!”. Dlaczego myśl sanitarna tak się przekręciła, że jak nie mam maseczki, to właśnie ja jestem wybuchającą fontanną zarazków, a nie one mi zagrażają? Zamaseczkowany świat już się zabezpieczył, więc dlaczego bez maseczki nie mam ludzkiego współczucia? Skąd ta agresja? Chyba bez maseczki narażona jestem ja, a nie na odwrót. Warto byłoby przy kasach położyć zapasowe maseczki, rozpocząć kulturę noszenia takich przy sobie i dzielenia się maseczkami w razie potrzeby, a nie odmawiać obsługi lub przypominać o mandatach.
Podejrzewam jednak, że w nawiązywaniu kontaktów z Europą nie łatwo przejdę przez pogłos o tym, że w dżungli białoruskiej nie było rygorystycznych zasad kwarantannowych, nie ma potrzebnej szczepionki, nie wymaga się testów covidowych, bo to zazwyczaj jest nacechowane negatywnie i przeszkadza mi, obywatelce Białorusi.
Gospodyni mieszkania, które wynajmuję, na wszelki wypadek poprosiła, aby nie podchodzić do jej starej mamy, kiedy przyjechałam na miejsce. Dwie środkowoeuropejskie osoby, które przed podejściem do mnie rozmawiały między sobą bez maseczek, przy mnie wyciągają maseczki, burcząc, że „trzeba zadbać o swoje zdrowie”. Nie moje.
Kiedy zapytałam, czy mam prawo zgodzić się na granicy na kwarantannę i spokojnie posiedzieć w domu, poczytać, pospać, przytłumić stresy związane z pobytem we własnym kraju, odbierano to jako przyznanie się do maksymalnej zakaźliwości i prawie rozmieszczeniu w mieszkaniu laboratorium hodowli wirusów. Zrobiłam test. Byłam zdrowa, ale ktoś smutno przypomniał, że „tylko 48 godzin, a potem nie wiadomo, jak ta choroba z pani wystrzeli”.
Piszę o tym po polsku, ale to są wydarzenia z różnych państw europejskich. Do klubu w dużym europejskim mieście nie mogłam wejść bez szczepienia, bo „nie wiadomo, kto, z jakich krajów przyjeżdża”. A przyjechałam przecież tranzytem z zielonej strefy do pomarańczowej. I myślałam wtedy naiwnie, że poruszam się po Europie jak po drodze ze światłami – na zielonym jadę, na żółtym czekam, a na czerwonym dbam o swoje zdrowie, a nie na odwrót.
Wśród moich zaległości europejskich widniała konieczność ukończenia pracy naukowej w bibliotece. Wybrałam chyba nie najlepszą porę na pokonanie granic w imię wiedzy. Zapłaciwszy za kartę korzystania z biblioteki na południowych krańcach Unii Europejskiej, nie mogłam korzystać z czytelni jako naukowiec, bo musiałam robić testy jako nie daj Boże chora. Już dwa miesiące jestem zdrowa, mam kolekcję testów, siedzę w ogromnej pustej bibliotece jak na sali chirurgicznej, prawie sama, w maseczce, jałowymi dłońmi dotykam wyjałowionych stołów i książek. Regularnie kicham od środków dezynfekujących. Ale po 48 godzinach znów „narażam” półpustą bibliotekę, i niestety nie mam prawa do zabrania książek do domu, bo jestem nieszczepioną Białorusinką. Amoralnie nieszczepioną. Po co mi, dzikusce, biblioteka?
Świat wokół mnie czuje się uprzywilejowany swoimi szczepionkami. Fakt, że nie chorowałam i nie mam wskazanego na europejskiej liście szczepienia, odbiera się jako chorobę. A przecież to świadczy o tym, że mam zdrowy organizm i dobrą odporność, a nie odwrotnie. Może po prostu dużo czosnku jadłam jako przedstawiciel dzikiego plemienia. Ten, kto chorował i jest szczepiony, może wchodzić do kawiarni, a ten, kto jest zdrów i wesół – nie może. Galerie handlowe – tylko dla szczepionych europejskimi szczepionkami. Dla nieszczepionych – małe sklepiki. Bezpieczna obsługa w sklepach dla nieszczepionych jest ograniczona do 15 minut. Czuję się jak bezdomny pies. A nawet jak bezdomny człowiek. Jak łatwo wszystko przekręcić bez europejskiej karty dostępu. Świat jest zdrów, tylko ja w nim jestem chora. Wnioskuję, że nasz wódz plemienia pewnie nie chciał, żebyśmy nawiązywali kontakty z resztą świata. W wyniku tego reszta świata często nie jest nam przychylna.
Narodowe choroby
Brak w naszym kraju szczepionki z listy – czy to jedyna moja choroba na przestrzeni europejskiej? Jestem chora na brak europejskiego numeru identyfikacyjnego. Chociaż mam podobny swój. Jestem chora na brak europejskiej karty bankowej, a czasem i miejscowej karty telefonicznej, bo bez europejskiego numeru identyfikacyjnego i zameldowania mogę tego nie mieć. Jestem chora nieuleczalnie, bo z obsługą medyczną nie jest Białorusinom łatwo bez pozycji powyższych. Mam na razie niekwestionowane prawo do spokojnej przechadzki pięknymi ulicami miast europejskich z kieszonkowymi na lody.
A gdybym chciała pracować czy dalej zajmować się nauką w tym szanowanym przeze mnie świecie europejskim? Podejrzewam, że znów musiałabym zaczynać od zera. Bo jestem z terenów z inną tradycją plemienną. Więc nie mam zawodu, nie jestem doktorem nauk i cały mój dorobek naukowy jest równy zera, bo nie podlega pod standardy europejskie.
Zaglądam z ciekawości i widzę, że z wykazu obowiązkowych czasopism i materiałów pokonferencyjnych wynika, iż nie jest plusem, że mam publikacje w Acta Albaruthenica czy w Westi Akademii Nauk Białorusi, niepokonalnym minusem jest to, że nie mam publikacji w Studiach Koszalińsko-Kołobrzeskich albo w Westniku Prawosławnogo Swiato-Tichonowskogo Uniwersyteta w Moskwie. Nikt nie zauważył braku naukowych czasopism białoruskich w tym kręgu, a to znaczy, że dorobek naukowy pewnego narodu po prostu nie ma znaczenia, i jeśli nasi urzędnicy o to nie zadbają, naprawdę przekształcimy się w lud pierwotny. Tak dużo jest intencji, trochę więcej deklaracji i znacznie mniej możliwości. Mogę krzyczeć na cały świat o Białorusinach: „Tutejszy naród jest zdolny i pracowity, mówiący po swojemu!” – tego chyba w cywilizowanym świecie jest za mało.
Choruję na to, że jestem niczym po przekroczeniu granicy. Nie mam formalnego dowodu, że jestem doktorem nauk, uczoną, tłumaczką, bo nie jestem kodyfikowana poza swoim terenem. W naszych czasach ta kodyfikacja mknie do przodu z ogromną szybkością. Kogo to z naszych urzędników obchodzi? I kogo powinno?
Tragicznie uświadamiam sobie, że właśnie z powodu braku odpowiedniej kodyfikacji w systemie edukacji europejskiej nasz język białoruski, literatura i kultura nie mają swoich programów i kursów w wielu placówkach akademickich Europy. Białorusinów jest prawie 9 milionów, a kto, jak i gdzie nas może poznać? Z zazdrością czytam, że języka słoweńskiego, którego liczbę nosicieli można porównać z nami, uczą na 5 uniwersytetach we Włoszech, na 50 uniwersytetach Europy. Czyżbyśmy byli mniej interesujący?
Załamuje mnie to, że z formalnego punktu widzenia nie mamy nic wartościowego w naszym kraju. Można nie brać walizki do przekroczenia granic. Cały dorobek poprzedniego życia nie ma znaczenia. Nie jest częścią modelu tu panującego. Nie załatwiliśmy sobie miejsca w europejskim domu. Czy dojdzie Europa do nas? Dotarcie do naszego plemienia jest utrudnione, drogi często są wprost nieprzejezdne. Mój cały świat białoruski niczego nie jest warty – to tylko moja dziecięca grzechotka.
Powszechna marginalizacja
Białorusini muszą brać udział w życiu europejskim i doświadczać go. To nie ulega wątpliwości. Im częściej będziemy spotykać się z Europą, formować nowe przyzwyczajenia oraz razem łamać liczne bariery adaptacyjne, zabezpieczać kontakty kulturowe, tym łatwiej będzie Białorusinom dysponować europejskim trybem życia w planach dalszego rozwoju kraju. Inaczej zagraża im przywracanie tej samej izolacji, z której oni próbują wyjść.
Jeśli będzie ich krzywdzić stereotyp dzikusa w zachodnim kraju, sprowokuje to separację od miejscowej społeczności, powstanie zwartych skupisk zamiast integracji. Pora już zacząć działać, żeby do tego nie dopuścić. Chodzi nie tylko o ustrojowe przełomy rewolucyjne w kraju, a też o nasze wewnętrzne uświadamianie tego, co nas doprowadza do izolacji.
Chyba już musimy prosić o awans społeczny, żeby dojść do rangi równoprawnych partnerów. A przecież nie mamy ani ograniczonych zdolności, ani prymitywności dusz. Mamy taki sam wygląd i na pewno nie zepsujemy europejskiej przestrzeni. Powstaje wprost niebezpieczna sytuacja. I już niezbędne jest wypełnienie pustek – prawnych, kulturalnych. I tu, czy nie najważniejsza jest odporność społeczna współmierna z antywirusową?
Działania są wymagane z obu stron, zaznaczę jednak, że Białorusini dobrowolnie o wielu rzeczach nie mają pojęcia, nie umieją tego uzupełnić i są wyparci na margines przez samych siebie.
Na przykład, Białorusinom czasem się wydaje, że pozbawienie ich osiągnięć cywilizacji jest programem ochrony ich pierwotnej kultury. Ufają, że ktoś o to sumiennie dba i wie, co z Białorusinami robić, bo to są działania programowe, słuszne, a nawet święte. Uważają, że ten skansen białoruski ma znaczenie w skali światowej. Znajdują w tym odrobinę zaspokojenia. W wyniku czego wolą żyć według własnych starożytnych tradycji, uwielbiają takie pojęcia, jak tradycyjna kultura, tradycyjne ubranie, tradycyjna kobieta, bo myślą, że to jest ich kategorią intratną. Jak naiwne dzieci czekają na zysk ze swojej konserwacji i odizolowania.
Jestem przeciwnikiem tego, by białoruskie koło kulturalne zamknęło się na starej tradycji, a innowacja polegałaby tylko na stymulowaniu białoruskiego neofolkloru w formie jarmarków, kiermaszów, zespołów ludowych lub neopogaństwa. Białoruś, niezapotrzebowana przez Europę, może zapomnieć, że ma w swojej kulturze tradycje prawa rzymskiego, samorządu w gminach sielskich, wielkie przykłady gotyku lub baroku w architekturze i sztuce, publikacje pierwszych książek, znakomite przykłady awangardy. Boję się, że rygory europejskie sprowokują prymitywizację, której i tak już doznajemy w ogromnej mierze.
Przechodzenie przez białoruską wyobraźnię kulturową nowych wypróbowań, wykluczenie osiągnięć Białorusinów poza europejską cywilizację byłoby jednak złą i poniżającą praktyką. Ani „dawnym”, ani współczesnym Białorusinom nie brakuje własnych cywilizacyjnych koncepcji. Jednak potrzeba poszerzania, rozwijania ich najnowszej wiedzy europejskiej nie powinna się zatrzymywać.
Po pierwsze, kategoryczny europocentryzm, spychający nasz kraj na margines, wywołuje krzywdę. Białorusini raczej nie mają własnych urojeń wyższości, ale lubią mawiać, że ktoś ma zawsze urojenie wyższości nad nimi. I to formuje szkodliwy białoruski trend myślowy: „My tu, czyli u siebie, jesteśmy bardziej potrzebni niż gdzieś”. Tak myślą i wracają do swojej pierwotnej tutejszości.
Wyobraźmy sobie taką kulturę, która jest tworzona „przez swoich i dla swoich”! Jeszcze bardziej przeraża historia Białorusi, która robi się „przez swoich i dla swoich”! Niewątpliwie w takich procesach, wynikających z izolacji, białoruska sztuka i kultura autentyczna zaczynają być uzupełniane przez świadome kreowanie nauki i sztuki iluzorycznej. A w historii dopuszcza się uzupełnianie luk „nieistniejącymi światami” – podstawionymi postaciami, wydarzeniami, a nawet kronikami. Strach pomyśleć, że historia Białorusi i jej kultura z łatwością przerodzi się w samowystarczalny surogat, historię lub kulturę zamierzoną, celową, czysto zmyśloną, składającą się z jakichś cudownie odnalezionych autorów, którzy przepadli w płomieniach wojen i represji, zniknęli w archiwach, a tu raptem się znaleźli. Wyłączenie z ciągłości europejskiej może się do tego przyczynić.
Niestety Białorusini z łatwością dopuszczają się w tym oszustwa, ponieważ naiwnie wierzą różnym postronnym badaczom, których nie martwi ich odizolowanie od cywilizacji. W zasadzie niewielu podejmowało się wyzwania, by poznać ten „lud białoruski”. Dlatego Białorusini całkiem poddani są myśli, że pochodzenie ich może być niewyjaśnione. W rezultacie przebieg ich własnych dziejów może nie interesować ich samych. Wystarczy im powiedzieć, że są jednym z najstarszych ludów zamieszkujących Europę, będą o tym z dumą mówić, że są Europejczykami już od dawien dawna. Ale czy są? Przynajmniej teraz można powiedzieć, że „społeczna twarz” Białorusina nie wywołuje wielkiego zaufania w Europie. Wymienione bierne, niewidoczne procesy zagrażają działalności białoruskich elit, bo nie wystarczy im siły, by przeciwstawić się temu ukrytemu zjawisku masowemu.
W podobny sposób białoruskiej inteligencji naukowej i kulturalnej na fali zapotrzebowania w kadrach zawodowych i naukowych zabrakło sił na zabezpieczenie merytoryczne procesu edukacyjnego elementami europejskimi i narodowymi, co doprowadziło do szybkiej i masowej rusyfikacji Białorusinów faktycznie „przez samych siebie”.
Kogoś może dziwi i nawet oburza stara teza rosyjska, że Białorusini to bracia, to jeden z nimi lud. Ale chyba nie każdy odważy się powiedzieć coś takiego od strony przeciwległej. Sąsiedzi, przyjaciele, ale nie jeden „bratni” lud europejski. Zgłaszanie braterstwa – mimo że budzi czasem ironię – jest bardzo ważne dla wszystkich narodów regionu. Pomyślna przyszłość Białorusi jest ważna dla Europy, ale jak wiele spraw jeszcze przed nami, żeby Białorusini mogli czuć się w Europie jak u siebie w domu, lecz nie tylko przez gościnność gospodarzy, a też jako w pełni uprawnieni obywatele Europy.
I to byłoby korzystne dla obu stron.
dr Inesa Kuryan
Kultura Enter 2021/2022
nr 101