Strona główna/PANDEMIA. Silva rerum zamiast dziennika

PANDEMIA. Silva rerum zamiast dziennika

Rafał Jakub Pastwa

Za godzinę miał się zacząć mecz. Ale on siedział od osiemdziesięciu minut przed telewizorem i chłonął wszystkie możliwe analizy i komentarze, czytał równolegle komentarze na zagranicznych portalach. Gdy komentator skupiał się na tym, kto nie dostanie lewego buta, zamiast na atrakcyjnym nosie Jerzego Chielliniego – on znalazł taki komentarz cenionego przedstawiciela Związku Plantatorów Tytoniu z Lubelszczyzny: „Szept. Szepty. Sukces Mark II już się nie powtórzy. Przedmiot jest Przedmiotem. Osoba to nie Przedmiot. Się staje. Pomnik Uczucia Cierpią Osoby Dworzec w Brześciu Nie Jest Dobrą Scenerią Dla Sztywnych Mankietów Tych Tamtych Ciastko Ciało Ciastko A Psik! Chrystusa. Koczować Represjonować Wygodność Interesowność Nieadekwatność Rusko Nie Zawsze Nie Wszyscy Spadają Na Trzy Łapy Gdy Czwarta Urwana Po Pijanemu Zachwyconemu Fiu Fiu Fru Frr Liga Mistrzów nad rzeką ze źródłem na północnych stokach Alp Kotyjskich u nas ruda trawa i tereny zielone ogolone nie ma nic. Nic. Zieleńbezzielona. Trenerzy grają o posady, piłkarze o ćwierćfinał. Moussa Dembélé był wart najwięcej trzynastego marca dwa tysiące dwudziestego roku”.

Na kanapę wskoczył Joshua, zjadłszy kolację złożoną z porcji karmy Hill’s. Jego człowiek miał zakaz oglądania polityki, dlatego mogli spokojnie oczekiwać na pierwszy gwizdek Felixa Zwayera.

***
Sięgnął po rumiane jabłko i podszedł do okna. Patrzył na groby schowane w soczystej i bujnej zieleni rozpostartych drzew. Stał i jadł. Patrzył na las za cmentarzem. Był młodszy niż kości, niż wiele kości. Był też starszy, niż wiele z nich.

Był częścią procesów, których nie chciał wyliczać, ani definiować. Językiem sprowadził fragment jabłka z dziąsła na właściwe tory. Miażdżył zębami miękki miąższ Glostera. Żywił się słońcem. Odliczał godziny do samobójstwa. Ludzkości.

***
Wysyłał maile. Życzenia na Święta i na po-Święta. Żadnych słodyczy i mdłości. Jedynie gorzkie, proste słowa o kruchości. O bezradności. I obecności. W nadzieję nie wierzył.
Tak jak w ludzi?

Z kuchni wylewał się zapach pieczonej szarlotki. Uwielbiał grube kawałki jabłek z cynamonem w otoczeniu masywnego, smacznego ciasta. Używał przy zagniataniu masła i śmietany oraz śladowych ilości cukru. I zawsze trzech jajek wielkości L.

Nie mógł się pogodzić, że Hemingway miał tak łagodną twarz.

Dostał od Małgorzaty zdjęcia z widokiem na katedrę Notre Dame. Zrobiła je w pierwszej dekadzie kwietnia dwa tysiące dziewiętnastego roku. Cieszył go zza biurka spokojny sen Ketchuma.

Kruche ciasto.
Kruche słowa.
Kruche życie.

***

Leżał na kanapie i słuchał koncertu Iron Maiden z Tallinna. Gdy ucichły komercyjne brzmienia, dotarł do niego śpiew kosa zwyczajnego. O godzinie dziewiętnastej osiem.

Dla przedstawiciela Turdus merula tegoroczna wiosna niczym szczególnym się nie wyróżniała. Przecież śmierć, spowodowana kosmicznym przypadkiem, mogła nadejść w każdej chwili.

To nie śpiewak przyćmił informacje o śmierci kompozytora, ale sprawy zupełnie błahe. Czy to możliwe, aby w grudniu umierali tylko najwięksi artyści, a w marcu kto popadnie?

Nie tylko publikowanie postów na Instagramie powinno się precyzyjnie planować.

***
Przypomniała sobie sen z dzieciństwa. Krztusząc się powietrzem chciała opowiedzieć komuś jego szczegóły. Nawet chaotycznie.

Lepiła bałwana. Nagle z lasu wybiegł potwór. Miał ostre zęby. I pazury. Zjadł jej czapkę, szalik i rękawiczki. Nawet buty. Jeden po drugim. Potem skarpetki. Biegła boso. Nie oglądała się za siebie. Po drugiej stronie góry nie było śniegu, tylko błoto. Przetrwała.

Powodem tej zmiany w magazynie pamięci semantycznej mogła być przypuszczalnie lektura artykułu na temat różnicy między krupą śnieżną a krupą lodową.

***
Po krótszej niż zwykle gimnastyce zaczął tańczyć. Jakby był zawodowym tancerzem. Stworzył układ bez znajomości kroków i pozycji baletowych. Czuł się wolny. Z sypialni przeniósł się na korytarz i do salonu. Patrzył na lśniącą od słońca drewnianą podłogę, rozkoszował się jej skrzypieniem. Stopami dotykał słońca, trzymał głowę wysoko. Cieszył go widok delikatnych, jasnych zasłon, które poruszał nawet drobny ruch powietrza.

Intensywna muzyka nie pasowała do naprędce stworzonego układu. Przez chwilę był zupełnie kimś innym. Czuł się z tym dobrze, zdjął z siebie jakiś rodzaj ciężaru, którego nie odważył się nazwać.

Jeszcze przez chwilę szarpał struny razem z Johnem Paulem Jonesem poruszając w miejscu tułowiem i głową. Nie zrobiłby tego przy niej.

Sięgnął po butelkę z wodą alkaliczną. Wziął dwa duże łyki. I głęboki oddech.

Fragment niepublikowanej prozy pt. Zgrzyt.

Rafał Jakub Pastwa

Kultura Enter 2021/2022
nr 101

 

Trybuny pełne ludzi.

Trybuny na Krymie, fot. Alicja Magiera.