Państwo, pisarz, publikacja. Ihar Łohwinau – wywiad
Ihar Łohwinau to wydawca z wieloletnim doświadczeniem. Stał na czele wydawnictw Miensk i Propylen, kierował mińskim oddziałem wydawniczym Europejskiego Uniwersytetu Humanistycznego. W 2000 roku w Mińsku Ihar otworzył własne niezależne wydawnictwo Łohwinau, które na chwilę obecną jest najaktywniejszym ośrodkiem, promującym współczesną literaturę białoruskojęzyczną.
Aleś Barysiewicz: Panie Ihar, od samego początku wydawnictwo Łohwinau postawiło właśnie na literaturę białoruskojęzyczną. Z czym to było związane? Jasne przecież jest, że to projekt całkowicie nierentowny i niekomercyjny.
Ihar Łohwinau: Właśnie wtedy zwolniłem się z wydawnictwa przy Europejskim Uniwersytecie Humanistycznym. Myślałem, co mam robić dalej, rozumiejąc, że właściwie umiem tylko wydawać książki. Zastanawiałem się tylko gdzie i jakie i nagle poznałem młodego białoruskiego pisarza Źmiciera Wiszniowa i ruch Bub‑Bam‑Lit (białoruski ruch literacki, utworzony w 1995 roku w Mińsku, nawiązujący przede wszystkim do form postmodernistycznej literatury europejskiej – przyp. autora). Zaraził mnie zapał tych szalonych literatów. To przypominało jakiś srebrny wiek w Białorusi. Chciało się wymyślać coś szalonego, coś zupełnie niepotrzebnego, ale tak, żeby połączyło to jak najwięcej osób i żeby wszystkim było dobrze. Nie mogę powiedzieć, że chorowałem na literaturę białoruskojęzyczną. Dorastałem w Białoruskiej Socjalistycznej Republice Sowieckiej, w której istniało pojęcie języka miejskiego i niemiejskiego. Dopiero później zrozumiałem, jakież to było znęcanie się nad literaturą i sam pojąłem, że stałem się produktem tego ludobójstwa. Dlatego też głównym impulsem do pojawienia się wydawnictwa Łohwinau był ten potok energii, którym zarazili mnie członkowie Bub‑Bam‑Litu.
A.B.: Czy łatwo było w 2000 roku otworzyć swój projekt wydawniczy?
I.Ł.: Jeśli już jest ten zapał, o którym mówiłem, to nie jest ważne, jakie trudności się napotyka. Kiedy otwieraliśmy wydawnictwo, nie mieliśmy pomocy finansowej, a tylko entuzjazm. Czułem się jak Mikłucho‑Makłaj dlatego, że musiałem uczyć się na własnych błędach i przecierać nowe szlaki. Jeśli chodzi o procedury, to Białoruś jest pewnie najtrudniejszym krajem do otwarcia wydawnictwa. Jednak otaczało mnie wtedy wiele osób, które były gotowe poprzeć inicjatywę. Dlatego też według mnie wszystko się wtedy udało.
A.B.: Czy oprócz zapału była jeszcze nadzieja na to, że literatura białoruska może zacząć przynosić zyski?
I.Ł.: Wydawnictwo to w zasadzie projekt komercyjny. Wtedy to był dla mnie przede wszystkim nie biznes, a autorzy, którzy robili coś, co mnie interesowało. A to, że to może przynosić jakieś dochody, schodziło na drugi plan. Z drugiej strony, właśnie na początku działalności w Białorusi była kontynuowana epoka „wielkich iluzji”. Wzrastała świadomość narodowa, zmieniały się opinie, wszystko wręcz kipiało i panowało odczucie, że właśnie teraz wszystko się zmieni. W rezultacie okazało się, że nic się nie udało. Nastąpiła epoka wielkiego rozczarowania. Jednak wtedy, w okresie tych wielkich oczekiwań, powstało bardzo wiele dobrych projektów, potrzebnych kulturze białoruskiej.
A.B.: Białoruskiej literaturze jest bardzo trudno przebić się na rynek książkowy Rosji lub krajów Europy Zachodniej. Udało się to pojedynczym osobom: na przykład Alhierd Bacharewicz i jego „Saroka na szybienicy” („Sroka na szubienicy”), Wiktar Marcinowicz ze swoją „Paranoją”, Artur Klinau z „Małoj padarożnaj kniżkaj pa Horadzie Sonca”[1]. Z czym Pan łączy brak zainteresowania literaturą białoruską ze strony czytelników zagranicznych?
I.Ł.: Jedną z głównych bolączek naszej literatury jest jej zamknięcie na samą siebie. Jest to literatura, która według mnie, nie może wytworzyć nowej jakości. Autorzy białoruscy zupełnie nie włączają się, czasami świadomie, w kontekst ogólnoświatowy. Nie można cały czas patrzeć na jedno i to samo: „Oto my, Białorusini, tacy nieszczęśliwi i dotknięci kulturowym ludobójstwem” itd. Jak mówi Aleksander Iwanow (dyrektor rosyjskiego wydawnictwa „Ad Marginem” – przyp. autora) literatura to historia, która przyciąga ludzi. Większości naszych literatów, jak mi się wydaje, brakuje tej wewnętrznej potrzeby literackiej, aby tworzyć historie. Jest za to chęć zaprezentowania siebie, działania dla „projektu narodowego”, ale nie ma chęci bycia odbieranym i rozumianym przez innych. Według mnie, Białorusini zamknęli się w sobie, skupili na swoich problemach. W efekcie, na dzień dzisiejszy są całkowicie oderwani od świata. A świat się zmienił. Problem narodowy prawdopodobnie pozostał już tylko w Białorusi. Moim zdaniem białoruscy literaci pozostali przy tej rodzącej się na przełomie lat 80. i 90. świadomości narodowej. Nie rozumieją, że na całym świecie nie ma już problemu języka, ale istnieje za to problem reprodukowania znaczeń. Kiedy zetknąłem się z literaturą białoruskojęzyczną, już sam język białoruski był swego rodzaju przesłaniem. Dlatego, że jest to całkowicie „inny” i inaczej zorganizowany język. Wtedy stało się dla mnie odkryciem, kiedy dowiedziałem się, że Heideggera i Kierkegaarda bardzo łatwo jest tłumaczyć na język białoruski, bo taki sam jest sposób myślenia i struktura obydwu języków. Na rosyjski na przykład znacznie trudniej tłumaczy się Niemców – tłumacze muszą iść na pewne kompromisy. Wychodzi na to, że język białoruski daje możliwość stworzenia przekazu rozumianego przez wszystkich Europejczyków. Dlatego też wtedy, na samym początku, istniało wrażenie, że to kipiące pokolenie wraz z możliwością, którą daje język, stworzy coś „nowego”. Kiedy po dziesięciu latach nic się nie udało, nastąpiło nawet nie rozczarowanie, ale zrozumienie tego, że wydawnictwo Łohwinau przekształciło się w jakiś zamrożony projekt i nie wiadomo, ile tak jeszcze będzie trwać.
A.B.: To jest problem języka białoruskiego, którego masowo się nie używa w Białorusi, czy też jest to problem treści naszej literatury?
I.Ł.: Myślę, że jest to problem terytorium, które jest bardzo zamknięte. Z jednej strony, nasi autorzy mają negatywny stosunek do wszystkiego, co jest rosyjskie. Z innej zaś, nie chcą spełniać ostrzejszych wymagań Europy, gdzie należy dać z siebie więcej wysiłku i energii. Brakuje nam środowiska literackiego, całkowicie nie ma konkurencji. Literat białoruski nie utrzymuje się z honorariów i co za tym idzie, brakuje mu motywacji. Nasz rynek książki wchłania 1000 egzemplarzy książki białoruskiej, a przecież nie da się na tym zbudować ekonomiki wydawnictwa. Lepszym wariantem jest pomoc niewielkim literaturom. To podejście skutecznie działa we wszystkich krajach, gdzie każde małe wydawnictwo otrzymuje do 70% dotacji państwowych na wsparcie literatury narodowej. W Białorusi czegoś takiego nie ma.
A.B.: Jednak wydawnictwa państwowe takie, jak Mastackaja Litaratura, dostają od państwa dotacje właśnie na wydawanie literatury białoruskojęzycznej. Wy jednak nie macie z nimi ani wspólnych interesów, ani wspólnych autorów.
I.Ł.: Państwo dokarmia swoich i jest to oczywiste. W żadnym kraju na świecie, może za wyjątkiem Chin, nie istnieją wydawnictwa państwowe dlatego, że ich utrzymanie jest kosztowne i skomplikowane. Jaki interes może mieć w tym państwo? Wyłącznie chęć wsparcia swojej kultury narodowej; w tym właśnie celu powstają przeróżne programy i działają różne firmy państwowe. Na przykład na Łotwie, mimo najostrzejszego kryzysu gospodarczego, nie został okrojony żaden program, wspierający wydawnictwa, zajmujące się książkami i sztuką w języku łotewskim. Obecnie prawie wszystkie wydawnictwa na Łotwie istnieją dzięki grantom i czyjejś pomocy. Nie ma nawet sensu omawiania w tym kontekście sytuacji Białorusi, gdyż podstawą polityki kulturalnej jest podział ideologiczny, w którym najważniejszym priorytetem państwa nie jest interes narodowy, lecz interes prezydenta, rządu czy jakichś korporacji. Dlatego też utrzymywane są u nas nierentowne wydawnictwa państwowe, wykonujące składane przez państwo zamówienia na literaturę, która obsługuje interesy władzy. Tak, w tych wydawnictwach pracują wspaniali ludzie, wydawane są dobre książki, ale forma organizacji tej produkcji książkowej jest absurdalna. Istnieją pewne wytyczne ideologiczne – ten autor jest „słuszny” lub „niesłuszny”, był na Placu lub nie był (chodzi o szeroko zakrojone masowe akcje protestu przeciwko wynikom wyborów prezydenckich w 2006 i 2010 roku – przyp. autora). Ważny jest więc nie sens, nie duma narodowa, ale czy autor jest „swój” czy też „obcy”. Opowiem historię Uładzimiera Arłowa. Jest to genialny białoruski pisarz współczesny, jeden z tych, których śmiało możemy nazwać dumą narodu białoruskiego. Dziesięć lat temu po jakichś kolejnych konfliktach politycznych czy też osobistych powiedziano mu, że nigdy nie będzie mógł wydać swojej książki w wydawnictwie białoruskim. Co można z tym zrobić? My go, oczywiście, wydajemy. Albo Aleś Razanau. Mógłby z powodzeniem być wydawany przez wydawnictwo Mastackaja Litaratura, ale sam tego nie chce. Dlatego też zwrócił się do nas. Apoteozą istniejącego podziału ideologicznego stało się bez wątpienia pojawienie dwóch związków pisarzy (kilka lat temu w Związku Pisarzy Białorusi doszło do rozłamu, po którym wykształciły się dwie organizacje, skupiające pisarzy: opozycyjny Związek Pisarzy Białoruskich oraz oficjalny Związek Pisarzy Białorusi – przyp. autora).
A.B.: Tym niemniej, książki Pana wydawnictwa sprzedawane są w państwowych księgarniach.
I.Ł.: Tak naprawdę jest to ciągła gra. Dzisiaj są sprzedawane, a jutro już nie. Problem naszych zakazów polega na tym, że na przykład, z jednej strony, grupa Lapis Trubieckoj przestała być wszędzie emitowana, nie pozwalają jej też koncertować. Jednak oficjalnie żadnej decyzji nie ma. To samo dzieje się również z książkami. Dwa lub trzy lata temu Biełkniha (największa państwowa sieć księgarni w Białorusi – przyp. autora) dostała zakaz sprzedawania książek wydawnictwa Łohwinau. Nie było jednak żadnego dokumentu, potwierdzającego tę decyzję. Dzisiaj, nie zważając na to, że zakaz uchylono, gdzieś o tym jeszcze pamiętają i od czasu do czasu pojawiają się problemy.
A.B.: Z jednej strony, literatura białoruska nie potrafi się wpisać w światowy kontekst literacki w związku z tym zamknięciem, o którym mówił Pan wcześniej. Z drugiej zaś oczywiste jest, że przemysł literacki praktycznie u nas nie istnieje. Autorzy nie mogą utrzymać się z honorariów za swoje książki, na napisanie których tracą lata. Mało tego, muszą wydawać książki na własny koszt, a dodatkowo sami zajmować się dystrybucją. Jakie według Pana są przyczyny istnienia takiego „literackiego getta”?
I.Ł.: Jest ich wiele. Po pierwsze nie jest jeszcze ukształtowany rynek literatury białoruskojęzycznej, a rozszerza się on bardzo wolno. Według statystyk za rok 2007 w Białorusi po białorusku wydawane było tylko 7% książek. Myślę, że dzisiaj niewiele się zmieniło. Wszystko zależy od rynku konsumentów, a większość społeczeństwa czyta w języku rosyjskim. To druga część problemu. Jeżeli nie ma składnika komercyjnego i znaczenia społecznego, to skąd się mają pojawić pieniądze, z których będzie mógł żyć pisarz? W Litwie czy Łotwie pisarze również nie mogą utrzymać się z tych pieniędzy. Żyją jednak dzięki systemowi wsparcia literatów ze strony państwa. Działa tam system przeróżnych funduszy i programów, dlatego że, jak już mówiłem, państwo jest zainteresowane tym, żeby pisarze nie wymarli. Nie mamy takich funduszy. Nasi pisarze żyją częściowo dzięki programom europejskim lub amerykańskim. Kiedy powstawał Związek Pisarzy Białorusi wielu pisarzy tam się zapisało z nadzieją, że pojawią się nowe możliwości. Jednak nic się nie pojawiło. Są tylko obietnice ze strony państwa w stylu: Pan napisze mi jakąś określoną powieść, to ja dam Panu pieniądze.
A.B.: Czy można powiedzieć, że najważniejszą przyczyną takiej sytuacji jest ideologia, na której budowana jest cała polityka kulturalna w Białorusi? Kultura nie jest „narodowa”, lecz obsługuje interesy ideologii.
I.Ł.: Tak, świetnie to widać na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat. Opozycja, mówiąca po białorusku, zawsze była konfrontowana z oficjalną władzą. Jednak stopniowo, rozumiejąc względy narodowe, państwo zaczęło wchodzić na ich teren. Problem tożsamości został poruszony na szczeblu państwowym, pojawiły się przeróżne projekty państwowe, na przykład „Za Białoruś!”. Jednak to nie mogło być ogniwem łączącym, gdyż mimo wszystko cele się różniły. Do tej pory nie ma zrozumienia dla wspierania kultury narodowej. Państwo nadal nie jest zainteresowane pomaganiem literaturze, tworzonej w języku białoruskim. Ze strony państwa nie widziałem żadnego prawdziwego gestu, który by pomógł białoruskim pisarzom.
A.B.: Jednak, nie zważając na istniejące problemy, według Pana białoruski rynek książki cały czas się rozwija.
I.Ł.: Tak, przede wszystkim dzięki studentom nowego pokolenia, dla których język białoruski staje się językiem wolności. Jednak dla tożsamości narodowej, jak mówiłem, jest za późno, dlatego że takich problemów na świecie już nie ma. Istnieją problemy korporacji, wielonarodowych skupisk, ale nie osobnych narodów.
A.B.: Czyli, żeby literatura białoruska wyszła z tego „getta”, należy zrezygnować z promowania tego, co narodowe, i skupić się na pojawieniu wielu gatunków, autorów i nowych treści?
I.Ł.: Tak, w pierwszej kolejności, na tworzeniu znaczeń. Bardzo trudno jest wykorzystać trend narodowy, bardziej produktywne są trendy znaczeniowe. Literatura to – jak się nie popatrzy – znaczenie, historia i estetyka. Oprócz literatury pięknej są jeszcze przecież kryminały, romanse dla kobiet, książki dla dzieci. Nieważne jest, w jakim języku jest to napisane. Ważne, że narodziło się to z języka białoruskiego, który daje bardzo istotne możliwości. Jaskrawym przykładem jest Aleś Razanau, autor, który tworzy szalenie poetyckie antologie. Według mnie jest to poeta porównywalny z Paulem Celanem. O najprostszych rzeczach umie mówić bardzo obszernie i głęboko. Jest to tworzenie jakiegoś szczególnego znaczenia, którego sam do końca nie rozumiem. Jednak rodzi się ono właśnie z języka białoruskiego. To samo można robić również w innych gatunkach literatury.
A.B.: Które książki by Pan nazwał dumą wydawnictwa?
I.Ł.: Jest ich bardzo wiele. Nie będę je wymieniał, bo mogę jeszcze kogoś przeoczyć i potem będzie przykro. Myślę, że jest ich około 50, może nawet więcej. Być może się nie opłaciły, ale i tak się cieszę, że zostały wydane właśnie przez nas.
A.B.: Jak wydawnictwu Łohwinau mimo wszystko udaje się przetrwać, szczególnie w obecnych niełatwych warunkach ekonomicznych?
I.Ł.: Nie zważając na to, że pieniędzy nie ma, a przyszłość jest wielką niewiadomą, ciągle żyjemy szczęśliwi i drukujemy książki. Są pewne projekty, które opłacają się bardziej lub mniej. Na przykład dobrze się sprzedają książki Andreja Chadanowicza lub też pisarzy nowej generacji. Jednak stanowi to tylko 5–10% naszej działalności. Wydawnictwo głównie porusza się po omacku. Na przykład Alhierda Bacharewicza wydajemy od 2003 roku. Już wtedy było jasne, że jest to jedno z najbardziej obiecujących zjawisk w literaturze białoruskiej. Alhierd był bardzo otwarty na wpływy europejskie. Akcentował nie to co narodowe, lecz odrębną jednostkę. Bacharewicz właśnie pisał historie. Tym niemniej przez długi czas jego projekt był komercyjnie nieudany. Dopiero ostatnia powieść „Saroka na szybienicy” („Sroka na szubienicy”) zaczęła się dobrze sprzedawać i nawet mogliśmy wypłacić mu honorarium. I to w 90% jest zasługą samego Alhierda. Owszem, pomagaliśmy mu, ale nie mamy środków na pełnowartościową promocję. Takim właśnie działaniem po omacku w pewnym stopniu są serie wydawnicze. Na przykład w Galerii „B”, którą prowadzi literat i filozof Ihar Babkou drukowane są dzieła autorów białoruskich, którzy pretendują do zajęcia znaczącego miejsca w literaturze. Są to Walancin Akudowicz, Ihar Babkou, Anton Franciszak Bryl, Aleh Minkin, Natalla Charytaniuk i inni. Istnieje seria „Kniharnia «Naszaj Niwy»” („Księgarnia «Naszej Niwy»”), której partnerem jest wydawnictwo Łohwinau. Wydajemy również serie tłumaczeń „Kolekcja czeska”, prowadzoną przez Siarhieja Smatryczenkę, serię tłumaczeń polskiej literatury, która w przyszłości stanie się osobną kolekcją. W tym roku chcielibyśmy rozpocząć serię „Kniharnia «Ŭ»” („Księgarnia «Ŭ»”), w której jeszcze raz zostaną wydane najbardziej kluczowe i znaczące książki dla białoruskiej kultury i literatury w ciągu ostatnich 200 lat. Szczególną uwagę poświęcimy literaturze okresu Odrodzenia lat 80.–90. ubiegłego wieku. Redaktorem tej serii będzie białoruski filozof Walancin Akudowicz.
A.B.: Czyli zapał do wydawania literatury białoruskiej pozostał?
I.Ł.: Oczywiście, ale przede wszystkim stawiamy na tłumaczenia literatury zagranicznej. Na dzień dzisiejszy jest to pewnie więcej niż 50% naszych książek. Dla mnie jest to uzasadnione i finansowo i literacko. Jest to także okazja do pracy dla literatów, którzy zajmują się tłumaczeniami. Na przykład A. Bacharewicz tłumaczył Wilhelma Hauffa. Robiąc tłumaczenie, zaczął tworzyć swój sens, który zależał od atmosfery listów niemieckiego pisarza. Tak a propos, tłumaczenie Hauffa także było bardzo dobrym projektem wydawnictwa, niezbyt zyskownym, jeśli chodzi o sprzedaż, ale ideologicznie bardzo mi bliskim.
A.B.: Według Pana, jakie perspektywy ma literatura białoruska?
I.Ł.: Myślę, że trzeba czekać na nowe pokolenie. Niektórzy już niewątpliwie się pojawili. Bardzo udany moim zdaniem jest ostatni projekt Natalli Charytaniuk „13 historii o martwym kocie” (zwycięzca niezależnej białoruskiej nagrody „Debiut imienia Maksima Bahdanowicza’ 2010” w kategorii „Proza” – przyp. autora). Warto także wymienić „Dźwiery, zamknionyja na kluczy” („Drzwi, zamknięte na klucze”) Witalija Ryżkowa (nagroda „Debiut 2010” w kategorii „Poezja – przyp. autora) oraz tłumaczenie na język białoruski powieści J. R. Tolkiena „Kowal z Podlesia Większego” („Kawal ź Wialikaha Wutanu”) Antona Franciszka Bryla (laureat nagrody „Debiut 2010” w kategorii „Tłumaczenie” – przyp. autora). Czyli, nie zważając, że sam już jestem zmęczony, literatura białoruska „będzie”. Może nie tak, jak to sobie wyobrażamy. Jednak głos młodych, który się przedziera i brzmi uparcie, jest dobrym znakiem. W każdym razie dla mnie.
Ihar Łohwinau, Aleś Barysiewicz
.
[1] Polskie wydanie „Mińsk. Przewodnik po Mieście Słońca” ukazało się w 2008 roku w wydawnictwie „Czarne”, przekład – Małgorzata Buchalik (uwaga tłumacza – M. Ł‑N.).