Strona główna/POWIEŚĆ. Samosiejki (fragment powieści)

POWIEŚĆ. Samosiejki (fragment powieści)

Wasyl Słapczuk
przeł. Halina Surowiec
 
Księga druga:
KAŁUŻA POZNANIA
 
Dzieci (wcielenie wszechświata).
Orhan Pamuk, Nazywam się Czerwień
 
„Co się może dziać na świecie 
o tak późnej porze” – dziwił się chłopczyk.
Haruki Murakami, Kroniki ptaka nakręcacza
 
Nie zdziw się, jeśli twoi rodzice 
pokażą ci się z niezwykłej dla ciebie strony…
Jostein Gaarder, Dziewczyna z pomarańczami
 
JA
Zamykam oczy i staję na jednej nodze. W takiej pozycji myśli się najlepiej. Zawsze tak robię, kiedy muszę coś przemyśleć. Szczególnie dobrze się rozmyśla, kiedy człowiek stoi w kałuży, a pod nogami ma niebo.
Zastanawiam się, co powiedziałbym o sobie, gdybym był na miejscu autora. Ale żeby zająć miejsce autora, muszę ustąpić mu miejsce własne, które wybrałem po to, by przemyśleć taką sprawę: czy może porozumieć się dorosły z dzieckiem, czy też nie?
Pytanie jest poważne.
Zazwyczaj dorośli, zaczynając rozmowę, pytają:
– Ile masz lat?
Żeby odpowiedzieć na wszystkie durne pytania dorosłych, trzeba porządnie się uzbroić w durne odpowiedzi. Uprzedzam zawczasu, że moje ubrania mają za mało kieszeń. 
Czy dorosły może porozumieć się z dorosłym?
Kiedy stoję plecami do porannego słońca, w moim cieniu może schować się małe drzewko. Mój wiek łatwo można ustalić po zmierzeniu wysokości drzewka. 
Kiedy się długo stoi na jednej nodze z mocno zamkniętymi powiekami, robi się straszno. Człowiek traci orientację w obliczu głębokości bajora i wysokości nieba. Strach na myśl o tym, że po otwarciu oczu ciemności pozostaną. Strach człowiekowi, że zniknie wszystko oprócz niego. Że oślepione światłem oczy nie odnajdą siebie w środku kałuży i nieba.
Myślę, że w tej kałuży i w tym niebie spokojnie wystarczy miejsca dla nas dwóch – i dla mnie, i dla autora.
Czy może porozumieć się dziecko z dzieckiem?
To już trzecie pytanie, które pojawia się jak stłuczona butelka pod nogą. To już trzecia odpowiedź, której nie znajduję ani z otwartymi oczyma w ciemności, ani z zamkniętymi oczyma w świetle dnia. 
– Jak masz na imię?
To kolejne durne pytanie dorosłych.
Wkładam rękę do kieszeni spodenek.
Jest mi przykro, że ani razu nikt nie zapytał:
– Wolisz stać na lewej, czy na prawej nodze?
Jest straszno, gdy się długo stoi na jednej nodze z zamkniętymi oczyma.
– Włod-ku-u-u!
No i proszę, zawsze się znajdzie ktoś, kto przepędzi człowiekowi strach, nim ten się nauczy z nim mierzyć.
– Włodku!… Co za diabelskie nasienie! Wyłaźże natychmiast z błota!…
To raptem jedno z imion na które odpowiadam.
 
MOJE IMIĘ
Kiedy mama jest w humorze, woła na mnie Wowyk.
– Wowyku, słoneczko, daj mamie buziaczka.
Wowyk ślini policzek mamy i wstydliwie spuszcza wzrok. Nie lubi, kiedy zmuszają go do publicznych czułości.
– Mądrala moja! – wzruszona mama odpowiada mi głośnym cmoknięciem. – Nasz Wowyk jest zadziwiającym dzieckiem! Zna już dwadzieścia trzy wiersze na pamięć – zachwala synka. – Wowyku, opowiedz wujkom i ciociom wierszyk.
Wowczyk chowa się pod krzesłem. Jeszcze nie przyzwyczaił się do publicznych wystąpień. Po godzinnym krygowaniu, ulega namowom i zaczyna deklamować spod stołu sonety i oktawy. Tata nazywa to występem radiowym: słychać, lecz nie widać. A kiedy Wowyk rozkręca się i już odważnie wyłazi spod stołu – programem telewizyjnym: i widać, i słychać.
– Geniusz! – przyznawały ciocie i wujkowie.
Niestety, na tym repertuar Wowyka nie wyczerpywał się, za gwóźdź programu uważano przemówienie z pancernika: aniołek stał na stołeczku i sadził w gości doborową łaciną podwórkową.
(Muszę przyznać, że zdarzały się takie przykre sytuacje).
Przemówienie z pancernika nie było moim największym przewinieniem, jednak właśnie po nim odbyło się posiedzenie trójki (tata, mama i najlepsza koleżanka mamy, ciocia Lina), która zdecydowała zesłać mnie na resocjalizację na wieś, by świeżym powietrzem i niechrzczonym mlekiem nerwy umacniać. Decydujące słowo należało do cioci Liny (jako do specjalisty), gdyż oprócz dyplomu pielęgniarskiego, dysponowała również certyfikatem od Chińczyków, który upoważniał ją do leczniczego stosowania medycyny niekonwencjonalnej. 
– Dziecko rośnie na świra, a ty masz to w nosie! – krzyczała mama do taty.
Możecie się domyślić, że trudno byłoby szukać u niej oznak dobrego nastroju. Kiedy złościła się, mówiła do mnie Wołod’ka. I wypowiadała to imię tak zimno, jakby kostkę lodu za kołnierz rzucała. Ale ja jestem chłopak zahartowany. Nawet gdyby mnie w lodówce zamykali, i tak nie poprosiłbym o przebaczenie. 
– Stepanowyczu, miejże sumienie! – karcił mnie ojciec.
Tata jest bardziej stabilny niż kurs dolara (niezależnie od tego, czy jest wesoły, czy zły), zwraca się do mnie zawsze tak samo – używając imienia odojcowskiego. 
– Egoista! – oskarżała mama tatę. – Nawet do dziecka się zwracasz po imieniu odojcowskim, na swoją cześć!
– To co, mam do niego mówić Petrowycz?! Mychajłowycz?! Czy kto tam jeszcze za tobą się uganiał?
Mój tata to spoko gość. No nie?!
– Stepanowyczu, dyscyplina za tobą się stęskniła.
Stepanowycz nie lubi tych bezzasadnych rozmów o dyscyplinie, pasie, czy jakimś innym rekwizycie inkwizytorskim. Jednak nawet najdłuższa bezprzedmiotowa rozmowa jest lepsza od przelotnego spotkania z przedmiotem, za którym sam Stepanowycz bynajmniej się nie stęsknił.
Przez to, że tata mnie ani razu mnie nie sklepał (chociaż według mamy aż na uszach staję, tak się proszę), mama wyzywa go od filozofów.
Natomiast moja babcia, Zina Fedotiwna (mama mamy), ma własny pogląd na sprawę.
– Nasz Włodyk wdał się w tatę.
  Celowo tak, żeby za jednym zamachem obrazić i mnie, i tatusia. 
– Włodku, nie pchaj do buzi byle czego! – krzyczy babcia i skarży się sąsiadce: – Nie wiem już nawet za jakie grzechy Pan Bóg tak pokarał moją córkę najpierw mężem, a potem synkiem.
Świeże powietrze i mleko nie bardzo Włodkowi pomagało.
Nie jestem babci głównym wnukiem. U niej na pierwszym miejscu jest Maks, mój kuzyn. Nie ma wszystkich zębów z przodu. 
– A ty jesteś stuknięty – Maks z oddali robi do mnie miny i wyzywa: – Parówa! Cielęca parówa!
Taką ksywę mi wymyślił, gad jeden.
A wszystko przez mamę. „Wyobraźcie sobie, że nasz Wowyk na czekoladę nawet nie spojrzy, tylko parówki by jadł. Ani kotlecika, ani sztuki mięsa nie ruszy, a parówek zjadłby ze dwa kilo, gdyby człowiek nie pilnował”. Na próżno tata jej zwraca uwagę, że żywienie do strefa intymna. A ja sobie myślę: „Ciekawe, kiedy to u nas w lodówce było dwa kilo parówek?!”.
– Idź, niech cię Ircia musztardką nasmaruje – krzyczy Maks bezzębną gębą i rechoce jak opętany.
Ircia jest czasem wobec mnie czuła. Zwłaszcza, gdy Maks coś przeskrobię w stosunku do niej. Wtedy nazywa mnie Wołkiem.
Wołek składa całą swoja potulną siłę Irci do stóp, reaguje na każde jej skinienie palcem. Ircia zaś mai złote rogi Wołka wieńcem, jak koroną.
Lecz zazwyczaj Ircia jest energicznie-agresywna, jak amazonka. Wysyła mnie z samym tylko kijem po mamuta – potrzebuje tony mięsa. Odbiera mi kij, rzuca na kolana i robi ze mnie drapieżnika. 
– Ależ z ciebie Wilczysko! – wrzeszczy z zachwytem.
Od tej pochwały wilczyskowi jeży się włos na grzbiecie. 
Nie zamieniłbym Irci na żadne parówki, gdyby tylko z Maksem się nie bawiła.
Kiedy mnie wołają – daję głos. Kiedy się do mnie zwracają – odpowiadam. Każdy może zwracać się do mnie, jak mu się tylko podoba. A przecież imię daje się nie po to, żeby do stołu wołać. Imię powinno wyrażać istotę. 
Nie znam jeszcze imienia, którym chciałbym siebie nazwać.
 
ZINA FEDOTIWNA
– Diabli by cię wzięli!
Babka rżnie inteligentkę, latem regalik z książkami pod samą bramę wynosi (że niby książki wietrzy), aby ludzi widzieli i szanowali, a sama klnie jak bufetowa. 
– Skaranie boskie!… Po coś wlazł w skarpetach w bajoro?! Przecież dopiero co czyste ci dałam!
– Żeby nie pobrudzić nóg. 
Babka nie wierzy. Babka nie uwierzyłaby mi nawet wtedy, gdybym przeszedł suchą stopą po wodzie. Taką już mam reputację. Babka jest przekonana, że żyję na złość jej i innym dobrym ludziom.
– Przecież nie zrobiłem nic złego. Tylko wszedłem do kałuży, żeby pomyśleć…
Ponieważ babka wie wszystko zawczasu, kategorycznie odrzuca już samo przypuszczenie, że osoba zdrowa na ciele i umyśle może mieć trwałą potrzebę myślenia. 
– Nie ma co myśleć. Wszystko już dawno wymyślili. Wystarczy słuchać się i robić, co ci każą. Mądrala się znalazła!…
– Babko, proszę nie krzyczeć. Nie jesteśmy na lekcji. 
– Popyskuj mi jeszcze, popyskuj! – drugi i trzeci podbródek babci trzęsie się ze złości. – Ile mam ci powtarzać, żebyś nie nazywał mnie babką. Zwracaj się jak wszyscy: Zina Fedotiwna.
– A babka mnie czemu nie nazywa jak tata Stepanowyczem?
– A w dupę chcesz?! – babka bierze rozmach, jakby zamierzała mnie uderzyć.
Na wszelki wypadek robię unik, wycofując się na bezpieczną odległość. 
– Kulturalni ludzie tak się nie odzywają.
– Ach ty gówniarzu jeden!
Babka odwraca się plecami do kultury, a do mnie twarzą. Jej twarz nie wróży mi nic dobrego.
Szukam szczeliny w ogrodzeniu. Odzywam się z krzaków porzeczki:
– Jeśli mnie babka będzie bić, pójdę mieszkać do swojej drugiej babki.
– Jasne, czeka tam na ciebie. Świnia jedna zafajdana.
Zapada milczenie. Za chlewem gdaka kura. Po drodze przejechał motor. Gałązka porzeczki łaskocze mnie listkiem za uchem. 
– Zino Fedotiwna! – wychylam się zza płotu.
Babka nie odpowiada.
– Zino Fedotiwna!
– Czego chcesz zmoro? – słychać jak w sercu babki kruszy się kra.
– Jak będzie babka od prosiaków wyzywać, powiem ludziom, że mnie babka zamyka w piwnicy i jeść nie daje. 
– Nic tylko zabić! – mówi babka w kierunku ziemi i nieba i znika za drzwiami letniej kuchni.
 
OSA
Chociaż nie miałem szczęścia awansować na głównego wnuka babki, z intonacji jej ostatniej wypowiedzi widać, że nie jestem jej obojętny.
Ja też nigdy nie zaniedbuję okazji, by przypomnieć babce, że ją kocham.
Zagrożenie minęło, jednak nie kwapię się wracać na podwórko. Siedzę w miękkiej kurzawie – tutaj kury zażywają kąpieli. Pewnie one kąpią się w kurzu, bo nie umieją pływać i boją się wody. Mnie się podoba ta miejscówka. To, co służy kurom, mi też nie może zaszkodzić. 
Wokół mojej twarzy krąży osa. Niemal oczy mi wyłażą, gdy śledzę, nie odrywając spojrzenia, każdy jej ruch. Najważniejsze to nie przegapić tej chwili, kiedy osa zdecyduje się spróbować mnie na smak.
– Mój chłopczyk słodziutki!
Po tych słowach mama zazwyczaj mnie całuje. To oznacza, że dawno się nie widzieliśmy i ona się stęskniła. Mama kocha słodycze, ale bardzo się stara, aby nie przytyć. A ja nienawidzę te wszystkie diety. Nie wykluczone, że gdyby mama pozwalała sobie na więcej słodyczy, to i mnie by na wieś nie zesłała. 
Moja mama jest piękna jak osa. 
Osy są piękne i dobrze się znają na słodyczach. Mnie się osy podobają. Chociaż troszkę się ich boję. Bać się os to nic wstydliwego. Boją się ich nawet dorośli. Jeden pan jadł gruszkę na której usiadła osa, a pan gapa ugryzł kawałek razem z osą. Osa użądliła go w gardło i on wziął i zmarł…
Różnym bajdom babki nie bardzo wierzę, ale na wszelki wypadek w towarzystwie os nie otwieram ust. Tata zapewnia, że to znakomity nawyk. Ja zaś myślę, że jeśli człowiek zbyt długo trzyma język za zębami, to ten się może zepsuć.
Osa w dalszym ciągu krąży mi wokół nosa. 
Pewnie rzeczywiście jestem smaczny i dobrze pachnę.
Gdyby babka usłyszała moje słowa, niechybnie by splunęła. A niepotrzebnie. Taki na przykład Maks i cukierków więcej je, i myje się częściej, a na nim tylko muchy siadają. A mnie osy lubią. I pszczoły też. I trzmiele. 
– Pewnie jestem podobny do kwiatuszka – przechwalam się. 
Ani mama, ani tata nie przeczą. Tylko babka sapie w swoje podbródki:
– Gdybyś się mył po jedzeniu powideł…
Zatykam uszy. Huczę jak zepsuty odkurzacz. To nieznośne, gdy na człowieka nagadują.
– Prze-stań!
Wyczytuję to z ruchu warg mamy.
Mama nie będzie tolerować zepsutego odkurzacza. Ona żąda, aby wszystko było sprawne. Miejsce zepsutych rzeczy jest na śmietniku. 
Zamilkłem. Zabieram dłonie ze swoich uszu.
– … i żadna szarańcza cię nie zje – kończy babka swoją tyradę.
Ma się rozumieć, złotym dzieckiem nazwać mnie nie sposób. I srebrnym też. Chociaż na mojej garbowanej skórze już nawet miejsca nie ma na wybicie próby. Ale choć jak by mnie nie znaczyli, dopóki mama nie wyrzekła się swego Wowyka (a nie raz już groziła, że tak zrobi), za nic nie pozwoli znęcać się nad swoim dzieciątkiem, niszczyć osobowości. Nikomu. I babce (swojej mamie) też! 
– Mamo, przecież mama jest pedagogiem! Jak mama może takie rzeczy mówić dziecku?!
Zakwitam dorodnym uśmiechem.
Babka Zina Fedotiwna jest człowiekiem zasadniczym, a kiedy ktoś dotyka jej dumy zawodowej, jest zasadnicza aż zanadto.
– To czemu sama się nie zajmiesz wychowaniem swojego dziecka, jak taka jesteś mądra?!
Tata się śpieszy do drzwi. Woła mnie:
– Chodź, sprawdzimy, czy w studni ryb aby nie ma. 
Tata przytrzymuje zasuwkę. Kręci korbą. Pomagam mu.
Tata pije jako pierwszy. Prosto z wiadra. (Dobrze, że babcia tego nie widzi). Kwęka z przyjemności.  Grzbietem dłoni wyciera mokry podbródek.
– Cudo, a nie woda!
– Cudo, a nie woda! – potwierdzam, kwękając tak głośno, że aż kury zerkają w naszą stronę.
– Nasza mama zwycięży w tej bitwie – mówi tata.
Przytakuję.
– Jeszcze jak zwycięży!
Kto by wątpił.
– Łykniemy jeszcze? – zachęcam tatę.
No bo kiedy jeszcze wypadnie mi taka przyjemność: siorbać razem z tatką wodę prosto z wiadra?!
– Jeśli się pije dużo wody, w brzuchu zaczną żaby kumkać – ostrzega tata.
– Jeśli od razu się wysika, to nie zaczną – zapewniam go.
Tata polega na moim doświadczeniu. I pijemy wodę jak spragnione konie. 
Kiedy osa zbliża się na tyle, że zaczyna łaskotać mnie skrzydełkami, odsuwam się, ale nie opędzam. Tym sposobem ćwiczę swoje nerwy. A i osy z jej żądłem nie chciałoby się drażnić.
Mamy też się trochę boję. Tata również. My jesteśmy filozofami. A na jedną trzyosobową rodzinę dwóch filozofów to aż nadto. Mama jest naszym organem karnym. Wzdycham. Nie wiadomo jak on tam sobie beze mnie z nią radzi. 
Ciekawe, czy gdyby człowiek miał żądło jak osa, żądliłby swoich, wiedząc, że po tym umrze?
Za osą wlecze się słoneczny promyk. A osa krąży wokół mnie, nie może zdecydować, gdzie mi go wsadzić. 
Mrużąc oczy, gapię się przez gałęzie porzeczki na słońce. Ale nie tak, jak się patrzy na zegarek. Tak, jak się patrzy człowiekowi w twarz.
Wstaję. Kilkukrotnie, dla przyzwoitości, uderzam ręką po spodenkach, otrząsam je. Opuszczam swój schowek.
Zwalniam miejsce autorowi.
 
MAKS
– Ręce do góry, bydlaku! – zatrzymuje mnie groźne zawołanie.
Ukrywszy się za pniem jabłoni, Maks celuje we mnie z fabrycznego „kałacha”. Nie tak dawno ta pukawka ze światełkiem na końcu lufy wydawała mi się super bronią. Zazdrościłem Maksowi śmiertelną zazdrością. 
Ale nie teraz.
– Do kogo mówię?! – Maks wybiega z zasadzki, w dalszym ciągu trzymając mnie na muszce. – Bo rozsmaruję zaraz po ziemi!
Patrzę na niego z kpiną.
– Gile swoje rozsmarujesz pod nosem. 
Maks naciska spust.
– Tra-ta-ta-ta-ta-ta!
Czerwona lampka imituje błysk wystrzałów.
– Leżysz! – Maks wrzeszczy jak szurnięty, który dopiero co wyrwał się na wolność. Narobiłem w tobie dziur jak w sicie.
Maks zatrzymuje się nieopodal. Jako doświadczony żołnierz nie ufa trupom, zwłaszcza tym, którzy nie są skorzy uznać własny zgon.
Czoło Maksa jest pomazane terpentyną. 
To ja go postrzeliłem swoją spluwą. O swojej spluwie opowiem wam kiedy indziej. Bo muszę teraz na tego głupka Maksa uważać.
– Mnie się twoje kule nie imają – mówię mu. – Jestem zaczarowany.
– A chcesz oberwać nią po łbie? – Maks zajmuję pozycję bojową.
– Tylko wyrodki atakują bezbronnych – apeluję do słynnego (dzięki staraniom babki) sumienia Maksa. – Trzeba być niedorobionym, żeby podnieść rękę na brata – asekuruję się na wszelki wypadek. 
Maks waha się. Ja w tym czasie omiatam wzrokiem otoczenie w poszukiwaniu jakiegoś magicznego kija czy zbawiennego kamyka wielkości dłoni. Drugim okiem nie przestaję baczyć na Maksa – sumienia w nim tak naprawdę dwa razy mniej, niż brudu pod paznokciami.
– Kiedy ty do mnie strzelałeś, również byłem bezbronny – przypomina mi Maks, macając plamę terpentyny na czole.
Maks całkowicie rozwiązał sobie ręce. Ale mnie to już nie martwi. Pędzę do starej wiśni, pod którą wypatrzyłem tęgą, suchą gałąź. Maks rzuca się za mną. Jednak jest za późno, już chwytam patyk i biorę zamach.
No czyż nie jeleń z tego Maksa?! Jego ojciec wyskoczył z ciężkich pieniędzy za „kałacha” – śmiechu warte. Ja zaś ze swoim darmowym patykiem mogę tę całą fabrykę kałachów spacyfikować.
– Moja mama mówiła, że cię zbije za to, że prawie mi oko wybiłeś – grozi Maks.
– Oj-oj-oj-joj! Bardzo się boję! – krzywię gębę. – Wystrzelam do niej wszystkie naboje.
– Wtedy mój tata wygarbuje ci tyłek pasem…
– Wtedy moja mama twojego tatę rozszarpie na kawałki…
Stoimy i mierzymy się wzrokiem. A Maks dodatkowo mierzy i waży również mój patyk. I bić się nie zamierzamy, i godzić się nie chcemy. Ale również nie mamy chęci wracać do domów.
Z oddali można by było pomyśleć, że w ogrodzie dwóch chłopców wypasa kaczątka, tyle że kaczątek w trawie nie widać, a głupia kwoka, która wysiedziała kacze jaja nie orientuje się, kto jest jej wrogiem, a kto przyjacielem i bije się ze wszystkimi. Dlatego też chłopcy się uzbroili.
 
PODZIAŁ TERYTORIUM
Pastuszkowie to idylla. Bajeczka dla dorosłych. Dorośli lubią bajeczki. W bajeczkach tkwi cała ich moralność. Wyobrażona idylla jest w stanie rozczulić ich do łez. A płacz dziecka jedynie denerwuje. Dlatego wygodniej jest brać pragnienie za rzeczywistość. 
My zaś z Maksem przywykliśmy patrzeć prawdzie w oczy. Zarówno jego, jak i moja prawda polega na pełnym ekwipunku bojowym. 
– Czego wlazłeś w nasze porzeczki? – Maks chmurzy znaczone terpentyną czoło.
– A wy czego zbudowaliście na naszym polu swoją chałupę? – pogardliwie wykrzywiam usta. – To nasze pole! I porzeczki są nasze!
– Jesteś tu nikim. Tutaj wszystko jest nasze. Ciebie twoi rodzice babce podrzucili. Ty masz tylko balkon w Łucku – jednym tchem wyrzuca z siebie Maks. – Wszyscy ci to powiedzą. 
Ja mam gdzieś tych wszystkich. Mogę sam, jeśli się mnie sprowokuje, powiedzieć każdemu cokolwiek. Gdybym wszystkich słuchał, musiałbym sobie zaszyć usta i oczy. Stać się uszami na dwóch nogach.
– To moje terytorium – oświadczam i omiatam spojrzeniem dookolne obszary. – Całkiem wszystko. Zrozumiano?! I tamten krzak. I ten – pokazuje palcem.
Niespodziewanie w moje myśli wpadł jakiś pies-przybłęda. Ten pies przypomniał mi (akurat w dobrym momencie, bo już schylałem się po grudkę), że psy mają zwyczaj znaczyć swój teren. Pokazał nawet jak to się robi. Świetny pomysł. Czyż człowiek nie jest przyjacielem psa?!
Podbiegam do krzaka porzeczek, zsuwam spodenki z przodu i wypuszczam strumień. 
– To mój krzak!
Przeskakuje do jabłoni. Stawię podpis na korze.
– To moja jabłoń!
Przesuwam się wzdłuż ogrodzenia i w głąb ogrodu, aby zagarnąć jak najwięcej terytorium. Znaczę wszystko, co wystaje ponad ziemię.
Maks chociaż i jest bezzębny, z marszu odgadł mój zamiar. Nie tracąc rezonu, wyskoczył przed mną i zsuwając spodnie, zaczął odcinać mi drogę do domu, zląkł się zapewne, żebym sobie nie zaklepał jego mieszkania. Rzuciłem się w stronę budynku, jednak Maks mnie wyprzedził. Siknąwszy na podmurówek, krzyknął wielkim głosem:
– To mój dom!
Mógłby się właściwie tak nie śpieszyć, i tak płyny w moim organizmie wyczerpały się.
– Hej tam!
Drgnęliśmy z Maksem. Niewątpliwie, zwrócono się do nas. Nawet wiedzieliśmy kto nas zawołał. Nasze gumki w gaciach jednocześnie pacnęły o brzuchy, chowając to, co powinno być ukryte. 
– Widziałam wszystko!
Zza metalowego ogrodzenia gapiła się na nas Ircia.
Spąsowieliśmy. Maks z zaskoczenia, a ja z zawstydzenia.
Jestem wstydliwy.
„Jak dziewczynka” – mówi mama. A tata mówi: „Inteligentny chłopczyk”. Tata jest bliższy prawdy. Mama ma przestarzałe wyobrażenia o świecie. 
Ircia przylgnęła twarzą do siatki, aż drut wpił się w jej ciało, jakby próbowała przecisnąć przez oczko swoją kudłata głowę.
 
IRCIA
Ircia wyglądała jak aniołeczek. W niepowtarzalnych chwilach zachwytu wydawało mi się, że widzę za plecami tej przedziwnej dziewczynki ogromne, raz śnieżno-białe, raz przeźroczyste jak u ważki skrzydełka. To złudzenie nachodziło mnie od czasu do czasu jak zawrót głowy.
– Widziałeś? Widziałeś? – szarpałem Maksa.
Maks nazywa mnie schizolem. Chociaż samemu nawet rzęsy spod pantofla Irci nie wystają. Jednak wyobraźni mu zdecydowanie nie zbywa. 
Dorośli też drwili z moich wizji. Jedynie Ircia z szacunkiem odnosiła się do mojej umiejętności widzenia tego, czego nie widzą inni. Nawet wynagrodziła mi to:
– Wołku, będziesz ojcem mojej Barbie. 
Maks wszczął rwetes, że to on, a nie kto inny jest ojcem tej lalki. Przecież Ircia osobiście zapewniała go o tym.
– Uspokój się – jednym niezauważalnym gestem Ircia okiełznała Maksa. – Będziesz ojcem mego Pinokia.
Później zacząłem się domyślać, że lalek Irci wystarczy dla każdego. Istniała jednak hierarchia. I to właśnie mi nieoczekiwanie wypadło szczęście być pierwszym. Co prawda już po Maksie. Ale mimo wszystko pierwszym. 
Zanim mnie jeszcze zesłali na wieś, w pewnej książeczce trafiłem na rysunek dziewczynki. Mama zapewniała mnie, że to aniołek. Ale ja wiedziałem – to dziewczynka. I tak mi się spodobała ta dziewczynka, że nie byłem w stanie się położyć, dopóki nie schowałem tej książeczki pod poduszką. 
Kiedy zobaczyłem Ircię po raz pierwszy, tak właśnie powiedziałem:
– Czytałem o tobie w książce.
Ircia spojrzała na mnie uważnie, jak gdyby sprawdzała, czy można zaufać temu nieznajomemu.
– To ty umiesz czytać?
– Nie – byłem zmuszony wyznać. – Umiem tylko patrzeć. 
Maks zarechotał. Ircia dała mu kuksańca i ten się zamknął. Irci spodobało się, jak się na nią patrzę. Wcale się nie zdziwiła, że piszą o niej w książkach.
– Będę cię nazywać Wilczyskiem. Kiedy dam rozkaz, będziesz ogryzać ludziom nosy, a mnie będziesz lizał po rękach…
Przystałem na to bez wahania. 
Ircia ma złote włosy. Kędzierzawe i puszyste. Ma nie głowę, a wielką, miękką kulę. Włosy Irci są zawsze takie. (Babka przezywa Ircię rudą. Za to Ircia kazała mi odgryźć babce nos. Teraz ilekroć Ircia dostrzega, że babka dalej chodzi z nosem, zerka na mnie z pogardą). A ubiera się różnie. Teraz ma na sobie różową sukienkę z kaczątkiem na piersi. Niebieskie rajstopki. Na nogach ma czerwone sandałki. 
Ircia jest naszą z Maksem koleżanką broni. My z Maksem bijemy się, a ona za to z nami się koleguje. Przysięgliśmy z Maksem, że będziemy kochać Ircię aż po grób.
– Będziecie mieli grób – przyrzekła Ircia z sercem wielkim jak stodoła. Każdy będzie miał swój.
A żeby nam ciśnienie nie zeszło, uciekała się do intryg..
– Ale tylko jedna trumna będzie miał kółka.
O Ircię trzeba było walczyć.  
– Widziałam, widziałam! – parska śmiechem Ircia.
To pewnie i autor widział, pomyślałem sobie. Trzeba będzie zapytać, czy nadąża notować za mną.
 
CZTERDZIEŚCI TYSIĘCY WŚCIEKŁYCH PSÓW
– Pogryzł was wściekły pies, czy co?
Ircia wręcz promienieje (jak żarówka stuwatowa) w nadziei, że usłyszy od nas w odpowiedzi coś tak wesołego, aż przerażającego, coś tak strasznego, żeby aż chciało się śmiać. Właśnie takich wiadomości oczekiwała od nas Ircia. Ale Maks wcale nie wyznaje się na psychologii kobiet.
– Nieee – mówi. 
– Wściekły pies pogryzł nie nas – podchwytuję ja. – On pogryzł naszą babkę (Zinę Fedotiwnę). A nasza babka (Zina Fedotiwna) wściekła się i zaczęła kąsać nas. – Ircia na moich oczach przemienia się z żarówki w żyrandol, a ja kontynuuję w natchnieniu: – Mnie capnęła za palec – i pokazuję palucha, zranionego wczoraj o gwizdek. – A Maksa w nogę. W dwóch miejscach sandałek przedziurawiła.
Ircia nie spuszcza ze mnie zaczarowanego spojrzenia. Lecz im dłużej promienieje Ircia, tym bardziej ponury robi się Maks. U niego to wręcz jakieś zaćmienie Księżyca. Wyda mnie, gad jeden. I jeszcze honorarium mu babka odpali.
– A gdzie jest wasza babka teraz?
– Poleciała do geesu. Jest zła na sprzedawczynię, bo ta ją na trzydzieści sześć kopijek oszukała. A po drodze napatoczył się babce (Zinie Fedotiwnie) Petro Marusi, on naszej babce (Zinie Fedotiwnie) niczego nie jest dłużny, ale i tak mu rękę prawie po sam łokieć odgryzła. 
A tu właśnie po drodze sunie Petro Marusi, a rękę ma na temblaku, do brzucha przytroczoną. Jak Ircia to ujrzała, to aż włosy się jej poruszyły. Jak nie krzyknie:
– Wujku! Wujku, wujka naprawdę ich babka, Zina Fedotiwna pogryzła?
Wujek otarł czoło zdrową ręką i westchnął. 
– Taaa, ich babka każdego wykończyć potrafi.
Ircia zrobiła oczy jak pięć złotych. Nawet Maks stracił rezon. Bo wujek choć i nie odpowiedział wprost, to powiedziane przez niego oznaczało raczej „tak” niż „nie”. Petro Marusi poprawił skaleczoną rękę i poszedł sobie. Pewnie był kiedyś babki uczniem.
– Myślę, że teraz naszą babkę (Zinę Fedotiwnę) odstrzelą – kończę opowieść i z okrzyku Irci wnioskuję, że przed chwilą była na szczycie rozkoszy.
Maksowi puszczają nerwy:
– On kłamie, wszystko skłamał! – do oczu nabiegają mu łzy. – Nie gryzła nas babka… Nigdzie nie poleciała. W domu jest. Ba-a-a-ab-ciu! – krzyczy. 
Dopóki myślę, czym by tu zatkać bezzębą paszczę Maksa, Ircia wykrzywia pulchne usteczka:
– No to idź i baw się ze swoją babcią.
Maksa od razu zatkało jak kanister ze spirytusem. (Dziadek ma taki. Z niego nawet kiedy się przewróci do góry dnem nic nie skapnie). 
– Czyli nie macie wścieklizny? – Ircia chytrze się uśmiecha.
Biedny Maks. Żal na niego patrzeć. Od zdenerwowania wystąpił mu pot na nosie. W żaden sposób w swej pustej głowie nie może znaleźć właściwej odpowiedzi.
– Troszeczkę tylko – wydusza wreszcie z siebie.
Mnie się już znudziło udawać wściekłego.
– Już nie – mówię. – Wysikaliśmy całą wściekłą krew. Wkrótce tu wszystko zwiędnie i uschnie.
– Czyli nie będziecie mnie kąsać?
Ircia ma głosik, jak mód w stłuczonym słoiku. I słodziutki, ale i kawałki szkła się trafiają. Zamiast oczu – cieniutkie szparki. 
Wymieniliśmy z Maksem spojrzenia i obaj wnioskujemy na widok Irci, że jeśli jej teraz nie pokąsamy, to nie jesteśmy złamanego grosza warci. 
– Będziemy! – krzyczymy jak jeden mąż.
Jak opętani rzucamy się do ogrodzenia. Aż siatka pod nami się ugina.
– Będziemy! 
Ircia wrzeszczy z taką satysfakcją, jakby na nią rzuciło się czterdzieści tysięcy wściekłych psów. A nam w to graj. Tyle że jej nie dogodzisz. Chwilę później zasępiła się, dając do zrozumienia, że już koniec gry. 
Schowaliśmy ogony pod siebie i spuściliśmy spienione mordy w dół.
– Czekam na was u siebie za oborą – rzuca nam Ircia przez ramię.
I znika jak pięćdziesiąt hrywien z dziurawej kieszeni. 
 
[…]
 
OD METRA ROBOTY
Od miłości łzawią oczy. 
Dziś jest piątek. A skoro dzisiaj piątek, to znaczy, że jutro będzie sobota. A w soboty zazwyczaj przyjeżdżają moi rodzice. Na krótko przed obiadem. Tego dnia wspólnie jemy obiad. W niedzielę też. Ale to już jest obiad pożegnalny.
Wyobrażam sobie, jak biegnę im na spotkanie.
Tato chwyta mnie na ręce. A mama całuje. A potem, śmiejąc się, wyciera mi szminkę z policzków. Po tych pocałunkach, do samego wieczoru pachnę mamą. Mama pachnie jeszcze smaczniej niż Ircia. 
Nie zdarzyło się jeszcze, aby nie nadeszła sobota.
Wypatruję rodziców, dopóki babka nie zawoła mnie na jedzenie. Od niechcenia wlokę się do stołu obiadowego. Moja sobota dobiegła końca.
Wtedy zaczynam dokuczać babce pytaniami:
– Babko, kiedy przyjadą mama z tatą?
– Wtedy, gdy zeżrą wszystko, czym ostatnio toboły naładowali – sapie ze złością babka.
Zapewne tak samo stęskniła się za nimi, ale nie chce się przyznać. A złości się, bo oprócz mnie na tatę i mamę na wsi czeka od metra roboty.
 
TATA
– Za co cię mama pokochała, za wąsy, czy za łysinę? – pytam tatę. 
Zbieram informacje na wszelki wypadek, aby wiedzieć, czym mam Irci imponować. Muszę przecież mieć nad Maksem jakąś przewagę. Dzielę się z tatkiem swoimi problemami.
– Myślisz, że łysina to atut? – powątpiewa tata. 
– I to jaki – przekonuję. – Łysiną można trafić prosto w serce.
– Celnie powiedziane – przyznaje mi tata. – Właśnie tak się stało z naszą mamą.
– Czyli złapałeś ją na swoją łysinę?
– Niezupełnie. Kiedy się pobraliśmy, jeszcze nie łysiałem. Przecież ci pokazywałem zdjęcia – przypomniał mi tata. – Pamiętasz? Mam tam czuprynę jak Josif Kobzon. 
Choć jak się staram przypomnieć – wszystko na nic. Wolę oglądać nagrania niż zdjęcia. Ale żeby nie sprawiać tacie przykrości – przytakuję. 
– Nasza mama uważa, że łysina na głowie mężczyzny jest nie na miejscu. Mówiąc to, obmacuje swoją głowę, jakby sprawdzał, czy nie nastąpiła dyslokacja łysiny. 
– To gdzie ma być?
Następuje krótkotrwałe milczenie. Tata się waha. Zapewne dręczy go wątpliwość czy jestem wystarczająco dorosły, aby powierzyć mi tę tajemnicę.
– Na pupie? – wyrażam przypuszczenie.
Tata jest w szoku od mojej zmyślności. W szoku raczej negatywnym. Chociaż stara się nie dać tego po sobie poznać. 
– Pewnie przez przypadek podsłuchałeś mamy? Może rozmawiała o tym z kimś – dopytuje.
Zachowuje się, jakby nigdy w życiu nie słyszał o logicznym myśleniu.
– Nie – uspokajam tatę. – Mówiła tylko o tym, jak wyrywa sobie włosy na nogach.
Tata pokasłuje w pięść. Jest czymś speszony. Wreszcie mówi:
– Zgadłeś. Właśnie takie miejsce wyznaczyła twoja mama mojej łysinie. Tyle że użyła innych słów. 
Ożywiłem się:
– Inne słowa też znam.
– Jestem zorientowany – mówi tata, wykonując obydwoma rękoma błagalny gest, z którego wyczytałem, że wystarczy mu łysa pupa. 
Nie naciskałem i zmieniłem temat:
– Kiedy zabierzecie mnie do domu? Chcę mieszkać razem z wami.
Tata zaczyna mówić, jakby mu ktoś napchał w usta siedemnaście gum do żucia:
– Rozumiesz, teraz jest taka sytuacja… Trzeba trochę zaczekać… Przecież jesteś duży chłopak… Już niedługo…
– Nie chcę zostawać u babki. – W odróżnieniu od taty, wysławiam się głośno i wyraźnie. – Ona mnie dręczy. 
Tata doskonale mnie rozumie. I współczuje mi. Mój tata jest dla babki Ziny Fedotiwny nierodziną. Nie ma pełnoprawnego głosu. Dlatego obejmuje mnie i dudni z poczuciem winy:
– Wytrzymaj jeszcze troszkę, Stepanowyczu.
– Mi mówicie: wytrzymaj – stroszę się – a sami nie chcecie wytrzymywać!…
Tata obmacuje łysinę, potem patrzy na rękę. I znowu sięga do łysiny. Wygląda na zakłopotanego.
Tacie szybciej się kończą słowa niż mnie.
– Nie kochacie mnie?
Pytam się zupełnie cicho.
– Co ty mówisz, Stepanowyczu?! – tata chwyta mnie pod pachy i zarzuca sobie na barana. – Nie wolno ci nawet tak myśleć. Jesteś dla nas najważniejszym człowiekiem na świecie.
Z jakiegoś powodu jestem pewien, że on nie kłamie. Chcę w to wierzyć. 
Z wysokości ojcowskich ramion (plus połowa mojego metrażu) macham do autora. Że niby chcę powiedzieć: słyszałeś co mi tata powiedział? Jestem najważniejsza osobą na całym świecie.
Czule głaszczę ojcowską łysinę. 
– A to po co ty ją wyhodowałeś?
Tata wzdycha tonem człowieka, który wierzy w fatum:
 Sama się wyhodowała. To jeden z problemów silnej połowy ludzkości – tłumaczy. – I nie ma na nią rady.
– A są jeszcze jakieś problemy?
– No, może nie jest ich aż tak dużo, ale przecież w takich sytuacjach wystarczy jeden, aby nadszarpnąć autorytet mężczyzny.
– I jest coś bardziej dotkliwego od łysiny?
– Łysina to lekki kaszelek w porównaniu z zapaleniem płuc, wzdęciem, zawrotami głowy i złamaniem nogi.
Kręcę głową.
– No nie! Ja się nie zgadzam na takie życie.
 
OPTYMIZM MINOROWY
Wczoraj tata z dziadkiem do samego wieczora pryskali ziemniaki jakąś białą ohydą (na tym polu, co za wsią) – truli stonkę. Mama z babką też z ogrodu nie wyłaziły (z tego, co przy domu). A dziś jest niedziela. Babka poszła do cerkwi, a dziadek pojechał motorem do Grochowa na bazar. Zostałem w domu z mamą i z tatą. Tata wyniósł do ogrodu leżak. Dla mamy.
– Ustawić ci na słońcu, czy w cieniu?
– Najpierw na słońcu, a potem przesuń do cienia – wydała dyspozycję mama.
Nasza mama jest pragmatykiem i pragnie brać od życia, ile się da. Tata mówi, że powinna była urodzić się na dworze królewskim. Albo od biedy Kopciuszkiem. Wtedy dynia zmieniałaby się w mercedes, a …
– Szkoda, że nie dostałeś ode mnie w dynię jak zacząłeś się przy mnie kręcić – przerywa mu mama.
– Włożyłaś dużo pracy w to, abym i ja żałował, że tak się nie stało – mówi tata.
Tata z mamą od samego rana tak sobie dogryzają. Pewnie się wczoraj przemęczyli. A jeszcze babka stwarza nerwową atmosferę. Aura babki paraliżuje tacie ośrodki nerwowe. Babka działa w dwóch trybach. Kiedy jest zła, działa jak napalm, a kiedy dobra – jak mikrofalówka. W każdym wypadku, ani się człowiek obejrzy, a już go osmaliło.
Już wam mówiłem, że rodzice Maksa zbudowali na naszym polu dom. A potem sobie odgrodzili kawał naszego ogródka. Dziadek musiał nowy zasadzić. Dlatego w naszym ogrodzie drzewka są młode. Tylko przy drodze jest kilka rozłożystych jabłoni i przy domu dwie grusze. Ziemię zasadzono trawą. 
Mama zrzuca szlafroczek, wkłada okulary przeciwsłoneczne i kładzie się na leżaczku. My z tatą siadamy obok.
– Nie zasłaniajcie mi słońca – huka na nas mama.
Odpełzamy na bok i kładziemy się na kocyku. Tata otwiera gazetę.
– Już wszystko zrobiliście, co trzeba? – pytam tatę.
– Ukrainiec ma co robić do końca życia – odpowiada tata.
On jest filozofem. Ani wiadomości w gazecie, ani „praca do końca życia” nie są w stanie nadszarpnąć jego optymizmu minorowego.
A mnie z jakiegoś powodu naszły żale. Szkoda mi taty. A może sytuacja nie jest tak tragiczna?
– A jesteś Ukraińcem? – dopytuję na wszelki wypadek.
– Z dziada-pradziada.
– A ja?
– Ty jesteś moim synem.
Rozglądam się na wszystkie boki. Czyli co z tego wynika? Że cała ta praca bez końca tylko czeka, aż dorosnę?
Niedoczekanie! Układam palce w pistolet i ostrzeliwuję wszystko, jak leci.
 
UKRAIŃCY
Za domem wyśpiewuje jakiś ptaszek. Z drobnych ptaków rozpoznaję jedynie wróbla i jaskółkę. A z większych – gołębia, wronę i srokę. A jeszcze wiem, że kukułka kuka, a słowik śpiewa trele. Pewnie za naszą chatą odbywa się koncert słowika.
– Tatusiu, a słowik jest jakiej narodowości.
Tata nie odrywając oczu od gazety mówi:
– Ukraińskiej, rzecz jasna.
Nad tatową łysiną powoli kołuje pszczoła. Wątpię, by tata przecierał łysinę cukrem, żeby wabić pszczoły. Widocznie ta pszczółka jest praktykantką, pomyliła drogę i uznała, że łysina taty jest zapasowym pszczelim lotniskiem. A może pomyślała, że to kwiat lotosu. Lotos, zdaje się, jest kwiatem zagranicznym. A pszczoła jest pewnie swojska, tutejsza. 
– A pszczoły?
– Pszczoły też. 
Biedna – myślę sobie. Jednak pszczołę odpędzam. Nie będzie ślęczeć (wiecznie) nad tatową (niewieczną) łysiną.
Coś mnie łaskocze po łydce. Mrówka gdzieś się pcha. I to z taką determinacją, jakby na pewno wiedziała, że pod kolanem mam gees, a w spodniach działa bar całodobowy. Blokuję jej drogę. Ona się wdrapuje mi na palec. Podnoszę rękę do ust i zdmuchuję mrówkę na trawę. Tam jest ich legion. Śmigają jedna za drugą jak samochody po autostradzie. Coś wloką, gdzieś się pchają. Nie wiadomo, czy jest jakiś sens w tej ich krzątaninie, ale wyglądają na okrutnie zaaferowane.
– Tato, a mrówki też są Ukraińcami?
– Oczywista!
Teraz jest już jasne, czemu się tak krzątają bez wytchnienia. Pewnie nawet się nie domyślają te stworzenia Boże, jakiego mieli pecha, współczułem mrówkom. Zrobiło mi się smutno, a jednocześnie taka duma mnie rozpiera: jednak potężny mamy naród!
Tacie na łysinie wystąpił pot. Kropelka sturlała się z czoła na nos, śmignęła po nosie jak po rynnie, zawisła na koniuszku nosa i  – kap! – spadła na gazetę.
W powietrzu błysnęła pajęczyna. To pająk schodzi wiśni na dół. Jak jakiś komandos w czarnej masce. Za chwilę się rozhuśta na sznurku i wskoczy oknem do pomieszczenia, by tam już kopać, terrorystów układać mordą do podłogi, ręce za głową splatać, strzelać na prawo i na lewo, wyzwalać zakładników, sadzić wulgaryzmy i inne takie, wszystkich jak leci gazem traktować – czas nagli, nie ma kiedy sortować…
– A pająk?
Tata zachmurzył się.
– Pająk to Moskal. Szlag by go trafił!
Czyli z pająkiem koniec. Nie będzie nam po ukraińskich wiśniach łaził, Ukraińców gazem traktował, nasz pokojowy naród od roboty odciągał…
– Zostaw owada – karci mnie mama. – Pająk też jest pożyteczny, on muchy wyłapuje – uzasadnia swoją sympatię dla Moskali.
– A muchy są jakiej narodowości?
– Muchy? Tata się zamyśla, zamyka gazetę, odkłada ją na bok. Mongolsko-tatarskiej – odpowiada z przekonaniem.
Wzruszam ramionami. Dla mnie czy muchy, czy pająki to jeden czort. Zdecydowanym ruchem przerywam pajęczynę, pająk spada na trawę. Unoszę nad nim nogę. 
– Do kogo mówię?! – mama idzie na konfrontację.
Szukam oparcia w tacie. Tata zmęczonym ruchem ociera łysinę. 
– Przygrzewa – mówi.
Nie jestem pewien, czy chodzi mu o słońce, czy o mamę. 
Dopóki tacie nie odebrali mikrofonu, zadaję ostatnie pytanie:
– A nasza mama jest Ukrainką?
Patrzę na tatę i po jego minie wnoszę, że nasza mama należy do nieznanego mu narodu.
 
MAMA
– Chcę nad morze! – głośno oświadcza mama.
Wymieniamy z tatą spojrzenie. 
– Chcę nad morzę – powtarza mama raczej z żądaniem niż z rozmarzeniem. – Z delfinami, meduzami, lampką zimnego szampana i z dwoma łyżeczkami lodów.
Tata przekręca się na z brzucha na wznak. Powoli i leniwie, jak kot-emeryta. Przykrywa twarz gazetą – osłania łysinę przed słońcem. Spod gazety nadaje do mnie telegram:
– Stepanowyczu, skocz no do geesu, czy nie rzucili tam morza.
– He-he-he! – Daję tacie znać, że poznałem się na jego żarciku. Tata jest wesołym filozofem. Taka krzyżówka Skoworody z Ostapem Wiśnią. He-he-he!
– Nieee – kręcę głową. – Morze nawet w Łucku nie co dzień rzucają.
– No to będzie musiała nasza mama dziś zadowolić się bajorem z gęsim pośladem, kwaśnym mlekiem i barszczem z fasolą.
Mama też się poznała na taty żarciku, ale go nie łyknęła. 
– Jestem po to, żebyście mnie podziwiali, czy sobie kpili?! – stawia pytanie na ostrzu noża.
Rzuciła nam mroczne spojrzenie sponad okularów przeciwsłonecznych.
Tata ma fajnie, on się ukrył pod gazetą, a tu człowiek musi odpowiadać za dwóch. Spojrzenie mama ma jak laser. Aż mi policzki zapłonęły, a taty gazeta za chwilę spopieli się.
– Jedyne co możecie, to atmosferę zepsuć – pogardliwie rzuca mama i się odwraca.
A tata mamroce sobie spod gazety:
– Zresztą, co to znowu takiego morze? – pyta i z marszu sobie odpowiada: – Morze to słona woda. Czyż my, Stepanowyczu, nie możemy zapewnić mamie słonej wody? Co bierzesz na siebie: wodę czy sól?
– Sól – odpowiadam po namyśle. – Soli trzeba mniej. Poza tym wiem gdzie ją babka trzyma. A wodę to można nosić, aż się człowiek zamęczy. Żeby same grządki tylko podlać, to dziesięć wiader nie wystarczy. A dla morza to i trzech studni byłoby za mało.
Tata klepie się po piersiach. W tym miejscu, gdzie przed chwilą siedziała mucha. Zerkam z ukosa na mamę. Tata, kwękając, wstaje.
– Pójdę, płetwy założę.
– Dobrze, że nie jesteś podobny do swego ojca – mówi mama z kamienną twarzą. 
Jej słowa rykoszetem odbijają się od taty pleców. 
Tata nie odpuszcza. Jedynie zmienia strategie. Jego gołe plecy wydają mi się kompletnie bezbronne. I wygląda tak bezradnie, bez morza, bez płetw, że ręka mimo woli chce sięgnąć po koło ratunkowe.
– Tato! – krzyczę mu w ślad. – Ile soli trzeba na morze?
– Tej soli, co mamy, starczy nam wyłącznie na łzy – odpowiada tata.
Nie zatrzymuje się, nie ogląda się. 
Mama milczy. Chowa się za okularami przeciwsłonecznymi. Kiedy ma dobry humor nazywa mnie słoneczkiem.
– A do kogo jestem podobny? – zbliżam się do leżaka. 
– Do mnie. 
We mnie narasta niechęć do morza. Jest sztorm.
– Jesteś okropna w ciemnych okularach – mówię mamie.
Teraz przyszła moja kolej na nurkowanie bez maski.
 
DOTYK POKRZYW
– Co?!
Mama ostentacyjnie wolno (aby napędzić większego strachu) unosi się i siada na leżaku. Równie wolno zdejmuje okulary. Na tyle wolno, że mógłbym sto pięćdziesiąt razy zwiać. A ponieważ nie zwiałem, mama odbiera to jako wyzwanie i złości się jeszcze bardziej. Ją by moja ucieczka całkiem usatysfakcjonowała. W jej głowie szumi teraz morze. A ja nie pozwalam różowym żaglom jej marzeń nabrać wiatru. Nie przypominam ani delfina, ani meduzy. Jestem jak nieprzyjemny telegram. Bez kropek i przecinków. Nie ważne, czy będzie go mama czytać, czy nie, musi pokwitować odbiór. 
Mama wbija mi wzrok pomiędzy oczy.
– Co powiedziałeś?!
To nie jest tak, że moja mateczka niedosłyszy. I wątpię, czy moje powiedzenie spodobało się jej na tyle, by zapragnęła je usłyszeć ponownie w celu wykarbowania go w pamięci raz na zawsze. Zdaje się, że nie bardzo jej na rękę próba sił ze mną. Zwleka. I będąc na moim miejscu, dawno by już zwiała. 
Przyglądam się trawie pod stopami. Niepotrzebnie tak nalega. Będę musiał zdobyć się na konsekwencję. 
– To, co słyszałaś – słowa padają z ust, rozsypują się po trawie.
Od mamy powiało okropnym zimnem. Jeszcze chwila takiej srogości, a będę musiał otrzepywać szron ze swoich rzęs. Niepotrzebnie jej o tym powiedziałem.
– Przeproś – rozkazuje mama. – Natychmiast przeproś! – i jak gestapowiec na przesłuchaniu dodaje: – Patrz mi w oczy!
– Nie.
– To ty tak kochasz swoją mamę? – unosi moja brodę i zagląda mi najpierw w lewe, a później w prawe oko.
– Kocham… – uwalniam się z jej rąk, zerkam na mamę spode łba, ja również jestem zły i naburmuszony.  – Kiedy cię nie ma, wtedy kocham…
– Ach to tak! Dobrze, w takim razie więcej nie przyjeżdżam.
– No to nie przyjeżdżaj.
Jeśli mnie nie potrzebuje, to ja również jej nie chcę.
– Ach tak!
Mama gwałtownie wstaje. Zaskoczony, cofam się. Ale mama nie rzuca się z pięściami. Unosi z ziemi gazetę, potem wyrywa z ziemi przy ogrodzeniu kilka źdźbeł pokrzywy, zapobiegliwie owijając je gazetą, by się nie poparzyć.
– Będziesz przepraszać?
– Nie będę.
Ona przecież taty nie przeprasza.
Mama okłada mnie pokrzywami po gołym ciele. 
Słysząc mój wrzask, nadbiega tata. Wyrywa mamie parzący bukiet.
– To ty go nastawiasz przeciwko mnie – krzyczy mama. – On zawsze staje po twojej stronie.
– Jest prawdziwym mężczyzną i wspiera słabszych – tata próbuje zażartować, ale widząc, że oddaje mi niedźwiedzią przysługę, ze smutkiem przyznaje mamie rację. – On jednak rzeczywiście nie jest podobny do mnie – mówi, jakby przepraszał (nienawidzę go za to). 
Leżę w trawie u ich stóp i zalewam się gorzkimi łzami. Ale nikt mnie nie pociesza. Zaraz im o soie przypomnę.
– Jesteś okropna nawet bez okularów – mówię z płaczem.
Rodzice milkną. Mama wygląda na obrażoną. Tata w kącikach ust chowa uśmiech. Bawi go to!
– A ty – ty jesteś łysy, łysy!…
 
[…]

By Raygday - Own work, CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=17296106