Miesto*
Artyści, projektanci, designerzy, architekci, ludzie związani z biznesem i przemysłem, o wysokiej świadomości estetycznej i solidnych umiejętnościach oraz z doświadczeniami, które nauczyły współpracy, odpowiedzialności, perfekcji a przede wszystkim kreatywności w kształtowaniu najbliższego otoczenia − to obecnie dawni grafficiarze. Tekst Mateusza Ściechowskiego to głos jednego z nich.
Edward Irvin Koch, zwany po przyjacielsku przez nowojorską społeczność Ed, na początku swojej kadencji burmistrza Nowego Jorku, gdy zaczynał walkę z graffiti i drobną przestępczością, powiedział: „Graffiti is not an art, it is vandalism”. To tylko jedna z jego licznych ostrych wypowiedzi, z których zasłynął podczas swoich wieloletnich rządów. Koch budował podwójne zasieki wokół yardów (miejsce parkowania składów kolejowych lub wagoników metra), zaproponował nawet, żeby ogrodzeń strzegły nie psy, ale wilki. Wyciągał najcięższe działa, żeby zatrzymać modę na malowanie kolejek, stacji metra i otoczenia infrastruktury transportowej miasta. Zdziwiłby się, gdyby zobaczył, jakie warunki mieli grafficiarze w Polsce kilkanaście lat później: otwarte wagonownie, niestrzeżone składy na bocznych torach, wymalowane mury i obiekty, wzdłuż których biegną trakcje. Jego zdziwienie sięgnęłoby zenitu na widok głównych ulic upstrzonych chromami (duże, przeważnie łatwo czytelne srebrne litery graffiti). Miejska typografia o rozmiarach ograniczonych wyłącznie zasięgiem rąk. W Polscy w latach 90. prezydenci miast, a także zarządcy dróg i kolei, skupiali się przede wszystkim na odbudowie i rozbudowie przestarzałej infrastruktury, a kwestie estetyczne lub społeczne odkładali na później. Problem graffiti, które niekoniecznie etykietowano wtedy jako wandalizm, nie był pierwszoplanowy. Zresztą, nadal nie jest. O ile w stolicach i dużych metropoliach zachodniej Europy, do której przecież pretendujemy, od dawna działają z dużymi sukcesami specjalne jednostki policji do walki z graffiti, tak zwane vandal squady, o tyle w Polsce chyba tylko Trójmiasto podjęło tego typu instytucjonalne kroki przeciw zjawisku, jakim jest nielegalna miejska typografia.
Wróćmy jednak do lat 90. Początek dekady to moment otwarcia granic, za którym poszło otwarcie głów. Tak jak nasi rodzicie uczyli się kapitalizmu, stawiali pierwsze kroki na wolnym rynku, poznawali trudne zasady gospodarczej konkurencji, ale też powoli rozsmakowywali się w wolności, w dostępie do nieznanych lub ograniczanych wcześniej treści kultury − tak my, pokolenie dzisiejszych „prawie czterdziestolatków”, uczyliśmy się kontrkultury. Uczyliśmy się kontestować wygodne życie. Zastanawialiśmy się, jakie pytania stawiać w nowej rzeczywistości, aby nie dać się jej omamić. Odkrywaliśmy w ten sposób te ruchy „młodzieżowej” aktywności, które u nas jeszcze przez kilka lat wydawały się świeże, pociągające i obiecujące świat zrównoważony, choć wielobiegunowy, ale na Zachodzie zdążyły się już skomercjalizować, wejść do mainstreamu. Ta niczym nieskrępowana wtedy wolność przynosiła nam poczucie coraz większych możliwości, poczucie spełnienia się. Dawała szansę na dokonanie wyboru swojej drogi. Dla osób z alternatywnych miejskich środowisk, był to dowód na to, że nie muszą żyć tak jak wszyscy. Dowód na to, że nie musisz iść utartą ścieżką, że twoje życie nie musi wyglądać jak życie twoich rodziców, sąsiadów i tysięcy osób zagubionych pomiędzy marzeniami a nieumiejętnie lub niedoskonale wykorzystanymi możliwościami, jakie dały początki transformacji. Rodzące się wtedy grupy subkulturowe, mimo że miały swoje odpowiedniki w mikroskali w latach 80, w realiach PRL-u, teraz dawały oparcie młodym, którzy chcieli z jednej strony mieć coś do powiedzenia, mieć wpływ na swoje otoczenie i czasy. ale z drugiej chcieli też mieć poczucie wygody i uczestnictwa we wszystkich profitach „zachodu”, takich jak telewizja satelitarna, pełne półki w sklepach, oryginalne adidasy czy choćby najnowsze światowe hity w radiu.
Tak samo było z początkami sceny graffiti. Te pierwsze tagi (podpisy grafficiarzy), które kojarzyły nam się z deskorolką, rapem z MTV, czapkami z daszkiem, szerokimi spodniami i spędzaniem życia na podwórku, były elitarną zabawą bez poszukiwania kontekstów i znaczeń. Pierwsze rysunki na służewieckim murze to była oznaka i potwierdzenie przynależności do „nowego świata”. I o ile wielu z nas zdawało się mieć świadomość budowania nowego ruchu i nowej sceny czy subkultury miejskiej, o tyle cała rzesza „odbiorców” graffiti nie wiedziała, ani jak to zjawisko sklasyfikować, ani jak je rozumieć, a tym bardziej jak je czytać. Pierwsze lata graffiti to była totalna partyzantka. Nie tylko pod względem poznawania nowych, do tej pory nieeksplorowanych części miasta, ale też pod względem poszukiwania przykładów, rozwiązań formalnych, pod względem wynajdywania narzędzi i prób przełożenia tego co widzieliśmy w klipach, skejtowych magazynach i na okładkach płyt na nasz polski kontekst. Graffiti w tej części świata zaangażowało młodzież z różnych środowisk, o czasem diametralnie innych życiowych doświadczeniach i innym tle rodzinno-społecznym. W Stanach Zjednoczonych uliczne „liternictwo” poruszało dzieciaki z czarnego getta, a także z niechcianych i zaniedbanych dzielnic, w zachodniej Europie flirtowało z kulturą postpunkową, skejtami, pojawiało się na obrzeżach grup kibicowskich i ruchu hooligans, za to w Polsce i Europie Wschodniej okazało się być demokratycznym medium dla przedstawicieli każdej warstwy społecznej.
Doświadczenia tamtych czasów, „szalonych lat dziewięćdziesiątych”, było rodzajem pokoleniowego przeżycia. Oczywiście nie wszyscy identyfikowali się z kontrkulturą, ale na pewno spora część ówczesnych nastolatków miało świadomość uczestniczenia w nowym, ciekawym i zaskakującym zjawisku. Nie dotyczyło to tylko graffiti. Podobnie kreowały się inne subkultury: deskorolkowa, DJ (związana formalnie nie tylko z graffiti rap, ale również z nurtami house, drum n’bass itp.). Chcieliśmy tworzyć, uczestniczyć, mieć swoje miejsca, swoje przekonania i zainteresowania. Kapitał, firma, pieniądze, giełda − to nie były nasze ideały. Wiedzieliśmy, że robimy coś wartościowego, chociaż nikt nie był w stanie przewidzieć, dokąd zmierzamy i dlaczego. Czas na refleksje przyszedł dużo później, kiedy nasze pomysły, zajawki, imprezy i lifestyle zaczęły wychodzić poza granice bezpiecznej niszy, w której się chowaliśmy. Grupa, którą budowaliśmy z podobnie myślącymi ludźmi, powoli się rozrastała, nisza się zapełniła. Zaczęliśmy potrzebować innych form komunikacji wewnątrz grupy i ze światem. Wewnątrzśrodowiskowe przejawy naszych graficznych, muzycznych i innych działań przestały nam wystarczać. Dojrzewaliśmy, zaczęliśmy odczuwać potrzebę profesjonalizacji. Przyszedł czas pierwszych własnych magazynów, klipów realizowanych i kręconych przez kolegów dla kolegów, pierwszych niezależnych wydawnictw, marek odzieżowych, z ciuchami szytymi najpierw dla znajomych a potem dla coraz szerszego rynku. Przechodziliśmy powoli z podwórkowej codzienności i młodzieżowej niezobowiązującej alternatywy do sfery życia „dorosłych”, do rynku, ekonomii, marketingu i kultury masowego uczestnictwa, do systemu powiązań między instytucjami a społeczeństwem. Ale czy rzeczywiście przechodziliśmy? Może zaczynaliśmy w ten sposób tworzyć kolejny obszar tej rzeczywistości dorosłych – może dzięki naszym bezkompromisowym zainteresowaniom stworzyliśmy tylko nowe przestrzenie działania dla osób kreatywnych i poszukujących? Czy przekraczaliśmy barykady, czy po prostu zaczęliśmy wnosić własne doświadczenia i sposoby myślenia do mainstreamu? Nie stawaliśmy się nim, ale zaczynaliśmy go na demokratycznych zasadach współtworzyć? Po latach 90., po okresie anarchistycznego biegania po mieście, odnajdywania i tworzenia nowych kodów kulturowych niejako po omacku zaczęliśmy odnajdywać i pozycjonować się w świecie kultury, estetyki i biznesu.
Mimo całego bogactwa kontrkulturowego, które się do nas sączyło przez dziury w berlińskim murze, a po jego upadku wlało się razem z ogromnym bagażem nie zawsze łatwo zrozumiałej symboliki, chcę skupić uwagę na wizualnym wpływie na naszą codzienność właśnie subkultury graffiti. Wszystko to co powstawało do tej pory na jej obrzeżach i jako jej pochodne, okazało się być kluczem do zmian w rodzimym mainstreamie. Ludzie, którzy współtworzyli ten czas, tworzyli wtedy nasze otoczenie, nadal wpływają na to, co widzimy i jak patrzymy. W agencjach reklamowych, pracowniach architektonicznych, instytucjach kultury i biznesach działających w oparciu o nowe miejskie trendy (kultura rowerowa, urban gardening, fotografia uliczna itp.) pracuje mnóstwo osób wywodzących się z tych pierwszych lat sceny graffiti. Niebywały wpływ na dzisiejszych kreatywnych miał tamten okres. Okres buntu, który trzeba było samemu wymyślić, buntu, który w zasadzie nie miał się przeciwko czemu organizować. W czasach przed internetem nowych rzeczy można się było nauczyć od kolegów i na podwórkach. Trzeba było samemu tworzyć wzorce, aby potem z nich czerpać. Poznawanie podobnych sobie osób, poznawanie miasta, jego przejść i kodów nauczyło nas zdecydowania, odwagi, dało nam pewność co do własnych wyborów zarówno tych stricte estetycznych, jak i światopoglądowych .
O tym właśnie jest wystawa Beyond Graffiti Writing [1. Wystawa Beyond Graffiti Writing (22 maja−14 czerwca 2015) odbyła się w ramach 5. edycji Katowice Street Art Festival (15−24 maja 2015).], podczas tegorocznego Katowice Street Art Festiwal, której byłem współkuratorem z Czarkiem Hunkiewiczem. Wystawa pokazała, gdzie są dziś i co robią ludzie, którzy w połowie ostatniej dekady XX wieku malowali sprayami pociągi i ściany, którzy uciekali wtedy przed policją, chowali się po krzakach i koczowali na peronach stacji podmiejskich kolejek, żeby sfotografować swoje działania. Oczywiście wystawa jest tylko wycinkiem całego środowiska − tak jak graffiti jest wycinkiem całej kontrkultury. Artyści, projektanci, designerzy, architekci, ludzie związani z biznesem i przemysłem, ludzie o wysokiej świadomości estetycznej i solidnych umiejętnościach oraz z doświadczeniami, które nauczyły współpracy, odpowiedzialności, perfekcji a przede wszystkim kreatywności w kształtowaniu najbliższego otoczenia − to dziś dawni grafficiarze. Wtedy mieliśmy widoczny wpływ na nasze podwórka, osiedla, miasta. Teraz chcemy mieć wpływ na całe nasze życie, nie tylko w sferze wizualnej. Chcemy mieć wpływ na świat, w którym żyjemy. Znając jego słabości, dziury i niedoskonałości, możemy tworzyć nowe wartości i pielęgnować szczytne idee. Możemy mieć wpływ i mamy go! Mamy po trzydzieści kilka lat, mamy etaty, mieszkania, dzieci i psy. Jesteśmy tacy sami jak nasi rówieśnicy, którzy grzecznie spędzali noce w domu, co najwyżej sięgając po pilota od telewizora. A może mamy coś więcej, może jesteśmy kimś więcej…
*To nie literówka. Tytuł tekstu jest grą słów. Odnosi się do pseudonimu autora „Miesto” i połączenia słowa „miasto”.
Mateusz Ściechowski
Wagonik nowojorskiego metra; 1973. Fot. Erik Calonius [za: Wikipedia]
Najsłynniejszyc chyba tag Demetriusa, znanego jako Demetraki ze 183 ulicy z Manhattanu, lata 70. XX wieku. Fot. CCecilia Me [za: Wikipedia]
Symbole gangu, Spokane, Stany Zjednoczone. Fot. Matthew S. Staben [za: Wikipedia]
"Język" amerykańskich bezdomnych. Fot. Infrogmation [za: Wikipedia]
Blockbuster na nabrzeżu rzeki w Los Angeles. Fot. Jemandanderes [za: Wikipedia]
Bubbles. Fot. kOchstudiO [za: Wikipedia]
Drapanki (scratching) na niemieckich pociągach. Fot. Nicor [za: Wikipedia]
Tzw. flying panel, Kopenhaga. Fot. Jemandanderes [za: Wikipedia]
Przy pracy; Dortmund. Fot. Mathias Bigge [za: Wikipedia]
Po pracy. Fot. Bin im Garten [za: Wikipedia]
W Brukseli. Fot. Rehgina [za: Wikipedia]
Na garażu przy ul. Daszyńskiego w Lublinie. Fot. Alicja Odnous