Strona główna/re: TRADYCJA (MUZYKA). Nie można być swoim własnym mistrzem

re: TRADYCJA (MUZYKA). Nie można być swoim własnym mistrzem

re: TRADYCJA. Nie można być swoim własnym mistrzem
Rozmowa z Maciejem Filipczukiem

Anna Viljanen: Jarmark Jagielloński zbliża się wielkimi krokami – jak idą przygotowania? Gdzie będzie można cię spotkać podczas tegorocznej edycji?

Maciej Filipczuk: Troszkę niezręcznie mi mówić o tym, a z drugiej strony się cieszę, bo w prywatnych rozmowach opowiadam o nim zawsze w samych superlatywach, natomiast od paru lat jestem również współpracownikiem i jednym organizatorów. Z całym przekonaniem chciałbym zapraszać i mówić o nim, bo jest on rzeczywiście wyjątkową sytuacją. Jak co roku od kilku lat jestem współtwórcą Orkiestry Jarmarku Jagiellońskiego – nie prowadzę indywidualnych warsztatów, natomiast pracujemy czasem we trójkę, czasem we czwórkę. Wszystkich uczestników orkiestry jest około 30 osób, a więc całkiem sporo – wystarczająco, żeby to ogarnąć i pracować w podgrupach z różnymi sekcjami instrumentów. Po prostu sposób prowadzenia tego rodzaju warsztatów przez kilkoro prowadzących najlepiej się u nas sprawdza. Wnoszą oni swoje doświadczenie, szczególnie związane z muzyką Lubelszczyzny – bowiem od różnych twórców się uczyliśmy, inną mamy wrażliwość czy wybory muzyczne… To wszystko składa się w taką fajną, nie do końca autorską w jednostkowym tego słowa znaczeniu, ale pełną całość. Pełne spojrzenie.

W tym roku nadszedł czas na pewną zmianę. Po kilku edycjach, gdzie zamykaliśmy grupę Orkiestry – chcieliśmy, żeby wyczuwalna była jakość, żeby mniej więcej ci sami ludzie pracowali przez 2–3 lata. Zależało nam na tym, żebyśmy poczuli, że wszyscy zrobiliśmy krok do przodu – a to nie jest regularna praca przez cały rok, jedynie kilka sesji przed samym Jarmarkiem. Uznaliśmy, że to będzie dobre rozwiązanie. Jednak teraz zależy nam na tym, żeby ludzie, którzy przyjeżdżają na sam Jarmark, są spoza Lublina lub też akurat przypadkiem trafią na informację o wydarzeniu, także mogli dołączyć – dlatego też tym razem otwieramy nowe, dodatkowe sesje pracy warsztatowej. Dołączyć może każdy z dowolnym instrumentem – oczywiście każdy, kto choć trochę gra, bo nie będzie to czas na naukę od zera. Będzie to czas, kiedy i stali bywalcy, i nowi uczestnicy będą mogli razem uczyć się zupełnie nowych tematów muzycznych, ta nauka powinna iść w równym tempie, nikt nie będzie czuł się wyobcowany lub nie na miejscu. Takie otwarte sesje będą odbywały się codziennie.

Innego rodzaju wydarzenie, w którym wezmę udział, to, oczywiście, codzienne wieczorne zabawy. Otwieramy wieczorne potańcówki, które są znakomitym dopełnieniem intensywnego dnia (śmiech). Jest jeszcze trzeci kontekst. Kiedy pierwszy raz przyjechałem na Jarmark 5–6 lat temu, dotyczył jeszcze innej aktywności pozamuzycznej – a mianowicie odtwarzania dawnych nakryć głowy. Co roku z Agnieszką Jackowiak, z pracownią Nomad Service wystawiamy się ze swoimi produktami – czapkami, szczególnie z Lubelszczyzny. Opierają się one na tradycyjnych, czasem zupełnie zadziwiających wzorcach… A są wciąż bardzo uniwersalne. Przyświeca mi taka idea przywracania nie tylko tradycji muzyki, lecz także rzemiosła, dawnych działalności związanych ze strojem, jego symboliką.

Zawsze kiedy zbliża się Jarmark, przed oczami przebiegają mi obrazy z przeszłości – a może raczej z własnej wyobraźni – jak przez wieki obchodzono takie zjazdy. Na kilka dni Lublin stawał się gospodarzem dla różnorodnego, wielobarwnego korowodu postaci z całej Polski – albo i całego świata. Kosmopolici, nomadzi, multum ludzkich historii i zwyczajów w jednym miejscu. Widzisz ten tygiel kulturowy i historyczny również dzisiaj?

Jarmark Jagielloński jest też pod tym względem szczególny, że nie stawia na konkretną grupę – że to mają być na przykład polscy twórcy ludowi albo tylko z Lubelszczyzny, albo wybrani przez jakikolwiek narzucony podział. Najistotniejszym kryterium była jakość, stworzenie takiego rodzaju spotkania, gdzie na pierwszy plan wysuną się kompetencje, wiedza twórców. Stąd te pomysły i poszukiwania, które trwają cały czas, by sięgać do tego, co się dzieje na Białorusi, w Czechach, jak ta wiedza jest przekazywana w innych krajach, jaki jest stan rzemiosła, czy ci ludzie pracują na co dzień, czy się z tego utrzymują, czy jest to twórczość ludowa obok uprawianego na co dzień rolnictwa, a może raczej rodzaj hobby – i tak dalej. To jest bardzo kompleksowe spojrzenie, próbujące wyłuskać najciekawsze rzeczy i przede wszystkim człowieka, który za nimi stoi. To jest dla mnie bardzo istotne. Jarmark jest jednocześnie bardzo otwarty, ale i stawia wyraźne granice. Nie potrzebujemy tutaj jednej z tych kolejnych błahych rzeczy, jakie nas zalewają w każdej innej sferze życia.

A sam nomadyzm? Przyznam szczerze, że ten temat niezwykle mnie inspiruje, często rozmawiam z artystami wiodącymi taki kosmopolityczny żywot. Czy jako muzyka kusi cię taka perspektywa, czy jednak cenisz zakorzenienie?

To jest niezwykle waży temat w naszych czasach. Z jednej strony, nomadyzm jako forma funkcjonowania w dzisiejszych czasach jest już w reliktowej, szczątkowej formie. Z drugiej zaś, rodzi się cyfrowy nomadyzm – jeszcze odrębny temat. Moja osobista sytuacja była taka – wyrosłem w jednym, małym środowisku, w zasadzie na wsi (choć nie była to wieś rolnicza a raczej pegeerowska). Jednocześnie trudno mi było przez podstawówkę wyobrazić sobie, że gdzieś wyjeżdżam, gdzieś się wyprowadzam, że świat stoi przede mną otworem – szczególnie, że to były lata 80., przepływ informacji, sytuacja polityczna… To wszystko było nieoczywiste. Wydawało się, że trzeba sobie światy tworzyć samemu, sobie je kreować. Był w tym czasie Jarocin, mnóstwo subkultur – ludzie tworzyli sobie takie światy wewnętrzne, bo nie wszyscy mieli możliwość podróżowania, poznawania świata.

Natomiast to moje pokolenie (i pewnie jeszcze kilka obocznych) doświadcza przejścia do świata transformacji – nie mówię nawet o systemach politycznych, ale o kontekście znacznie nam bliższym. Chodzi o przejście z uporządkowanego świata przekazywania sobie wiedzy, zaufania, ciągłości pokoleń – rodziny wielopokoleniowe, dobre relacje z dziadkami, mnóstwo rzeczy przekazywanych i uczonych w tej tradycji oralnej – do świata dorosłych dokładnie w momencie przełamania. Świat, który jest jedną wielką dżunglą z dostępem do wszystkiego… Ale bez przewodnika. Mój syn już zupełnie inaczej w tej przestrzeni się czuje i ja też oczywiście z niej korzystam, ale ja w związku z tym nie zakorzeniłem się. Od dwudziestu kilku lat zajmuję się muzyką tradycyjną, rzemiosłem, opowieściami, spotkaniami z ludźmi – szczególnie starszymi. Mogłoby się wydawać, że to jest takie konserwatywne, że powinienem być zakorzeniony i związany z jednym miejscem… A nie jestem. Jestem właśnie wykorzeniony, niestety. Tak naprawdę cała moja działalność w takim najbardziej osobistym planie polega na tym, że ciągle szuka tego swojego miejsca i by je znaleźć ciągle się przemieszczam. Chcę jak najwięcej rzeczy doświadczyć i widzieć.

Ciekawe słowa z ust muzyka tradycyjnego związanego ze wsią właśnie… Chciałoby się rzec, z takimi archetypami zakorzenienia.

Chyba w 2000 roku pierwszy raz z moją partnerką pojechaliśmy do Rumunii – również na jarmark. Jeździliśmy później przez jakieś kolejne 10–12 lat i do dziś od czasu do czasu, o ile uda nam się trafić z terminem… To jest wydarzenie z ponad 100-letnią tradycją, pomiędzy Klusz a Oradeą, w takim regionie, w którym mieszka dużo Węgrów, w górach Apuszeni. Przez te setki lat odbywał się tam jarmark na zakończenie sezonu handlowego, mniej więcej w połowie października. To nas zachwyciło i absolutnie powaliło – tam był taki tygiel, o którym wspomniałaś na początku. Mimo że na co dzień te funkcjonujące obok siebie społeczności nie żyją ze sobą w zgodzie, te relacje są bardzo złożone i różni są też ludzie, to na tym jarmarku wszyscy zawieszają broń. Są w jednej przestrzeni, razem śpią pod namiotami, piją, bawią się… A jest tam mnóstwo grup etnicznych: Cyganie, Słowacy, Rumuni, Węgrzy, Polacy, Chorwaci – i, naturalnie, do tego turyści… Nie zetknęliśmy się tam nigdy z żadną agresją. Warto myśleć, że choć jarmark-tygiel brzmi trochę jak idealizowanie sytuacji, może bajkowo, to jednak zaświadczam, że coś takiego może się wydarzyć.

I dokładnie tego Wam życzę. Ale nie sposób mówić o Jarmarku bez odwołania do tradycji – a właściwie re: tradycji, czyli takiej w nowoczesnym wydaniu, opowiedzianej na nowo. Jaka jest jej rola w dzisiejszych czasach? Jak prawidłowo ją pielęgnować, jak to wygląda u Ciebie? Jak utrzymać balans między nadmiernym gloryfikowaniem a zapomnieniem, by nie popaść w skrajności?

Jarmark pokazuje różne przejawy kultury tradycyjnej próbując być takim polem łączącym niemożliwe – i takie podejście bardzo współczesne, jedynie się inspirujące się w daleki sposób i podejście in crudo, chociażby na tradycyjnych potańcówkach. Uczestnicy mogą sobie wybrać sferę, w której chcą uczestniczyć, która bardziej ich interesuje – albo zobaczyć, że te dwie rzeczy się nie wykluczają. Nie uważam, że istnieje jakaś recepta, złoty środek – jesteśmy w procesie od 20–30 lat. Spójrz – młodzi ludzie żyjący w mieście zaczynają fascynować się dawną kulturą polską i żeby się z nią zapoznać mają do wyboru: najbardziej typowo – zespół pieśni i tańca albo też folklor w formie scenicznej (różnego rodzaju przeglądy kapel ludowych, śpiewaków), festiwale (takie jak Mikołajki Folkowe), które mają za zadanie pokazać, że na świecie muzyka folkowa ma bardzo różne wymiary… Ale pomiędzy tymi sferami zaistniała jeszcze jedna droga, zupełnie odmienna – znaleźć na wsi muzykantów, którzy już nie grają, dla których pojechanie na festiwal i zdobycie pierwszego miejsca nie jest w tej chwili priorytetem, a jednocześnie z pewnego rodzaju doświadczeniem, niezwykle pięknymi emocjami i wspomnieniami z czasów, gdy byli młodzi i grali, uprawiali muzykanctwo. I to było dla nas najbardziej fascynujące.

Kimś takim był pan Kazimierz?

Oczywiście. Tak, kimś takim był Kazimierz Meto. On nie dbał o to. Mnie też ta sfera folkloru prezentowanego na scenie nie bardzo interesuje. To nie jest forma, w której jest czas na emocje, ona jest oddzielona od obrzędu i tańca, od użyteczności. Troszeczkę sztuczna. Nie potępiam tych ludzi, ale wiem, że w takiej sytuacji po prostu trudniej wygenerować coś, co mnie osobiście urzekło i co we mnie powoduje zachwyt. Tylko spotkanie z konkretnym człowiekiem i to co on jest w stanie wobec nas wygenerować przypominając sobie swoje stare doświadczenia i emocje, opowiadając o nich, grając muzykę w formie nieskrępowanej, niedostosowanej do kryteriów, które wszyscy na wsi znają. To nie są głupi ludzie. Muzykanci nieraz powiedzą „jedziemy do Kazimierza, więc zostawiamy akordeon i bierzemy basy, żeby nas tam źle komisja nie oceniła”. Albo „tego utworu lepiej nie, bo będą źle patrzyli”. Jest dużo takich rzeczy – a mnie interesuje szczera wypowiedź tu i teraz mówiąca o emocjach i życiu konkretnego człowieka. Ja to widzę i czuję, czym się dzieli – dokładnie tak było z Kaziem Metą i z innymi mistrzami, do których całe grono ludzi jeździło. To jest dla mnie osobiście fantastyczna droga, bo lubię odkrywać i poznawać nowe przestrzenie, mieć możliwość „dopowiedzenia” sobie do tej opowieści, którą usłyszałem swojej wersji. Być w tradycji ustnej, w ciągłości przekazu tak jak sobie go wyobrażam na przestrzeni setek lat.

Tak sobie to wyobrażam i nie widzę innej recepty, natomiast w ramach tego podejścia mogę pozwolić sobie na to, by moja opowieść była również czasem współczesna, żeby używać fortepianu na scenie – nie widzę w tym problemu, uważam, że to co robię jest wynikiem mojego zaangażowania, wędrówki, którą podjąłem, aby być tym, kim jestem. Mam poczucie rzetelności w swojej pracy, więc mogę sobie pozwolić na wiele.

Jeśli ktoś usłyszy muzykę Eskimosów i się nią zachwyci, użyje kawałek do swojego utworu to będzie to płytkie i powierzchowne. Nie ma nawet sensu tego roztrząsać, czy warto to robić czy nie.

Skoro już jesteśmy przy tej międzypokoleniowej ciągłości przekazu… Wsi spokojna, wsi wesoła – nie da się ukryć, że to właśnie ona obejmuje na te kilka dni władanie nad miastem, z niej wywodzi się multum zwyczajów i właśnie bezpośrednich przekazów, które teraz odkrywamy na nowo. Przekazy ustne w dobie pisma, ba, nawet internetu? Możliwe?

Czemu nie. Dla dobra człowieka i jego rozwoju, niezanikania pewnych umiejętności warto kontynuować ten rodzaj myślenia, bo on przynosi nam inne możliwości. Niech to będzie prosty przykład: jeśli człowiek uczy się grać na instrumencie i jego dodatkowym narzędziem jest zapis nutowy, to bardzo często nie jest w stanie się od niego uwolnić. To go ogranicza, bo nie będzie w stanie zagrać nic od siebie. On jest wykonawcą zapisanego tekstu. Dlatego uważam, że warto mieć również taką umiejętność, poczuć co w Tobie chce się wyrwać na zewnątrz, czym się chcesz podzielić, jaka jest Twoja ekspresja – nie musieć myśleć o jakimś kolejnym narzędziu, kolejnym pośredniku.

Zarówno w kontekście, o którym rozmawiamy, w kwestii samego pana Kazimierza, jak i podczas wielu warsztatów muzycznych organizowanych podczas Jarmarku niezwykle istotna jest relacja mistrz-uczeń – również już niezwykle rzadka i oparta na przekazach ustnych, o których wspominaliśmy. Jak odnajdujesz się w tych rolach – ucznia względem Kazimierza Mety – mistrza,  gdy teraz Ty sam przekazujesz swoje doświadczenia i umiejętności innym muzykom? Jak kształtują się takie więzi?

Dla mnie wybór takiej osoby, że trafiłem na kogoś, od kogo dostanę tak dużo i ta akceptacja jako swojego… To była absolutnie idealna sytuacja. Nie mieliśmy tego czasu dużo, było wiele przeciwności, chociażby choroba pana Kazimierza, jego stan świadomości, to nie było wszystko oczywiste – ale dla mnie fantastyczne, bo, jak mówiłem, uwielbiam „dopowiadać” sobie swoją opowieść. Po śmierci pana Kazimierza stanąłem przed wyborem. Sporo się od niego nauczyłem i wciąż w głowie miałem bardzo mądre słowa Jerzego Grotowskiego – że nie można być swoim własnym mistrzem i że trzeba pójść swoją własną drogą, oddzielić się i że to jest potrzebne obu stronom. Gdybym chciał to wszystko zatrzymać dla siebie, to i ja sam stałbym w miejscu. Żeby się zacząć dalej rozwijać, muszę się uwolnić – przekazać komuś tą wiedzę. Tylko to mi daje możliwość. wejścia na kolejny stopień.

Tego rodzaju myśli mi przyświecały – zrobiłem z muzyka pana Kazimierza coś, co być może nie do końca podoba się osobom myślącym o niej bardzo konserwatywnie i które chciałyby to zachować w czystej formie. Nagrałem bardzo współczesną płytę właśnie o tym moim spotkaniu, właśnie takiej formy wypowiedzi chciałem użyć, jestem z tego bardzo zadowolony.

Kiedy sam prowadzę warsztaty staram się nie mówić tylko o muzyce, ale być po prostu z ludźmi, pytać o ich sprawy, z czym mają problem – i technicznie i co ich blokuje ogólnie. Szukać takich rozwiązań, żeby wszyscy mogli iść dalej.

A relacja z publicznością, już podczas samego występu? Zawsze ciekawiło mnie czym jest ta interakcja dla twórcy – jedni niemal całkiem z niej rezygnują skupiając się tylko i wyłącznie na muzyce, inni – wręcz o nią zabiegają. Podobno mierzysz intensywność muzyki ilością potu wyciśniętego z tancerzy? (śmiech)

To opowiastka na potrzeby jednego z projektów, ale nie da się tego zdania przyłożyć do wszystkich moich działalności. (śmiech) Na kameralnym koncercie Lautari na przykład poruszamy zupełnie inne emocje, ludzie się zasłuchują, przynosi im to jakieś refleksje. Zwykle feedback jest bardzo pozytywny, czasem nawet opowiadam coś o kontekście i ludzie to cenią, natomiast tutaj mówimy o takiej najprostszej, niezmienionej formie grania, in crudo, do której ja też sam cały czas wracam – skrzypce, basy, bębenek. I tutaj nie szukam atrakcyjności, nic nie chcę dodawać, żadnej trąbki czy akordeonu, żeby to wszystko ładniej czy głośniej brzmiało. Szukam w tym pełni, w takim mikrokosmosie i to się rzeczywiście sprawdza. To zależy od mojego zaangażowania i wysiłku – im więcej ze mnie potu leci (śmiech), tym bardziej widzę stan uniesienia wśród publiczności.

Myślę, że ta muzyka i kultura ludowa dotyka bardzo wielu sfer ludzkich przeżyć, bardzo różnych rzeczy potrzebujemy – czasem kontemplacji, a czasem takiego właśnie poddania się. Nie da się tego wszystkiego zawrzeć w jednym projekcie.

Czyli sztuka… Ale użytkowa! (śmiech) Przy fascynacji wsią nietrudno otrzeć się o chłopomanię – a wtedy przed oczami stają sławne scena z „Wesela” Wyspiańskiego. Jak tego uniknąć, czy to jest naganne, czy zupełnie dopuszczalne? Jako artysta tradycyjny pewnie często stykasz się z tym tematem?

Nie wiem kto miałby to ganić. Absolutnie się nie czuję uprawniony, bo każdy, kto zaczyna dostrzegać jakąś wartość w kulturze tradycyjnej pewnie przechodzi taki moment zachwytu graniczącego z chłopomanią (śmiech). Nie chciałbym tego ganić – natomiast historia pokazuje nam, że te uniesienia się pojawiają regularnie, co jakiś czas jak fale porywając jakąś część społeczeństwa. To jest raczej nieuchronne. Zastanawiałbym się raczej skąd się to bierze, dlaczego tak trudno nam myśleć o tym jako o codzienności, zwyczajności, części naszego życia – bo przecież ten zachwyt pojawia się dlatego, że nie wiedzieliśmy, że to jest nasza kultura, nasze źródło, że z tego się wywodzimy – nie znaliśmy tego. Dlaczego tego nie wiemy? To jest pytanie. Dlaczego tego nie chcemy dostrzec? To jest temat na bardzo długą rozmowę – jak by można temu zaradzić. Jak się jeździ na wieś i ta przygoda zaczyna być intensywna i „na serio” to to jest najprostszy sposób na pozbycie się tego pierwszego ślepego zachwytu, a poznać realność – i być w niej, albo się nie odnaleźć.

W jednym z wywiadów wspominałeś, że nie potrafisz wyodrębnić jednego momentu, w którym muzyka wkroczyła w Twoje życie, była ona gdzieś zawsze obecna. Czyli to przygoda na całe życie, między wiecznością a wiecznością? Pamiętasz może jakiś konkretny moment – spotkanie, koncert, rozmowę, utwór, który zapamiętasz na zawsze, wywarł na Tobie gigantyczne wrażenie, ukształtował Cię jako artystę i jako człowieka?

Dwa takie momenty przychodzą mi do głowy – doświadczenia z zupełnie różnych dziedzin muzycznych. Jako mały dzieciak, może byłem w drugiej, może w trzeciej klasie podstawówki trafiłem z rodzicami na koncert Kultu. To było dla mnie absolutnie porażające. „Mieszkam w Polsce”, Kazik z saksofonem… To był późny koncert, rodzice jakoś nie chcieli zostawać, było bardzo głośno i tak dalej… A ja nie chciałem stamtąd wychodzić bardzo. To może nie świadczy jakoś bardzo o moich poszukiwaniach późniejszych, ale to był ważny moment, w którym muzyka coś we mnie wzbudziła rzeczywiście. Bardzo istotny.

Drugim natomiast, i to już zdecydowanie wyznaczający moją ścieżkę na dłużej, była watra łemkowska, na którą trafiłem w jakiejś ósmej klasie podstawówki, mając 14–15 lat. Miałem wcześniej do czynienia z kulturą Łemków, ale nie bardzo wiedziałem, co to do końca znaczy. Trafiliśmy na wartę z kolegą – bez specjalnego przygotowania, bez kontekstu… I to spotkanie było zachwycające. Otwarło mnóstwo nowych ścieżek, drzwi, relacji – no i ten ogrom przepięknej muzyki.

Skoro już jesteśmy przy przepięknej muzyce – przejdźmy na moment do samego Radical Polish Ansambl – bo właśnie za sprawą tego kolektywu poznałam cię. Koncert w CSK podczas zeszłorocznej edycji festiwalu KODY to był naprawdę majstersztyk, wyszłam zachwycona i nie otrząsnęłam się do dzisiaj. Jak idą prace nad nową płytą? Słyszałam, że jesteście już po nagraniach? Co planujecie?

To jest normalne, że proces wydawniczy jest znacznie dłuższym działaniem – będziemy być może robić jeszcze jakąś zbiórkę… Ale tak, zarejestrowaliśmy muzykę. Zdarzało nam się podczas naszego w gruncie rzeczy dość krótkiego okresu działalności zagrać na Sacrum Profanum i na innych festiwalach muzykę innych kompozytorów. Wymyśliliśmy jednak, że, ponieważ jest to nasz debiut płytowy, tak naprawdę przez te półtora roku sama kształtowała się nasza opowieść – jaka ma być, co jest tu kluczowe. Dlatego na pierwszej płycie znajdą się wyłącznie własne utwory. Jest to muzyka współczesna, wielokroć inspirowana – z podwójnym, potrójnym dnem. Dla przykładu – znamy temat ze wsi oraz muzykanta, który oryginalnie go gra, po czym filtrujemy go przez myśl kompozytora z lat 70. XX w., Zygmunta Krauzego, który na takich właśnie utworach zbudował swoją kompozycję konceptualną, po czym dodajemy naszą, nową interpretację. Będzie to pięćdziesiąt kilka minut muzyki rzeczywiście naszej, wybranej przez nas repertuarowo, gdzie tkamy na kanwie tematów wiejskich oraz naszych doświadczeń i umiejętności. To co nas odróżnia od kwartetu, sekstetu czy małej orkiestry klasycznej to fakt, że traktujemy wiejski aparat wykonawczy jako odrębne narzędzie, odrębną umiejętność – taką, której nie mają zwykle klasycy.

Bo są przywiązani do nut?

Do swoich sposobów uczenia – nie ma takich nauczycieli, którzy mogli by im to pokazać, naszymi byli muzykanci wiejscy. Od nich wiemy jak traktować muzykę, jak w niej czas, frazę, to, że nie liczy się idealne powtarzanie czyjejś myśli, lecz przetwarzanie i za każdym razem interpretacja, za każdym razem coś od siebie. Taka będzie ta płyta. A zatytułujemy ją „Trzeci świat” – być może po francusku, jeszcze tego nie wiem. Będzie stawiać różne pytania, poruszać problemy, bo chcę pokazać swój punkt widzenia w kontekście tego, gdzie się znajdujemy. Troszkę to, o czym mówiliśmy przy Twoim pytaniu o chłopomanię i dlaczego to wszystko jest takie trudne u nas. To robi wrażenie, kiedy zdamy sobie sprawę, że w Skandynawii, na Ukrainie, na Węgrzech wszyscy znają swoją kulturę, są z niej dumni, pracują na niej, przetwarzają ją, traktują muzealnie albo jako punkt wyjścia do własnych projektów… To jest dla mnie fenomen – że my jesteśmy wciąż pogubieni w tym temacie totalnie. Poza płytą, jednocześnie pracujemy teraz też nad dużym utworem zaplanowanym na KODY 2020 z Cezarym Duchnowskim.

W takim razie nie mogę się wprost doczekać, aż to wszystko usłyszę.

Maciej Filipczuk – skrzypek, uczeń wiejskiego mistrza Kazimierza Mety. W ramach swoich poszukiwań muzycznych skupia się na przekazie bezpośrednim mistrz-uczeń oraz zgłębia tajniki archaicznych form muzycznych Mazowsza. Muzykant grający do tańca w formie in crudo oraz lider i współtwórca wielu projektów artystycznych inspirowanych muzyką tradycyjną. Stypendysta Ministra Kultury w ramach projektów „Mazurek Vulgaris”, „MetaMuzyka” i „Arche Vivum”. Twórca projektu „Maciej Filipczuk & goście weselni” stawiającego na spotkanie tu i teraz i na intensywność muzyki mierzoną ilością potu wyciśniętego z tancerzy.

Anna Viljanen – prowadzi lifestyle’owo-popkulturalnego bloga Inkoholiczka (https://inkoholiczka.wordpress.com). Freelancerka, dziennikarka, social media ninja. Publikowała m.in. w Finland Today, Label Magazine, Pen Show Magazine, Sofie, Kulturze Enter, Gościu Niedzielnym czy Dzikiej Bandzie. Lubelanka z urodzenia i z przekonania. Na co dzień kolekcjonuje dziwaczne pasje, zachwyca się pięknym designem, studiuje psychologię, zgłębia arkana astrofizyki i włóczy się z upodobaniem po rozmaitych festiwalach. Viljanen to pseudonim, który ma korzenie w fascynacji językiem i kulturą Finlandii.

Kultura Enter, 2019/03 nr 89

Materiały wideo

For privacy reasons YouTube needs your permission to be loaded.

Wyrażam zgodę

Fot. za: https://www.facebook.com/maciej-filipczuk-goscie-weselni

Fot. za: https://www.facebook.com/maciej-filipczuk-goscie-weselni

Maciej Filipczuk, SZWALNIA PRÓBA, fot.Dariusz Kulesza.

Maciej Filipczuk, SZWALNIA PRÓBA, fot.Dariusz Kulesza.