REPORTAŻ. Małpa na Placu Czerwonym
Małpa na Placu Czerwonym
Agnieszka Hudzik
Kulturę rosyjską zawsze darzyłam wielką atencją. I to nie dlatego, że egzaltowałam się jej wielką literaturą, kunsztownymi frazami Puszkina, egzystencjalno-metafizyczną prozą Tołstoja czy fenomenem „rosyjskiej duszy”, której, jak sądził Tiutczew, rozumem ogarnąć się nie da. Mój czołobitny stosunek do Rosji ma podłoże dość mało poetyckie, nawet banalne, autobiograficzne. W liceum często zdarzały mi się spóźnienia na lekcje. Nocami zaczytywałam się bowiem w powieściach Dostojewskiego. Pewnego dnia obudziłam się z opuchniętą szyją. Lekarze długo nie mogli postawić diagnozy, podejrzewając świnkę, chorą tarczycę albo guz, wahano się między zastrzykami a operacją. Kolejne prześwietlenie pomogło ustalić przyczynę schorzenia – pęknięcie błon mięśniowych, w efekcie nieprawidłowego ułożenia głowy w trakcie czytania. Jakby Raskolnikow z braćmi Karamazow przetrącili mi kark. Opuchlizna ustąpiła sama po kilku tygodniach, ale od tamtej pory zrozumiałam, że z literaturą rosyjską nie ma żartów, to sprawa życia i śmierci.
Po wielu latach od tamtego wydarzenia, po raz pierwszy wyjeżdżam na cały miesiąc do Moskwy i Petersburga. Oczywiście przygotowania do podróży traktuję ze śmiertelną powagą. Czytam m.in. numer „Literatury na Świecie” o Moskwie z fragmentami prozy znanych współczesnych pisarzy Dmitriego Prigowa i Wiktora Pielewina. Sięgam także po starsze teksty – niczym pilna studentka sporządzam notatki np. z artykułu Władimira Toporowa, czołowego semiotyka kultury, o Petersburgu i tekście petersburskim literatury rosyjskiej. Wertuję najnowsze polskie reportaże o Rosji i ich naukowe opracowania, w których autorzy podkreślają znacznie motywu moskiewskiego metra bądź też zajmują się tematem symbolicznej (re)kolonizacji/polonizacji przestrzeni. Polską perspektywę równoważę lekturą prac, które podejmują wątki polskie w literaturze rosyjskiej. Ciekawe ujęcie historyczne znajduję w szkicach Aleksandra Brücknera, slawisty, wykładającego przed II wojną światową w Berlinie. Krótko mówiąc, chcę „sierożnie”, w sposób systematyczny i uporządkowany podejść do mojej podróży. Nerwowe kartkowanie tekstów literackich i kulturoznawczych ma dać mi złudne poczucie orientacji, zastąpić braki w znajomości tamtejszych realiów czy wreszcie – last but not least – samego języka. Może powoduje mną nieuświadomiony lęk przed ponowną kontuzją – przed porażką, zmarnowaniem niepowtarzalnej okazji. Oczywiście te szlachetne intencje skutkują mętlikiem w głowie i nie tylko – całym notatnikiem zapisanym nazwami i adresami miejsc, do których odsyłają mnie książki. Pamiętam swoje przerażenie w samolocie, krążącym nad lotniskiem Szeremietiewo. I to bynajmniej nie z powodu turbulencji i mgły. Zdałam sobie sprawę, że przy odprawie zawieruszyłam gdzieś… notatnik!
Zagubiony manuskrypt to nie jedyny motyw literacki rodem z powieści Umberta Eco, którego doświadczyłam w trakcie podróży. Kolejnym była bibliofilsko-detektywistyczna intryga z drogocennymi starodrukami w roli głównej. Wszystko za sprawą zaprzyjaźnionych historyków sztuki z Lublina. Badają oni renesansowe polichromie w piwnicy jednej z kamienic na lubelskim rynku, zwanej Piwnicą pod Fortuną. Dowiedziawszy się o moim wyjeździe, powierzyli mi specjalną misję. W zbiorach Rosyjskiej Biblioteki Państwowej, kiedyś imienia Lenina, do dziś potocznie określanej „Leninką”, miałam odnaleźć księgę z XVI wieku z grafikami, na których wzorowane są lubelskie polichromie. Księga zachowała się zaledwie w kilku rozrzuconych po świecie egzemplarzach. Według katalogów aż trzy z nich mają znajdować się w Moskwie – a między nimi może także i ten, który należał do lubelskiego malarza. Niewykluczone, że wzbogacony odręcznymi notatkami, mogącymi rzucić nowe światło na jego dzieło, a nawet, ba, na całą epokę renesansu…
Przypuszczenia piętrzyły mi się w głowie, gdy wchodziłam po schodach ogromnej biblioteki, szukając czytelni zbiorów specjalnych. Jednak szybko okazało się, że opisy w katalogach są nieprecyzyjne. Nici z wiekopomnego odkrycia, niestety. Moskiewskie zbiory zawierają jedynie późniejsze wydania księgi. Tuż obok czytelni, w bocznym skrzydle budynku odnalazłam coś równie ciekawego – Muzeum Książki. W mrocznym pomieszczeniu nie było poza mną żadnych zwiedzających. Długi korytarz z przyłączoną salą wystawienniczą wypełniały rzędy gablot. Za szkłem można było podziwiać stare czcionki drukarskie z bukwami, miedzioryty z historycznymi mapami Moskwy i awangardowe eksperymenty typograficzne Majakowskiego. Siedzący w rogu strażnik, wydawał się jednym z cennych eksponatów. W futrzanej czapie na prośbę o zapalenie światła odburknął pod nosem: „A świećcie sobie sami!”, co w otoczeniu tak znamienitych ksiąg zabrzmiało jak aforyzm, przesiąknięty renesansową wiarą w nieograniczone możliwości człowieka.
Oprócz muzealnego strażnika w bibliotece spotkałam także dwóch doktorantów: Baska Javiera, politologa, specjalistę od Europy Wschodniej, startującego w ostatnich wyborach w Hiszpanii na senatora z ramienia partii Podemos, oraz Meksykanina Luisa, filozofa, zajmującego się myślą lewicową w Ameryce Łacińskiej i jej związkami z intelektualistami radzieckimi. Obaj pasjonaci literatury, z entuzjazmem zaczęli rozprawiać o wierszach słynnego i kontrowersyjnego kubańskiego poety Heberta Padilly, który zanim został prześladowany jako kontrrewolucjonista, kilka lat pracował w Moskwie jako korespondent. Ostatnio po polsku ukazał się jego tom „Poza grą. Mit rewolucji”. Polecili mi również współczesną powieść-kryminał innego Kubańczyka Leonardo Padury o zabójstwie Trockiego w Meksyku, przetłumaczoną m.in. na język angielski.
Do Kuby żywią szczególną sympatię, nie tylko ze względu na literaturę, ale także na osobiste przyjaźnie. W ich akademiku mieszka wiele osób z Hawany, a poza tym Azjaci – z Korei Północnej i Południowej oraz Wietnamu. Rosyjskie uczelnie, realizując interesy polityczne państwa, dedykują specjalne programy stypendialne dla studentów z tych części świata. Javier i Luis studiują na Wyższej Szkole Ekonomiki, tzw. „Wyszce”, renomowanej i nowoczesnej uczelni, założonej w latach transformacji, której doktorem honoris causa jest m.in. Leszek Balcerowicz. Uwielbiają Moskwę, prawie siedemnastomilionowe megapolis wcale ich nie przeraża. Polecają spacer po cmentarzu bohaterów obok Monasteru Nowodziewiczego, na którym znajduje się m.in. groby Czechowa i Chruszczowa. Tuż za murem cmentarnym rozpościera się widok na Moscow City – nowoczesny kompleks drapaczy chmur. Najlepsze knajpy w mieście według nich to bar „Punk Fiction”, w którym często odbywają się głośne koncerty, i „Kamczatka” w centrum miasta. Tam ponoć serwuje się znane z powieści Jerofiejewa „Moskwa – Pietuszki” piwo żygulowskie w bezkonkurencyjnych cenach, co przyciąga szeroki przekrój społeczności lokalnej, dzięki czemu przy okazji świetnie można podszlifować moskiewski slang.
Od doktorantów dostaję namiary na dwie księgarnie. Hyperion w modnej dzielnicy Kitaj Gorad – w dosłownym tłumaczeniu China Town – działa jak centrum kulturalne, odbywają się w nim dyskusje i wykłady dla moskiewskiej śmietanki intelektualnej. Gdy tam zaglądam, na małej scenie bard z gitarą śpiewa swoje wiersze dla kilku osób. Przeglądając książki, rzuca mi się w oczy nazwisko Marii Stepanovej, poetki, eseistki, dziennikarki, naczelnej redaktorki kulturalnego czasopisma internetowego „Colta” – obok portalu „Batenka” jednego z najciekawszych, na jakie trafiłam w Internecie. Stepanova otrzymała w tym semestrze profesurę gościnną na Uniwersytecie Humboldtów w Berlinie, gdzie prowadzi zajęcia z creative writing.
Do drugiej z poleconych księgarni nie jest łatwo trafić. Jest początek marca – to czas „Maslenicy”, święta wiosny, mijam kolorowe jarmarki, stoiska z blinami, zabawkami i sztuką ludową. Atmosfera trochę jak z Izmajłowskiego Targu z suwenirami, matrioszkowego Disneylandu. Na Placu Rewolucji grupy turystów robią sobie selfi z pomnikiem Marksa. Wreszcie trafiam na elegancką ulicę Twerską, w jej bocznej alejce, całkiem niedaleko ekskluzywnej kawiarni „Café Puszkin”, na drugim piętrze starej kamienicy, w zwykłym mieszkaniu mieści się księgarnia Falanster prowadzona – jak nazwa wskazuje – przez anarchistów.
Pracuje tam Andriej, absolwent historii. Chętnie opowiada o sobie i o tym szczególnym miejscu. Księgarnia specjalizuje się w publikacjach z dziedziny szeroko pojętej humanistyki i myśli lewicowej, działa od około 17 lat. W 2005 r. ich pierwsza siedziba została podpalona przez środowiska prawicowe. Podkreśla, że w Falansterze nie chodzi tylko o handel książkami, ale o utopijny projekt wspólnoty. W pracy nie ma hierarchii, wszyscy są równi i mają jeden cel, żeby po jak najniższych cenach sprzedawać dobre i ambitne książki. Dlatego tak tu siermiężnie, regały i książki, żadnych komercyjnych bibelotów czy artykułów papierniczych. W mieście poleca odwiedziny w Muzeum Gułagu, w którym można założyć okulary virtual reality i przenieść się do obozu pracy w Magadanie. Przestrzega, że Muzeum Żydów Rosyjskich może trochę rozczarować, że jest według niego za bardzo sentymentalne i gadżeciarskie, a on nie przepada za nadmiarem multimediów na wystawach. Media lubi natomiast jego dziewczyna, która studiuje design w międzynarodowej, nieco hipstersko prezentującej się szkole Strelka Institute, tuż obok starej fabryki czekolady. Dodaje, że tę nazwę łatwo zapamiętać: Belka i Strelka, tak przecież wabiły się bohaterskie radzieckie psy, które szczęśliwie wróciły z podróży w kosmos, i wskazuje przy okazji na leżącą na półce książkę „Soviet Space Dogs” Olesji Turkiny. Na pytanie, czy on dokądś podróżował, czy był za granicą, Andriej uśmiecha się z zakłopotaniem i odpowiada, że teraz trudno powiedzieć. Kiedyś był w Sewastopolu jeszcze przed aneksją Krymu.
Sens mojej podróży do Moskwy zrozumiałam na jednej z wystaw w tamtejszym Muzeum Sztuki Współczesnej. Była to retrospektywa prac Vitaliego Komara i Aleksandra Melamida, duetu artystów konceptualnych i performerów, twórców „socartu” – humorystycznego połączenie socrealizmu i popartu. W pomieszczeniach można zobaczyć: instalację z punktem skupu dusz, komiczne wariacje na temat popiersi Lenina, ołtarz z ikoną Chrystusa o twarzy Van Gogha czy konfrontacyjne zestawienia obrazów najbardziej pożądanych i niepożądanych przez publiczność kultury masowej. W sali ze sztuką „animalistyczną”, oprócz wyświetlanej na dużym ekranie dokumentacji performansu w zoo: słoń z pędzlem w trąbie maluje z artystami obraz, wisi fotografia małpy w czerwonych szortach. Stoi ona niepewnie na dwóch łapach na Placu Czerwonym i opiera się o stary aparat fotograficzny na stojaku, jakby sama sobie robiła zdjęcie w lustrzanym odbiciu. Coś we mnie drgnęło. Odczytuję tę małpę jako moje własne alter ego i chyba nie tylko moje – każdego turysty. Widzę ją nieporadną i egzotyczną, jak na safari strzela fotki, próbuje dokumentować wielkie miasto i sama w nim się odnaleźć. Wymowna jest dla mnie również cała zaaranżowana sytuacja. Za małpą roztacza się znany widok, Kreml, ale już nie tak piękny jak na widokówkach, jakby przekrzywiony, tło nieostre, kolorowe kopuły cerkwi do połowy ucięte i zamazane. I taka jawi mi się Moskwa: pod powierzchnią zabytków i atrakcji, potencjał wywrotowy, ciągle wymykająca się jednoznacznym kategoriom, mitom i stereotypom, nieuchwytna ani w kadrze, ani w słowie.
Agnieszka Hudzik
Agnieszka Hudzik – literaturoznawczyni i komparatystka. Ukończyła germanistykę w Warszawie, a doktorat obroniła na Freie Universität w Berlinie. Obecnie pracuje w Instytucie Slawistyki na Uniwersytecie Poczdamskim.
Kultura Enter
2019/04 nr 90–91