Strona główna/ROZMOWA. Inny wymiar Europejskiej Stolicy Kultury 2029

ROZMOWA. Inny wymiar Europejskiej Stolicy Kultury 2029

O udziale Lublina w konkursie na Europejską Stolicę Kultury 2029 rozmawiają współautorzy aplikacji Lublin ESK 2016 z lat 2010–2011: Marcin Skrzypek z Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN”, który nie brał udziału w przygotowaniach finałowej aplikacji ESK 2029, z pracownikami Centrum Kultury w Lublinie, którzy zarządzają tym procesem.

Marcin Skrzypek: Często udzielacie takich wywiadów?

Rafał „Koza” Koziński (Dyrektor Centrum Kultury): To jest nasz drugi wywiad o ESK 2029. Wcześniej przyszedł do nas tylko „Jawny Lublin”, tuż po wejściu na krótka listę.

Co tak słabo?

Paweł Passini: W tej edycji ESK jest inna sytuacja niż poprzednio, więc my też jako zespół piszący aplikację funkcjonujemy inaczej. Na przykład nie wolno nam się zbliżać do ekspertów oceniających aplikację. Musimy wręcz fizycznie unikać nawet przypadkowych spotkań z nimi. Reklama, public relations – to jest zadanie miasta, nie nasze.

Czyli trochę się pozmieniało od poprzedniego razu.

R.K.: I od tego powinniśmy zacząć. Wiele polskich miast w ogóle świadomie zrezygnowało z ESK 2029, bo nie chciało wchodzić drugi raz do tej samej rzeki. Poza tym była pandemia, kryzys, potem wojna. Ludzie uważali, że to nie jest dobry czas na wyścigi, kto zrobi większą imprezę. Początkowo ja też miałem takie podejście, ale po spotkaniu w ministerstwie doczytałem, że zmieniły się zasady i kryteria tego konkursu. Już nie chodzi o „festiwal festiwali”. Ustalono nowe regulacje i zasady, w które naprawdę trzeba było się wczytać. Okazało się, że teraz chodzi o proces, a nie o mega event. To jest proces o problemach. ESK ma rozwiązywać problemy miejskie, jednocześnie nadając temu ton europejski.

Czy to dlatego zamiast skrótu ESK, pojawił się na banerach skrót ECoC 2029 – od angielskiej nazwy European Capital of Culture? Próba odcięcia się od przeszłości?

R.K.: Nie, ten skrót jest używany równolegle do ESK 2029 na niektórych reklamach ze względu na turystów i zagranicznych studentów.

P.P.: Poza tym taka jest oryginalna nazwa tego konkursu, którą stosujemy w trosce o lepszą rozpoznawalność jego europejskiego wymiaru.

R.K.: I również dlatego z premedytacją dołożyliśmy do naszego logo ESK gwiazdki, żeby było jasne, że chodzi o Europę. Teraz mamy trzy w jednym: logo miasta, ESK i flagę Unii Europejskiej. Bo wbrew pozorom w Lublinie też cały czas potrzebujemy się europeizować.
W poprzednich latach były z tym problemy. Miasta dostawały tytuł ESK, ale potem Komisja Europejska i Parlament nie miały już wpływu na to, jak wydarzenia w ramach ESK były przedstawiane mieszkańcom. Dlatego w raportach, zaleceniach i przewodnikach dotyczących ESK pojawił się formalny wymóg, żeby jednoznacznie wskazywać, że jest to projekt Unii Europejskiej.

Powtarza się sytuacja z początku wieku, kiedy wszystko musiało mieć przedrostek „euro” albo być oznaczone gwiazdkami. Myślałem, że jesteśmy już wystarczająco zeuropeizowani…

P.P: Ciągle żyjemy w jakiejś alternatywnej rzeczywistości. Przecież przez ostatnie osiem lat współpraca zagraniczna w naszym kraju była na cenzurowanym i zresztą cały czas, na przykład we wnioskach ministerialnych, nie docenia się budowania zagranicznych kontaktów. Nasz region jest pod tym względem białą plamą. Mamy już całkiem niezłe kontakty na linii Północ–Południe, ale na Zachodzie tylko pojedynczych partnerów. Kraje starej Unii mają inną politykę kulturalną i dlatego są dobrze oceniane pod względem współpracy międzynarodowej. Przygotowują aplikacje ESK na tych samych „silnikach”, na których od lat składają aplikacje do swoich ministerstw.

Miłosz Zieliński: A kraje nowej Unii zawsze miały z tym problem, dlatego co najmniej od pięciu edycji ESK powtarza się im, żeby się europeizowały i sieciowały.

Słyszy się narzekania, że tego seciowania brakuje w samym Lublinie.

R.K.: Mamy takie poczucie, że tworząc obraz miasta do aplikacji, żeby on rzeczywiście był spójny i reprezentatywny, musimy komunikować się z określoną grupą ludzi, a nie rozmawiać ze wszystkimi przez media. Zaprosiliśmy wszystkich mieszkańców do składania pomysłów i dzielenia się marzeniami. Zebraliśmy ich 3000. Dla środowiska kultury były dwa nabory, na które wpłynęło 500 projektów.

Widzę tu pewną sprzeczność. Wydawałoby się, że jeśli obraz miasta ma być reprezentatywny, to powinien być tworzony jak najbardziej partycypacyjnie.

P.P.: Może się tak wydawać, jeśli myślimy starymi kategoriami. Zakłada się błędnie, że jest to wciąż proces bardzo upolityczniony, natomiast faktycznie wszystko ocenia dwanaście osób, naprawdę niezależnych ekspertów. To oni są naszą „opinią publiczną”, ich gustami i kryteriami oceny musimy się najbardziej przejmować.

R.K.: Kiedy przed laty walczyliśmy o tytuł ESK 2016, aż siedmiu z tych dwunastu ekspertów było z Polski. Teraz proporcje się zmieniły. Jest dziesięciu Europejczyków i nawet w decyzji Parlamentu napisano, że muszą oni być z innych części Europy i muszą też mieć odmienne kompetencje, bo są dobierani przez różne grupy. Jedni zajmują się strategią, drudzy są profesjonalistami od finansów, inni specjalizują się w sztuce albo w sektorze pozarządowym czy zaangażowaniu społecznym.

P.P.: Więc teraz to nie kraj aplikujący decyduje, jaka będzie jego Europejska Stolica Kultury. Właśnie dzięki takim nowym mechanizmom wyboru, tytuł ESK niedawno zdobyła 60-tys. Matera we Włoszech i Bad Ischl w Austrii, które jest pierwszą wiejską stolicą kultury z 14 tys. mieszkańcami.

R.K.: W tej sytuacji, gdybyśmy zaczęli pisać aplikację w stałym kontakcie z politykami, urzędnikami, mediami i mieszkańcami, z opiniami w mediach społecznościowych, znacznie trudniej byłoby zapanować nad dostosowaniem treści do wymogów konkursu i jurorów. Wszyscy zasypywaliby nas swoimi oczekiwaniami, bez refleksji nad wytycznymi do konkursu, bo na nich trzeba się znać. Przyjęliśmy więc zasadę, że działamy w węższym, ale bardzo kompetentnym gronie, i naszym adresatem aplikacji jest ta dwunastka ekspertów oceniających. Kwestię promocji i komunikacji zostawiliśmy miastu. Komunikujemy się przez kanały miejskie, kiedy organizowane są jakieś wydarzenia związane z ESK, stypendia, granty czy zbierane pomysły w ramach otwartego naboru.

P.P.: Chcemy wygrać jako miasto, ale z kolei jako Centrum Kultury będziemy jednym z uczestników ewentualnej realizacji programu ESK na równi z innymi podmiotami. Więc nie chcemy sobie tego medialnie przywłaszczyć.

W innych miastach też tak jest?

P.P.: Te miasta działają inaczej, bo budują swoje aplikacje od strony urzędów, które swoim trybem delegują przedstawicieli do wypowiedzi publicznych. U nas, oczywiście, właścicielem procesu też jest urząd, ale my jako zespół autorski aplikacji jesteśmy z instytucji kultury, więc mamy zupełnie inną pozycję. To zresztą też widać w formie graficznej aplikacji. Nie ma w niej żadnych zdjęć z miejskich imprez próbujących zaimponować odbiorcy, tylko odręczne ilustracje Mariusza Tarkawiana. Ten handmade jest w swoim wyrazie punkowy i my też tak próbujemy ten cały proces prowadzić trochę niezależnie.

Z tymi zdjęciami to racja. Nasze poprzednie dwie aplikacje chwaliły się festiwalami, eventami… Z perspektywy czasu wydaje się to rzeczywiście trochę naiwne.

R.K.: Istnieją jeszcze dwie inne kwestie. W pierwszym etapie wstrzymywaliśmy się z promocją ESK, bo świadomie nie chcieliśmy rozbudzać zbyt dużych społecznych oczekiwań i emocji. Żeby potem nie czuć dojmującego rozczarowania. Poza tym w zeszłym roku trwały jeszcze obchody Europejskiej Stolicy Młodzieży. Gdybyśmy nałożyli na to promocję starań o ESK, to mieszkańcy nie wiedzieliby, o co chodzi. Skanibalizowalibyśmy tamten proces. ESM, ESK – ludzie tego nie rozróżniają.

M.Z.: Ale żeby też nie wyszło na to, jesteśmy zamknięci. Z jednej strony, nie organizujemy tego procesu tak szeroko jak poprzednio, ale z drugiej, nie może być on scentralizowany. Dlatego właśnie powstało konsorcjum ESK 2029, które jest chyba największym sukcesem naszego procesu.

A jak działa to konsorcjum?

R.K.: Funkcjonują dwie grupy, z którymi cały czas się spotykamy. Są w nich przedstawiciele sektorów zajmujących się kulturą: NGO i 15 osób z instytucji kultury. I nie są to dyrektorzy, tylko pracownicy średniego szczebla zarządczego, ale najwyższego jeśli chodzi o merytorykę, którzy tworzą pomost między ESK i swoimi instytucjami. Bo w przypadku wygranej, to one przejmą lwią część jej programu. Znają priorytety swoich organizacji, ale też doczytali zasady ESK, których jest dość dużo, więc wymagają one sporo uwagi. I mają obowiązek przegadywać wszystko ze swoimi przełożonymi. Oni też właśnie teraz oceniają ponad 200 projektów z otwartego naboru do drugiej aplikacji. Dyskusje są zażarte, bo trzeba z nich utworzyć całość programową, czasem łączyć, modyfikować.

M.Z.: Konsorcjum bierze częściową odpowiedzialność za kształt aplikacji, ale również za jej realizację, jest częścią „planu B”, jeśli nie zdobędziemy tytułu. Dzięki tym osobom są większe szanse na realizację programu mimo przegranej.

R.K.: One wiedzą, co wyszło z umysłów i z szuflad tego miasta i wiedzą, co będzie potrzebne do realizacji. Niezależnie od tego, ile z założonych planów da się zrealizować, będzie miał kto decydować o ich wyborze w atmosferze wspólnych wartości i celów, a nie konkurencji. Trzeba podkreślić, że instytucje i NGO nigdy jeszcze tak ze sobą nie współpracowały. Nawet w poprzednich naszych staraniach nie było takiego szerokiego namysłu nad miastem i tak szerokiej reprezentacji. To zupełnie zmieniło i ulepszyło sposób pracy w porównaniu do poprzedniej edycji ESK. Nie ma konkurencji, jest współpraca i rozmowy o problemach.

Na przykład jakich?

R.K.: Na przykład w konsorcjum ludzie wiele razy mówili, że mają teraz problem z kreatywnością, z wymyślaniem projektów. Jak mamy teraz coś tworzyć dla miasta, jak przez 5 lat miasto nas ograniczało, bo nie było pieniędzy i perspektyw? Można powiedzieć, że w ogóle w ostatnich latach za dużo wytworzyło się w ludziach kortyzolu. Po ostatnich 8 latach takich, a nie innych rządów, po dziurach budżetowych, pandemii, kryzysie, cięciach wydatków na kulturę, wojnie i pomaganiu Ukrainie wiele środowisk jest wciąż w trybie przetrwania, a nie planowania przyszłości. Dlatego też 1/3 programu zostawiamy na projekty, które dopiero będą się rodziły w przyszłych latach. Bo wiemy, że dzisiaj nie każdy ma możliwość dołożenia czegoś do programu.

Czyli liczy się proces z europejskim wsparciem.

P.P.: To jest taki dwubój: najpierw trzeba zdiagnozować problemy, a potem pokazać, że rozwiązanie tych problemów przynosi tzw. wartość europejską.

R.K.: Na pierwsze spotkanie oceniające pojechaliśmy jako środowisko kulturalne. A niektóre inne miasta wysłały prezydentów ze świtą dyrektorów i dyrektorek wydziałów. Ta różnica była bardzo odczuwalna dla nas na plus. Mieliśmy też inny język wypowiedzi. Doświadczenie dwudziestu lat pracy w kulturze robi swoje. Mogliśmy wiarygodnie opowiadać o tym, że ta aplikacja jest jakimś wyzwaniem, ale że z drugiej strony stoi za nią środowisko, a nie urząd. I dlatego nie boimy, że politycy czy urzędnicy być może chcieliby nam narzucać, żeby pisać w aplikacji o mieście w samych superlatywach. Wręcz przeciwnie, czasem ostro potrafimy spunktować, że mamy problemy i że bez Europejskiej Stolicy Kultury tych problemów nie rozwiążemy.

Rozumiem, że właśnie dzięki temu na ESK zyskają coś zwykli mieszkańcy. Ten projekt rozwiąże jakieś ich problemy?

M.Z.: W dużej mierze tak. Kiedyś one były definiowane właściwie tylko w obszarze oferty kulturalnej. Teraz chodzi również o ekologię, równość społeczną, czy budowanie uczestnictwa w kulturze.

Chodzi o taki jakby europejski klucz do naszego zamka?

M.Z.: To dobra metafora. Dodałbym, nie możemy tego zamka otworzyć czysto lokalnie, lecz używając pewnych wyznaczników czy narzędzi ważnych dla Unii Europejskiej. Ale one są ważne nie dlatego, że tak sobie ktoś wymyślił, ale dlatego że odpowiadają na kluczowe wyzwania teraźniejszości i przyszłości. Czyli Europa również pomaga nam znaleźć ten zamek.

R. K.: Powiedziałbym, że to jest jak stary Windows, na którym teraz pracuje nasza kultura, który trzeba podłączyć do nowoczesnego Androida. Nie chodzi o przejście na nowy system, ale żeby te oba systemy były kompatybilne. Chcemy stworzyć „nakładkę” na miasto, które próbuje się zeuropeizować. Dla mnie jest to ważnym wyznacznikiem całego kursu, bo ciągle mam wrażenie, że my w Lublinie jeszcze nie czujemy się Europejczykami. Że Europa jest gdzieś indziej, w Brukseli. A nie w tu – w Lublinie.

Brzmi to jednak znajomo. Poprzednio też były trzy główne kryteria: wymiar europejski, miasto i obywatele, trwały rozwój.

P.P.: Ale one nigdy nie były wprowadzone w życie.

M.Z.: Teraz na to wszystko jest znacznie większy nacisk niż poprzednio. Bardzo to widać w monitoringu. Liczy się, co zostanie w mieście po ESK. Musi to być widoczne w programie.

P.P.: Dlatego ważne są nie tylko wyzwania, ale również np. znalezienie własnych środków na sfinansowanie związanych z nimi projektów. Zewnętrzne dofinansowywanie z UE nie jest traktowane jako trwałe, sustainable. Stąd też potrzeba wprowadzenia np. nowych sposobów finansowania NGO, żeby one mogły kontynuować rozpoczęte procesy zmian, nie przejmując się brakiem drukarki czy pieniędzy na księgowość. Żeby wreszcie skończyć z tym ukrywaniem kosztów w honorariach.

Urząd zapowiedział, że przeznaczy na kulturę 5% budżetu. To realna obietnica?

R.K.: Nie ma innego wyjścia niż zwiększanie tego budżetu. W Polsce średnia to 3%, a średnia europejska jest 6–7%, nawet do 10%. Do wygrania konkursu potrzebne są gwarancje także polityczne, że zgłaszany program ESK jest wiarygodny również finansowo. Biorąc pod uwagę doświadczenia poprzednich Stolic Kultury, na naszą korzyść działa fakt, że Rada Miasta stoi jednogłośnie za naszym programem, mimo podziałów politycznych w Polsce. 

M.Z.: To będzie proces korzystny nie tylko dla Lublina, ale dla całej Lubelszczyzny, a nawet szerzej dla całej ściany wschodniej.

A jak radzą sobie inne miasta?

M. Z.: Mi zaimponował fakt, że w Polsce wystartowało 12 miast, w tym kilka niewielkich, jak Pszczyna. Szwecja – która razem z Polską stara się o tytuł ESK 2029 – miała problem z chętnymi. Ostatecznie wystartowały tylko dwa miasta: Uppsala i Kiruna.

Oznaka zblazowania?

M.Z.: Na pewno ESK ma większe znaczenie dla krajów nowej Unii niż starej.

R.K.: Przykładem jest Bielsko-Biała, jak dla mnie najciekawszy uczestnik tego konkursu, bo pojawiło się w niej takie zainteresowanie ESK, jakie pamiętam z Lublina. Mam wrażenie, że oni idą tą samą ścieżką, którą szliśmy wtedy my, by „wyzwolić się” z niebytu. Procesowi aplikacyjnym towarzyszy ruch społeczny, który chce powiedzieć Europie, że Bielsko-Biała to ciekawe miasto. Drugim takim miastem jest właśnie Pszczyna, najmniejsza ze startujących, która ma zaledwie 25 tys. mieszkańców. Samym startem ta mała miejscowość ogromnie dużo zyskała. Zaczęli mówić o sobie, że jest tysiąc miast w Polsce, a my, Pszczyna, jesteśmy w dwunastce, która jest w ESK. Duma dla mieszkańców.

Czy zauważacie jeszcze jakieś inne nasze przewagi nad krajami starej Unii? Zauważyłem, że w Polsce posługujemy się nazwą „animator kultury”, która często jest niezrozumiała za Zachodzie.

M.Z.: Tam są raczej menedżerowie kultury i kuratorzy. Są profesjonalistami, ale nie mają takiej pasji jak my.

No i są też środowiska kontrkulturowe.

R.K.: Tak. Ale w Lublinie ta kontrkultura z kulturą się wymieszały.

M.Z.: Jesteśmy ze Wschodu – my to po prostu umiemy. Rozmawialiśmy nawet kiedyś o tym, że jeśli wstawimy do aplikacji wszystko, co moglibyśmy zrobić, to by było niewiarygodne. Na 700-lecie Lublina złożyło się 1000 wydarzeń. Jedne małych, np. w przedszkolach, ale innych dużych, na 20 tysięcy osób. My wiemy, że jesteśmy w stanie to zrobić, ale w Komisji Europejskiej powiedzą, że to niemożliwe. Dlatego 50-60 projektów to maksymalna ilość, bo ma to robić jeden podmiot przeznaczony do realizacji ESK.

Jaki podmiot?

R.K.: Aktualny wymóg jest taki, że musi to być nowa, odrębna instytucja. U nas ma ona obsługiwać te powiedzmy 10–20 % programu ESK, niezależnie od dotychczasowego kulturalnego życia miasta. Poprzednio wpisywaliśmy do aplikacji wszystkie festiwale. Teraz piszemy o nowych rzeczach. Mam nadzieję, że u nas ta instytucja zajmie się oficjalnymi delegacjami, promocją, grantami. Reszta ma iść do ludzi: podmiotów z konsorcjum, NGO, pomysłodawców, projektów z otwartego naboru, w region. W poprzednich staraniach o ESK w miastach powoływano biura ESK, zatrudniono po 100 osób i oni wprowadzali do miasta jakby drugie życie kulturalne obok tego już istniejącego. Teraz będzie inaczej. Jeśli wygramy, ESK wniknie po prostu wszędzie. Nie ma możliwości, żeby ktoś zrobił z tego festiwal festiwali. To ma być jak z pierwszą Nocą Kultury – każdy wniósł coś swojego i dzięki temu wszystko się udało.

Życzymy więc Lublinowi, żeby udały się te starania o zwycięstwo!
29.07.2024

Kultura Enter 2024/03
nr 110

Centrum Kultury w Lublinie, fot. A. Zińczuk, 2024.

Fotografie dzięki uprzejmości Centrum Kultury w Lublinie. Fot. Maciej Rukasz.

Delegacja z Malty.

Delegacja z Malty w Lublinie.

Konsorcjum osób pracujących przy ESK 2029.

Okładka lubelskiej aplikacji z ilustracją Mariusza Tarkawiana.

Oraz trochę zdjęć ze spotkań roboczych...