ROZMOWA. O zapomnianych kobietach, reżimie pisania i pułapce bezruchu
Z Janem Henrikiem Swahnem rozmawia Bartosz Wójcik
W 2015 roku uczestnicząc jako widz w kwietniowych Gdańskich Spotkaniach Tłumaczy „Odnalezione w tłumaczeniu”, przysłuchiwałem się moderowanej przez iberystę Tomasza Pindela rozmowie o przekładach prozy Olgi Tokarczuk [1]. W towarzystwie przyszłej noblistki o jej książkach, wrażeniach lekturowych, wyzwaniach językowych i perypetiach opowiadali: Jennifer Croft (autorka przekładu Biegunów na angielski; książkę uhonorowano 2018 Man Booker International Prize), Milica Markić (tłumaczka na serbski), Ostap Sływyński (tłumacz na ukraiński), Jana Unuk (tłumaczka na słoweński) i wreszcie Jan Henrik Swahn, który pracował wówczas nad Księgami Jakubowymi, swoim szóstym przekładem książki polskiej autorki na szwedzki. Twarzą w twarz spotkaliśmy się dopiero w tym roku na Gotlandii, dzięki gościnności Bałtyckiego Centrum Pisarzy i Tłumaczy w nadbałtyckim Visby. W marcu, w pierwszych dniach pandemii, usiedliśmy porozmawiać przy stole. Oto efekt ponadgodzinnej rozmowy z człowiekiem, który – by przywołać tytuł artykułu Natalii Szostak – „pomógł Oldze Tokarczuk zdobyć Nobla.”[2]
Bartosz Wójcik: Zacznijmy chronologicznie – od początku. Poza szwedzkim, co oczywiste, posługujesz się angielskim, arabskim, duńskim, francuskim, greckim i polskim. Sądząc po twojej biografii i twoich dokonaniach artystycznych, można chyba założyć, że rodzina kształtowała twoje podejście do literatury od najmłodszych lat.
Jan Henrik Swahn: Pamiętam, jak miałem pięć lat, a mojego ojca [Svena Christera Swahna] ciągle nie było w domu. Lubiłem wówczas siadać na jego krześle w pracowni. Miał tam maszynę do pisania, ale mnie bardziej interesował papier, choć nie umiałem jeszcze pisać. Brałem do ręki ołówek i rysowałem fale, próbując naśladować to, co na co dzień – jako pisarz i tłumacz – robił mój ojciec. W pewien sposób to oczywiście na mnie wpłynęło. Z kolei wszyscy znajomi literaci ze środowiska ojca przestrzegali mnie przed karierą pisarską. Miałem dobre oceny z przedmiotów ścisłych – z matematyki, fizyki, chemii, co cieszyło moją matkę: „W końcu w rodzinie wyrośnie naukowiec!”.
Zatem co poszło nie tak? Może od zawsze czułeś, że pójdziesz w ślady ojca? Czy jak w greckiej tragedii musiało cię dopaść fatum?
Właściwie to jeszcze nie odpowiedziałem na poprzednie pytanie. Dwie kwestią są tutaj istotne. Po pierwsze, rodzice otrzymali pracę w Danii na Uniwersytecie Kopenhaskim, co skutkowało naszą przeprowadzką ze Szwecji. Uczęszczałem do duńskiej szkoły i wkrótce mówiłem jak rodowity Duńczyk, natomiast poziom mojej znajomości szwedzkiego zaczął się pogarszać. Robiłem mnóstwo błędów. Dorastałem w lingwistycznym szpagacie między duńskim a szwedzkim. Po drugie, gdy miałem dziesięć–dwanaście lat, mój ojciec, bardzo koncentrował się na kulturze anglojęzycznej, tłumaczył sonety Szekspira i Johna Keatsa, wiersze Emily Dickinson, a także poezję duńską. Moja matka [Prof. Sigbrit Swahn, wieloletnia wykładowczyni Uniwersytetu w Uppsali, badaczka w Zakładzie Języków Romańskich, autorka prac literaturoznawczych o twórczości Balzaka – przyp. BW] skupiała się na kulturze frankofońskiej. Miałem przed sobą szereg decyzji: szwedzki czy duński? Angielski, a może jednak francuski? Odczuwałem dylemat wynikający wprost z synowskiej lojalności względem każdego z rodziców. Pójść w ślady ojca, czy też podążać za wyborem matki? Zastanawiałem się, czy może jednak nie poszukać sobie zupełnie innej, nowej drogi. Koniec końców to rodzice zdecydowali za mnie. Gdy miałem jedenaście lat, wróciliśmy do Szwecji i tak oto nie zostałem Duńczykiem. Ale myślę, że w głębi serca jednak nim pozostałem, mimo że gdy obecnie odwiedzam Danię, to czuję się tam obco – jak obcokrajowiec. I choć mówię biegle po duńsku, to nie jestem stamtąd – jestem ze Szwecji. To zresztą zrozumiałe. Myślę, że można mieć poczucie, że dany język pozostał naszym językiem rodzimym pomimo braku zachowania ciągłości – nawet jeśli używa się go już tylko sporadycznie. Odczuwam silny związek emocjonalny z duńskim, ale to szwedzki jest moim językiem zawodowym, narzędziem pracy tłumacza.
I w ten sposób nie wybrałeś jednego – ani żadnego – definiującego i ograniczającego cię języka. Wydaje się, że rozszerzyłeś nie tylko swoje doświadczenie jako człowiek, lecz także paletę możliwości twórczych.
Tak rzeczywiście było. Dorastałem z dala od językowej monokultury. Byłem pół-Szwedem i pół-Duńczykiem, a jednocześnie szukałem kolejnego języka, który umożliwiłby mi ponowne scalenie mojej osoby, mojej tożsamości. Proces odkrywania własnej osobowości przebiegał latami i dopiero z czasem zrozumiałem, że poczucie połowiczności nie jest żadną słabością. Przekonałem się, że rzekome rozszczepienie w istocie daje mi podwójną siłę, że jest moją mocą, moim orężem, że daje mi dwukrotnie szerszy ogląd na sprawy.
A w jakim języku śnisz?
Śnię obrazami. Tak jak w starym kinie – jakbym oglądał staromodny film sprzed wieku, a gdzieś w tle pobrzmiewałoby pianino.
Przekładasz z wielu języków. Który był pierwszy, który najtrudniejszy, który jest ci najbliższy – emocjonalnie, intelektualnie?
Zacząłem od francuskiego i to jest język, który opanowałem najpełniej. Ale ponieważ moja pierwsza żona była Polką, to zapragnąłem poznać jej ojczysty język. Udałem się do Krakowa na kurs letni zorganizowany przez Uniwersytet Jagielloński. Czułem, że we wcześniejszym życiu mieszkałem w Polsce – czułem się tam bardzo na miejscu. I nawet jeśli uczę się lub używam innego języka, to odczuwam związek z polskością, który jest mi trudno wytłumaczyć.
Chciałbym porozmawiać teraz o twojej bieżącej pracy. Spotkaliśmy się w Bałtyckim Centrum Pisarzy i Tłumaczy, w miejscu, którego celem jest umożliwianie takich właśnie spotkań. Jedną z funkcji samej literatury – niezależnie czy w oryginale, czy w przekładzie – jest także umożliwianie spotkań z wielością kultur, z przeszłością, z możliwościami oferowanymi przez źródła tekstowe. Wiem, że jedna z takich misji – próba spotkania się z zapomnianą, ważną postacią ze szwedzkiej herstorii – przywiodła cię na Gotlandię. Opowiedz proszę o Clarze Emilii Smitt-Dryselius (1864–1928).
Przeprowadzam kwerendę z inspiracji Olgi Tokarczuk. Gdy pracowała nad Księgami Jakubowymi, co zresztą niejednokrotnie podkreśla, zrozumiała jak ważną rolę odgrywały kobiety, i jak dogłębnie zostały wygumkowane z dostępnej narracji historycznej. Trzeba więc wrócić do archiwów, pieczołowicie je przeanalizować i dostrzec kobiety. Zobaczyć, co robiły, jak de facto były istotne. To fascynujące, bo kobieta, o której piszę, była pionierką, przecierała szlaki, ale została całkowicie zapomniana.
Nawet w Szwecji?
Tak, nawet w Szwecji. Była kobietą, więc została pominięta w dziejopisarstwie. To podstawowy powód. Możliwe, że istnieją jeszcze inne czynniki. Tak czy inaczej, Clara Emilia Smitt-Dryselius była znana za życia, ale dziś nikt o niej nie pamięta. Coś zaszło i chciałbym zrozumieć co.
Miała intrygujące życie. Jako młoda lekarka wzięła udział w wojnie grecko-tureckiej (1897). Nie było niby w tym nic zaskakującego – wiele osób zaciągało się do wojska, by bronić europejskich wartości i odeprzeć atak Turków. Ten sam strach przed islamem, który aktywowany jest obecnie, był odczuwany i wykorzystywany w tamtym czasie. Jej postać i jej biografia pochłonęły mnie, tak jak Olgę Tokarczuk Jakub Frank, któremu poświęciła sześć–siedem lat. O ile osoba Franka była ważna dla historii Polski, to Clara Smitt-Dryselius nie miała żadnego wpływu na losy Szwecji. Jest postacią drugoplanową, ale wystarczająco zajmującą. Ostatnie dziesięć lat życia spędziła w Visby i dlatego tu teraz jestem. I nawet jeśli większość materiałów źródłowych jest zdigitalizowana, to wiele jeszcze pozostaje do odkrycia w archiwach, w magazynach, a takiej kwerendy nie można przeprowadzić zdalnie. Tylko podstawowe informacje o Clarze Smitt-Dryselius są dostępne online, włącznie z notką w angielskiej, rosyjskiej, szwedzkiej i ukraińskiej Wikipedii.
To ważny projekt herstoryczny. Jaki przewidujesz efekt końcowy?
Planuję powieść w oparciu o życie Clary Smitt-Dryselius. Kontynuuję prace przygotowawcze i zbieram materiały. Dopiero jak zacznę pisać, zorientuję się, czy ten projekt przerodzi się w powieść. Przekonam się o tym już niebawem – możliwe, że już tego lata. Moje dotychczasowe doświadczenie oraz przeczucie pozwalają mi zachować ostrożny optymizm.
Jak przebiega twoja praca? Pytam, bo umiejętności językowe masz rozległe, z powodzeniem zajmujesz się własnym pisarstwem, jesteś cenionym prozaikiem. Jak różni się warsztat autora powieści od autora-tłumacza? Czy wypracowałeś może autorskie metody: jaki jest twój tryb pracy (codzienny kilkugodzinny reżim pisania, zaplanowany grafik, tryb dzienny czy nocny, kontrolowany chaos)?
Podzieliłbym piszących na dwie kategorie. Do pierwszej należą osoby wpatrujące się w migający kursor, patrzące w pustą, białą kartkę, nawet jeśli godzinami nie mogą niczego napisać. Potrzebują tej rutynowej, uporządkowanej czynności. Sam nigdy nie odczuwałem takiej potrzeby. Co w praktyce oznacza, że rozpoczęcie aktu pisania stanowi dla mnie osobiste wyzwanie. Moje podejście pociąga za sobą ryzyko niekończącej się kwerendy: dochodzę do wniosku, że potrzebuję jeszcze zgłębić temat, przeczytać dziesięć kolejnych pozycji bibliograficznych, zanim w ogóle będę mógł zasiąść do pracy pisarskiej. A potem jeszcze muszę posprzątać mieszkanie, wykonać multum innych czynności, odpowiedzieć na maile, i tak w koło Macieju.
Praktykujesz prokrastynację? Zwlekasz w nieskończoność?
Wiem o niej wszystko. Jest mi pisana. Ale jak już po pokonaniu oporów zacznę, to potrafię pracować z oddaniem – niemalże obsesyjnie. Na początku pracuję trzy–cztery godziny dziennie, głównie rano, a potem czuję, że to niewystarczające zaangażowanie. Wówczas pracuję też popołudniami i nocami. Znam ludzi, którzy potrafią pracować wyłącznie wtedy, gdy inni już śpią. Ja dopiero z czasem, wraz z postępem prac nad danym przekładem, staję się sową. Z reguły nie jestem nocnym markiem; piszę w dzień.
A jako tłumacz? Czy pracujesz podobnie? Bo, jak wiadomo, wymogi wydawnicze narzucają często sztywne, nieprzekraczalne terminy.
Mam taką zasadę, że staram się nie przyjmować zbyt wielu zleceń przekładowych. Dążę do tego, by mieć również czas na własne pisarstwo. Niedawno odmówiłem, gdy zaproponowano mi przekład powieści Andrzeja Sapkowskiego. Czekam teraz na nową książkę, nad którą właśnie pracuje Olga Tokarczuk. Jak wspominałem, rozpocząłem pracę nad projektem, który przerodzi się – na co liczę – w powieść, więc tłumaczenie dwóch tysięcy stron sagi wiedźmińskiej to byłoby w tamtym momencie ciut za dużo. Trudno jest mi odmawiać, ale wówczas naprawdę nie dałbym rady.
Tym bardziej że gdybyś się spóźnił, mógłbyś storpedować szwedzką premierę pierwszego sezonu Wiedźmina na Netfliksie.
No właśnie.
Skoro wspomniałeś Tokarczuk… Jak dotąd przetłumaczyłeś sześć jej książek.
Chyba tylko w Czechach i jeszcze w jednym kraju opublikowano więcej przekładów Tokarczuk autorstwa jednej osoby[3]. Co jest dodatkowo niespotykane, to fakt, że w przypadku szwedzkich wydań Tokarczuk książka za książką ukazuje się w tej samej, relatywnie małej oficynie Ariel. O wiele częściej, przynajmniej w kontekście europejskim, wydawnictwo decyduje się na publikację danej autorki czy autora, ale gdy książki jednak sprzedają się na niższym poziomie niż początkowo zakładano, to dość szybko – np. po drugiej wydanej powieści – następuje decyzja o zawieszeniu współpracy. To pociąga za sobą przerwę w obecności autorki czy autora na rynku – trzeba czekać pięć, dziesięć lat na kolejną szansę wejścia do zagranicznego obiegu literackiego. Widać to też w przypadku Olgi i jej niektórych międzynarodowych wydawców: pierwsze duńskie wydanie E.E. [w przekładzie Runy Kildegaard-Klukowskiej] ukazało się jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, po nim wydano kolejne dwie [Podróż ludzi Księgi i Prawiek i inne czasy], a potem nastąpiła przerwa [od 1999 roku aż do 2012 roku]. W ostatnich latach, za sprawą Ksiąg Jakubowych, coś się zmieniło.
Natomiast w Szwecji mamy do czynienia z ciągłością.
Tak, w pewien sposób stałem się specjalistą od prozy Tokarczuk.
Nic dziwnego. Pierwszy twój przekład ukazał się po szwedzku prawie dwie dekady temu. Pamiętasz swoje początki?
Mój wydawca, przyszły szwedzki wydawca Olgi, zwrócił się do mnie z propozycją tłumaczeń poezji greckiej. Wiedząc również, że posługuję się polszczyzną, spytał, czy rozważałbym przekład literatury polskiej na szwedzki. Odpowiedziałem, że z wielką chęcią, ale – co od razu przyznałem – nie byłem wówczas na bieżąco z obiegiem wydawniczym w Polsce. Nie mogłem zasugerować więc żadnego tytułu. Wydawca miał rozeznanie zawodowe w kulturze krajów bałtyckich, znał język rosyjski i choć nie znał polskiego, to orientował się w scenie literackiej. Nazwisko Olgi Tokarczuk pojawiało się na tyle często, że przysłał mi jedną z jej książek [Grę na wielu bębenkach]. Wziąłem ją ze sobą do Grecji, spodobała mi się od pierwszej strony i nie szukaliśmy już żadnej innej autorki.
Pewnie miałeś zupełnie inne doświadczenia przy tłumaczeniu kolejnych książek Olgi Tokarczuk, np. Domu dziennego, domu nocnego lub Ksiąg Jakubowych. Śledziłeś już przecież obieg literacki w Polsce. W jaki sposób wybierałeś następne tytuły?
Jeśli się nie mylę, Olga przyjechała do Szwecji na premierę Gry na wielu bębenkach w 2002 roku. Rozmawialiśmy o następnych krokach i to właśnie ona zasugerowała Dom dzienny, dom nocny. Przy następnych rzeczywiście byłem już jej stałym czytelnikiem i co do niektórych książek miałem wątpliwości, jak zareaguje na nie rynek w Szwecji – decydowaliśmy wspólnie z wydawnictwem. Co ważne, miałem komfort pracy, nikt nie narzucał mi tempa i miałem sposobność pracować jednocześnie nad własnymi książkami.
Która książka okazała się najpoważniejszym wyzwaniem?
Bez wątpienia Księgi Jakubowe. Jak tylko zorientowałem się, że to cegła o objętości niemalże tysiąca stron, musiałem zrewidować własne przyzwyczajenia zawodowe. Jeśli pracowałbym z podobną szybkością jak do tej pory np. nad Biegunami, to skończyłbym przekład najwcześniej po trzech latach. Taka perspektywa zupełnie mi się nie uśmiechała. Postanowiłem dla odmiany całkowicie podporządkować się wymogowi pracy nad Księgami, a własne pomysły odłożyć na później.
I tak popadłem w obsesję, jak to w przeszłości bywało z moim własnym pisarstwem. Wstawałem o piątej rano i nie pozwalałem sobie na pierwszą filiżankę kawy, zanim nie skończę jednej strony przekładu. Prowadziłem ze sobą samym cały szereg gier, by wywiązać się z zadania i kończyć każdy dzień z urobkiem przynajmniej pięciu stron. Książka rzucała mi kłody pod nogi – od filozofii żydowskiej po archaizmy – szukałem trafnych określeń, szwedzkich odpowiedników pasujących do wiarygodnego opisu życia w małym miasteczku na Podolu trzysta lat temu. Całość zajęła mi dziesięć miesięcy, co – jak myślę – kwalifikuje się do „Księgi rekordów Guinnessa”. Nikt inny nie zbliżył się nawet do mojego wyczynu – większość osób potrzebowała dwóch lat.
Czytałem, że Olga Tokarczuk pracowała nad swoją książką siedem lat, a np. tłumaczenie na hebrajski zajęło Miriam Borenstein dwa lata. Kolejne dwa przeznaczyła na, jak sama określiła, post-redakcję, redakcję merytoryczną. A to wszystko właśnie z powodu nieprzystawalności lingwistycznej, z odmienności systemów językowych, z historii i uzusu języka hebrajskiego, ale i z żydowskich materiałów źródłowych po hebrajsku i w jidysz, z których – w tłumaczeniu na polski – czerpała sama pisarka. Palimpsest i wieża Babel w jednym!
Poznałem Miriam Borenstein w Warszawie. Rzeczywiście pracowała ponad dwa lata nad przekładem, nie mając wcale pewności, że wydawnictwo ostatecznie opublikuje książkę. Nagroda Nobla przyspieszyła i przypieczętowała decyzję.
Mówiłeś o trudnościach. A co sprawiało ci najwięcej przyjemności, może coś nowego dla siebie odkryłeś?
Teraz, już po Noblu, niemal codziennie otrzymuję wiadomości na Facebooku, czytam reakcje w sieci, komentarze czytelniczek i czytelników, widzę szwedzkie cytaty z Ksiąg Jakubowych. Ale jak przeczytałem książkę po polsku, moja pierwsza myśl była mało optymistyczna: „Jak oddać to wszystko w języku szwedzkim? Jak podołać, jak sprawić, by czytało się ją równie dobrze?” No, ale się udało. To wspaniałe uczucie i wielka radość.
Jaki status ma tłumaczka/tłumacz literatury w Szwecji?
Ostatnia dekada przyniosła poprawę. Już nie trzeba stale przypominać redakcjom szwedzkich gazet, by umieszczały imiona i nazwiska tłumaczy jako współautorów książek. W recenzjach pojawiają się wzmianki, drobne elementy analizy i oceny przekładu. W zeszłym roku byłem na festiwalu literackim w Paryżu i zorientowałem się, jak bardzo zmienia się wizerunek medialny i realia życia tłumaczek i tłumaczy. To chyba dobry czas dla branży mimo sieciowego, automatycznego translatora Google’a…
… choć nie wiemy, jakie następstwa przyniesie pandemia. Korzystając jednak z okazji naszego spotkania, chciałbym jeszcze poruszyć dwa, dość trudne tematy. Jak postrzegasz dwie ostatnie Nagrody Nobla (Olga Tokarczuk, Peter Handke)? Czy wpłynęły na postrzeganie Akademii Szwedzkiej i czy Akademia obroniła się po skandalach i kompromitacji? Nawiązuję tu rzecz jasna wprost do niedawnego kryzysu instytucjonalnego. Do wydarzeń ujawnionych w 2017 roku na fali globalnej kampanii #MeToo, do oskarżeń osiemnastu kobiet ze świata szwedzkiej kultury Jeana-Claude Arnaulta, męża członkini Akademii Katariny Frostenson, o molestowanie seksualne oraz gwałty, a także do ujawnionych następnie niejasnych przepływów finansowych między Akademią a ośrodkiem kulturalnym Forum, który Arnault i Frostenson prowadzili. Czy przyznanie nagród tej konkretnej, tak różnej, ale równie osobno zaangażowanej w sprawy społeczne, dwójce oznacza nowy początek?
Kryzys instytucjonalny miał miejsce, ale Akademia nadal istnieje. Czuć, że Nagroda Nobla ma pierwszorzędne znaczenie: wcześniej w Szwecji książki Olgi Tokarczuk sprzedawały się w nakładzie nieprzekraczającym tysiąc sztuk. A teraz pięć z jej powieści stało się bestsellerami, zajmując w rankingu pozycje 1–4 oraz 7. Niejednokrotnie nawet ci, którzy czytali entuzjastyczne recenzje jej powieści, odczuwali pewną niechęć, ociągali się z zakupem i lekturą, zakładali, że polska literatura będzie zbyt trudna, zbyt dziwna, w skrócie: nie dla nich. Po Noblu Tokarczuk stała się niezwykle popularna i czytana. Możliwe, że także z powodu szumu medialnego wokół Petera Handke.
W Polsce również nie dało się przejść obojętnie obok tej decyzji. Handke jest pisarzem, którego dramaty od dekad goszczą na scenach polskich. W tym szeroko analizowana „Publiczność zwymyślana” (Publikumsbeschimpfung und andere Sprechstücke). Jak zauważył krytyk teatralny Witold Mrozek, „jego aktywność w temacie Bałkanów, z której Handke kiedyś już się tłumaczył, łączyła widowiskową polityczną głupotę (…) z próbą obrony serbskich ofiar wojny, niestety połączoną nieraz z relatywizowaniem serbskich zbrodni.”[4] Czy obserwowałeś, jak – w kraju i za granicą – jest komentowane to równorzędne przyznanie nagrody Tokarczuk i Handke? Jak wygląda recepcja tych Nobli? Jak odbierasz sam ten fakt oraz jak postrzegasz tego pisarza?
Pamiętam recepcję jego pisarstwa z lat 80. XX wieku. Byłem bardzo młody, ale przypominam sobie, że Handke miał status boga prozy. Był uznawany za mistrza; wówczas, tak jak i teraz, stawiał wyzwania interpretacyjne. Zdałem sobie sprawę, że Peter Handke często opisuje te same krajobrazy, co Olga Tokarczuk, ale z prozy Tokarczuk emanuje bardzo jasny obraz, a u Handke frazy są pełne urody, ale brakuje im wizji, nie wyłania się żaden obraz. Ich pisarstwo jest radykalnie odmienne. Kiedyś czytałem jego prozę z zainteresowaniem, a teraz postaram się powrócić do lektur i wyrobić sobie zdanie na nowo. Nie ukrywam, że gdy zaczął wypowiadać się w sposób, z którego jest powszechnie znany, straciłem zainteresowanie…
…gdy zaczął usprawiedliwiać masakrę…
On nie uznaje słowa „ludobójstwo” (ang. genocide) i uważa, że miało miejsce bratobójstwo (niem. Brudermord). Ale przecież między tymi rzeczownikami istnieje fundamentalna różnica – definicja „ludobójstwa” zakłada kata oraz ofiary, a „bratobójstwo” zrównuje obydwie strony. To niebezpieczna równia pochyła.
Słowo „bratobójstwo” sugeruje eskalację rodzinnej kłótni – konflikt wewnątrz rodziny, a nie, jak w przypadku „ludobójstwa”, przypuszczenie zbrodniczego ataku przez jedną, dominującą grupę na drugą, jej podporządkowaną.
Zgoda.
Lublin, gdzie ma swoją fizyczną siedzibę „Kultura Enter”, to miasto o bogatej, przedwojennej, wielokulturowej historii. To miejsce, gdzie społeczność żydowska stanowiła istotny, żywotny element tkanki miejskiej. Przed ostatnie dekady niektóre instytucje kultury i organizacje pozarządowe, takie jak np. Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN” czy Stowarzyszenie „Studnia Pamięci” starają się odtworzyć nie tyle obecność – co z przyczyn Holokaustu nie jest możliwe – co świadomość obecności, publiczną świadomość historycznego istnienia społeczności żydowskiej Lublina. Istnienia i jej istotności, również dla zrozumienia, że Polska nie była (i nie jest) kulturowym monolitem.
W ostatnich miesiącach ukazało się wiele artykułów upamiętniających fakt udzielenia schronienia duńskim Żydom przez Szwecję. Po wojnie niektórzy wrócili do Danii, a część z nich osiedliła się na stałe w Szwecji.
O ile dobrze pojmuję dzieje Szwecji, to kraj ten w okresie zimnej wojny był azylem dla wielu emigrantów, to tu też wskutek antysemickich wydarzeń pamiętnego 1968 roku udała się m.in. rodzina Macieja Zaremby Bielawskiego. W czasie II Wojny Światowej Szwecja wykazała się niejednoznaczną postawą.
Mieliśmy wówczas w kraju wielu bezkrytycznych germanofilów, co miało związek z zamiłowaniem do kultury, głównie literatury. Panowało silnie zakorzenione przekonanie, że cokolwiek pochodzi z Niemiec, jest warte zachodu i godne zainteresowania. Zignorowano ostrzeżenia dotyczące Hitlera. Wybrzmiewały sugestie, by deportować społeczność żydowską ze Szwecji. Na szczęście do wysiedleń nie doszło, ale karygodne fakty pozostają faktami.
W rozmowie z polską dziennikarką i admiratorką Szwecji Katarzyną Tubylewicz, szwedzka pisarka Elisabeth Åsbrink wspomniała:
„Szwecja przechodziła różne etapy postrzegania siebie. Okres do 1943 roku, kiedy kraj przyjął siedem tysięcy duńskich Żydów, wcale nie był okresem tęsknoty za dobrocią. Szwecja odmawiała wtedy schronienia Żydom, była pod tym względem jednym z najbardziej restrykcyjnych krajów w całej Europie. Dopiero potem Raoul Wallenberg został wysłany do Budapesztu, by ratować Żydów, a jeszcze później Szwecja posłała białe autobusy po więźniów obozów koncentracyjnych. I nagle bycie krajem dobra stało się ważne”.[5]
W ogólnej perspektywie, Szwecja wykazywała się tolerancją. Co nie neguje problemu szwedzkiej odpowiedzialności w stosunku do ludu Saamów zamieszkującego północ. Dochodzi do konfrontacji, tak jak w innych krajach, gdzie żyje społeczność nomadyczna – o czym też wielokrotnie pisze Olga, o konieczności bycia w ruchu, potrzebie bycia w biegu, o egzystencji biegunów. Trzeba pozostawać w ciągłym ruchu: popadnięcie w intelektualną rutynę, spowolnienie myśli, zatrzymanie ich biegu oznacza pewien rodzaj śmierci. Co więcej, wówczas o wiele łatwiej człowiek poddaje się manipulacji, kalibracji.
Przyznasz chyba, że to auto-ironiczna konkluzja naszej rozmowy.
No tak, nie możemy się stąd ruszać. Dzisiaj podano oficjalną rekomendację ograniczenia przemieszczania się – zalecono nam nawet zminimalizowanie podróży wewnątrz Szwecji. Gdy jutro udam się z powrotem do Sztokholmu, zrobię coś wbrew wskazówkom.
[1] Zapis spotkania „Pisarka i jej tłumacze – Olga Tokarczuk” zorganizowanego w ramach Gdańskich Spotkań Tłumaczy Literatury „Odnalezione w tłumaczeniu” jest do obejrzenia na kanale Instytutu Kultury Miejskiej.[2] Natalia Szostak, „To on pomógł Oldze Tokarczuk zdobyć Nobla (…)”, Gazeta Wyborcza, 5 grudnia 2019.[3] Jan Henrik Swahn, który jak dotąd ma na koncie sześć tytułów z dorobku Olgi Tokarczuk, odnosi się do praktyki powierzania pracy nad przekładami kolejnych książek polskiej noblistki konkretnej, tej samej tłumaczce bądź tłumaczowi. I tak Petr Vidlák (Czechy) oraz Milica Markić (Serbia), o czym wspomina Swahn, przetłumaczyli po osiem pozycji autorki [stan: marzec 2020]. Szczegółowe, zaktualizowane zestawienie tłumaczeń książek Tokarczuk w opracowaniu Agnieszki Rasińskiej-Bóbr, Ewy Wojciechowskiej i Izabelli Kaluty (Instytut Książki) dostępne jest np. na stronie Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury.[4] Witold Mrozek, „Peter Handke to jeden z najważniejszych europejskich dramatopisarzy. Polski teatr zna go od pół wieku”, Gazeta Wyborcza, 14 października 2019.[5] Katarzyna Tubylewicz, Moraliści: Jak Szwedzi uczą się na błędach i inne historie, Wielka Litera, Warszawa 2017, s. 183.Jan Henrik Swahn – pisarz, autor 12 powieści, tłumacz z języka greckiego, polskiego, francuskiego, arabskiego i duńskiego. Jego proza tłumaczona była na rosyjski, polski, grecki i hebrajski. W swojej twórczości często porusza tematykę osób marginalizowanych, bezdomnych, samotnych, czy też starszych. Ale, jak sam pisze, „nie robię tego w sposób typowy, jeśli tak w ogóle można powiedzieć. Uznawany jestem za humorystę.” Jego styl i poczucie humoru porównywane są do dorobku literackiego Bohumila Hrabala i do filmów Jiříego Menzla. Skandynawskiej krytyce zdarzyło się też określić go mianem „jedynego wschodnioeuropejskiego pisarza szwedzkiego”. Z kolei w Polsce – w nawiązaniu do postaci z opowiadania Olgi Tokarczuk – przyrównywano go do Profesora Andrewsa. Urodzony w Szwecji w rodzinie związanej zawodowo z literaturą i językami obcymi, dzieciństwo spędził w Danii. Studiował m.in. na Uniwersytecie Sorbonne IV w Paryżu (Université Paris-IV), zaś pracował w Wydawnictwie Bonniers oraz był członkiem zarządu szwedzkiego oddziału PEN. Od dekady udziela się na rzecz organizacji kobiecych wspierających ofiary przemocy, zapobiegających bezdomności i wykluczeniu, również tym wynikających z prostytucji i z uzależnień. W jego autorskiej twórczości literackiej bez trudu można odnaleźć jego własne relacje z językami i kulturą krajów pochodzenia pisarzy i pisarek, których sam tłumaczy. Przykładowo, akcję prozatorskiego debiutu Jag kan stoppa ett hav (dosł. Mogę zatrzymać morze) z 1986 roku umieścił w wiosce w Normandii, a w autobiograficznej powieści z 2005 roku Drakkvinnan (dosł. Smoczyca) opisuje losy pisarza na małej greckiej wyspie. Jest laureatem nagród literackich, w tym prestiżowego wyróżnienia przyznanego przez dziennik Göteborgs-Posten; był także nominowany do Nagrody Augusta. Jego związek z polszczyzną i z krajem nad Wisłą trwa jeszcze od czasów poprzedzających pracę nad przekładami książek Olgi Tokarczuk. Jan Henrik Swahn studiował w Krakowie, a jego wydana po szwedzku w 1991 roku powieść Kärlek och äventyr (dosł. Miłość i przygoda) rozgrywa się w komunistycznej Polsce.
Tłumaczenia książek Olgi Tokarczuk na język szwedzki autorstwa Jana Henrika Swahna:
2002, wydanie drugie 2018 – Spel på många små trummor (Gra na wielu bębenkach)
2005, wydanie drugie 2016 – Daghus, natthus (Dom dzienny, dom nocny)
2009, wydanie drugie 2016 – Löparna (Bieguni)
2010 – Styr din plog över de dödas ben (Prowadź swój pług przez kości umarłych)
2014 – Björnens ögonblick (Moment niedźwiedzia)
2015 – Jakobsböckerna (Księgi Jakubowe)
Tłumaczenie rozmowy oraz opracowanie biogramu Jana Henrika Swahna: Bartosz Wójcik. Konsultacja: Aleksandra Zińczuk.
W rozmowie cytuję fragment książki Katarzyny Tubylewicz, Moraliści: Jak Szwedzi uczą się na błędach i inne historie, Wielka Litera, Warszawa 2017.
Rozmowa przeprowadzona została w języku angielskim w trakcie pobytu rezydencyjnego w Baltic Centre for Writers and Translators w Visby (Szwecja), który umożliwiło stypendium wyjazdowe Prezydenta Miasta Lublin.
Kultura Enter
nr 2020/05 nr 98